Ten album jest debiutanckim krążkiem młodych Włochów z Trydentu. Po kilku latach nieustannego ostrzenia apetytu, w końcu możemy cieszyć uszy prawdziwą ucztą dla zmysłu słuchu. Zawartość "Mark of The Beast" stanowią głównie na nowo nagrane utwory obecne na poprzednich wydawnictwach grupy. Z demo "Haunted House Tapes" na długogrającą płytę trafił "Sign of the Jackal" oraz przebojowy "Fight For Rock". Z EP zatytułowanej "Beyond" zostały odświeżone utwory "Night of the Undead", "Hellhounds", "Heavy Metal Demons" oraz instrumentalny "Paganini Horror", czyli niemalże cała zawartość mini albumu. Przez to na "Mark of the Beast" pojawiły się raptem, nie licząc intro i coveru, cztery nowe kompozycje. Ci, którzy są zaznajomieni z dotychczasową twórczością Włochów mogą czuć lekki niedosyt. Jednak poziom i moc nowych, jak i starszych numerów rekompensuje ewentualne rozczarowania.
"Mark of the Beast" to prześwietny album, wierny tradycyjnym old-schoolowym ideałom i prawidłom prawdziwej heavy metalowej muzy. Cała zawartość płyty jest utrzymana w klimacie i konwencji kultowych horrorów klasy B - czyli tych najlepszych, a nie jakiegoś ugłaskanego kina dla stulejarzy. Motywy związane z tą tematyką popkultury, zwłaszcza tworzoną przez osławionego włoskiego reżysera i scenarzystę - Lucio Fulciego, są obecne niemalże w każdym utworze. W dodatku te tematy są poruszone z klasą i dzięki temu nie tracą swej klimatyczności. Nie tak, jak głupkowate, lapidarne, bzdurne thrashowo/crossoverowe potworki o zombiakach, które wszystkie horrorowe motywy sprowadzają do rynsztokowego bełkotu dla quasi-metalowych plebejskich spierdolin.
Teksty i muzyka Sign of the Jackal są dopracowane i wymuskane jak hołubione dziecię. Nie znaczy to, że produkcja dźwięku jest wyśrubowana do granic możliwości. Wręcz przeciwnie, jest na niej nostalgiczna patyna miksowania ścieżek rodem z lat osiemdziesiątych. Wbrew pozorom działa to na korzyść materiału zawartego na tej płycie - bo tak powinna brzmieć tego typu muza, a nie jakieś przetechnologizowane, zdygitalizowane, popodciągane ścieżki.
Powróćmy jednak do omawiania brzmienia "Mark of the Beast". Muzyka włoskiego kwintetu jawi się jak ciasno skompresowany pakunek riffów i patentów rodem z samego środka lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. W muzyce Sign of the Jackal bardzo łatwo odnaleźć bezpośrednie wpływy Tyrant, Accept, Gotham City, Crossfire, a także Riot oraz speed metalowego Exciter. Kompozycje na tej płycie ciągle oscylują między brzmieniem i klimatem tych starych kapel. Momentami da się wyczuć nawet riffy podchodzące subtelnie pod granie w stylu Black Knight czy Pretty Maids. Tak czy owak, wszyscy muzycy wspinają się na wyżyny swoich umiejętności - od ciekawych przejść perkusyjnych, poprzez tętniący i żywy bas, aż po płomienne i melodyjne solówki. Skoro mowa o solówkach - mankamentem, o ile można użyć takiego słowa, gry solowej jest przesyt tappingów. Wygląda na to, że ta technika jest ulubioną zagrywką gitarzystów z Sign of the Jackal. Moim zdaniem jednak trochę za często jej używają w swych utworach, zwłaszcza, że większość solówek ma zbliżone do siebie brzmienie, przynajmniej w którymś momencie trwania solo.
Mocny i silnie zaakcentowany w miksie głos wokalistki jest wspaniałym zwieńczeniem całości muzyki. Dzięki niej, przy słuchaniu debiutu Sign of the Jackal, mimowolnie nawiedzały mnie skojarzenia z Original Sin, Taist of Iron, Black Knight, a przede wszystkim z Acid oraz, co ciekawe, z Chastain, gdyż głos Laury Coller jest łudzącą podobny do maniery śpiewania frontmanki wspomnianej kapeli. Mimo tego, że akcent Laury wywołuje co jakiś czas uśmieszek w kąciku ust, jej śpiewu słucha się bardzo przyjemnie. Tak jak i całej muzyki na "Mark of the Beast". Ta płyta jest pełna pierwotnego żaru oraz horrorowego klimatu. Dusza tradycyjnego heavy metalu przemawia z tego dzieła poprzez old-schoolowe riffy i bujne solówki, które nie stronią od wzniosłych harmonii gitarowych w swych kulminacyjnych momentach.
Ocena: 5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz