Ci hiszpańscy black thrashowcy powoli stają się coraz bardziej znaną kapelą w tej strefie metalowego undergroundu, która jest pełna siarkowych wyziewów. Słusznie zresztą, biorąc pod uwagę formę ich trzeciego krążka, który właśnie bierzemy na warsztat. A co można powiedzieć o samym zespole? Skóry, kolce, pasy z nabojami, demoniczne teksty i plakietka "Satanic Speed Thrash Metal War Machine", którą sami zainteresowani sobie przyczepili, mówią same za siebie. Tym bardziej ciekawi zawartość najnowszego dzieła i ślinka cieknie na myśl o tym jaka bezczelnie bezkompromisowa uczta nas czeka.
Złowieszcze intro w postaci jednej z pamiętnej scen z filmu "Egzorcyzmy Emily Rose" stawia wszystkie włoski na ciele. Jest perfekcyjnym wprowadzeniem w klimat płyty. Będzie mrocznie, będzie demonicznie, będzie szatan, piekło, kozie głowy i odwrócone krzyże. Będą hipnagogiczne powidoki rytualnych mordów, plugawych legionów i piekielnych otchłani. Zespół się o to postarał. Nie tylko pod względem tekstów, muzyki i kompozycji, lecz także samego brzmienia i produkcji. Możemy usłyszeć najlepsze przybrudzone brzmienie gitar, które pasuje do tego stylu muzyki, czyli dźwięk czarnego jak smoła komara na złotym strzale amfetaminy. Aż się łezka w oku kręci od mimowolnego nostalgicznego wspomnienia bardzo wczesnego Destruction i Sarcofago. Do tego mocny, przeszywający i skrzekliwy wokal, który brzmi jak plugawy głos pomniejszego demona, naprzemiennie pieszczotliwie ściskanego imadłem przy mosznie i zmysłowo gwałconego wiertarką udarową.
Patenty i zagrywki gitarowe są wyjątkowo różnorodne jak na blackened thrash metal. Mamy tutaj mozolnie rzeźbione, monumentalnie smoliste riffy. Mamy wyścigowe tremola. Mamy hiciarsko wybrzmiewające powerchordy. Mamy w końcu elektryzujące galopady. Perkusista też nie idzie na łatwiznę. Łomoty werbli, tomów i centrali, na ogół proste, potrafią być chwilami zaskakująco techniczne. Wsłuchując się w różne rytmiczne podkłady jakie nam serwuje Daviti, można śmiało stwierdzić, że Dave Lombardo był jedną z jego głównych inspiracji. Ponadto, wiele powyższych zagrywek gitarowych i perkusyjnych jest wrzucanych do każdego kawałka, więc nie jest nudno. Utwory z biegiem czasu swego trwania potrafią obrać dość nieoczekiwane kierunki.
Zaskakują - i to pozytywnie! - bardzo dobrze dopracowane heavy metalowe solówki. Już gry solowe w pierwszym po intro utworze "The Slaughter Hour" zadziwiają swym kunsztem, stylem i klimatem. Dodaje to old-schoolowego stylu do całości muzyki.
"Pioneers of the Storm" jest płytą, która robi wrażenie na potencjalnym słuchaczu. Trudno jest wskazać wyróżniające się kawałki, gdyż praktycznie wszystkie utwory są świetnymi thrash metalowymi baletami z blackową pikanterią. Plusem jest także smaczek w postaci coveru "Deathwish" death rockowej grupy Christian Death. Ten utwór świetnie pasuje do stylu Omission. Jego obecność tutaj przywodzi mi na myśl analogicznie świetną robotę jaką wykonało Destruction z "The Damned" Plasmatics. Oba utwory kopią dupska i wyrzynają w pień wszystko to, co im stanie na drodze.
Cóż można więcej rzec? Ogólnie rzecz ujmując jest bardzo dobrze. A właściwie bardzo źle, jednak w pożądanym tego słowa znaczeniu. Do tej płyty będzie się wracać, zwłaszcza gdy jest się fanem przyczernionych thrashowych rytmów. Nagranie ma strasznie kiczowatą okładkę, gdzie rysunkowe personifikacje członków zespołu pozdrawiają piekielne legiony, które dzierżą chorągwie z odwróconymi krzyżami i głowami kozła wpisanymi w pentagram. Co by nie mówić o tym jak biednie i potwornie wygląda okładka, styl w jakim obraca się kapela wymaga takich rysunków. Zresztą i tak jest to najlepiej wyglądająca okładka w dyskografii zespołu (może prócz erotycznego szkicu, który widnieje na przodzie kompilacji "Angelfuck"), gdyż odzwierciedla cechy muzyki na płycie - klimatyczność i prostotę.
Ocena: 5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz