Black Sabbath - 13
2013, Vertigo
Nie ma większego sensu bym się rozpisywał jak bardzo ważnym zespołem był Black Sabbath dla rozwoju ciężkiego i głośnego grania. Był - gdyż od dłuższego czasu niewiele nowego mogliśmy usłyszeć z obozu kultowych Brytyjczyków. Nie będzie też kilkunastozdaniowej pomsty jak to bez Billa Warda nie ma Black Sabbath. Pominę też dłuższą dywagację dotyczącą tego, która płyta Sabbathów jest najlepsza, który wokalista najfajniejszy i w ogóle, i tak dalej, i tym podobne. Skupię się na samej płycie, tak jak to powinien uczynić każdy normalny człowiek. Zwłaszcza, że czytając większość opinii na temat tej płyty, nie można nie odnieść wrażenia, że ich twórcy nie wychodzą poza akademicką formę debaty, którą można określić jako styl szalonego gimba.
Najnowsza płyta Black Sabbath, nosząca szalenie oryginalny tytuł "13" jest pierwszym albumem od czasu wydania "Never Say Die", w którym pojawiają się razem Tommy Iommi, Geezer Butler oraz Ozzy Osbourne. Trzydzieści pięć lat to kawał czasu. Zabrakło niestety Billa Warda, którego zastępuje perkusista super solidnej i znanej kapeli Rage Against The Machine. Muszę przyznać, że nastała swoista moda w wielkim metalowym światku, by nazywać swój trzynastu album, po prostu "13" lub jakąś wariacją na temat tej liczby. Przykładów można mnożyć - Anvil, Megadeth, Suicidal Tendencies, Krokus, Overkill i tak dalej. Co jest takiego w tej liczbie, nie wiem. Wiem jednak, że jest to marny, nudny i wielce nieoryginalny zabieg. Co prawda "13" Black Sabbath nie uzyskało swej nazwy od numeru kolejnego wydawnictwa. Jeżeli wierzyć słowom Geezera Butlera tytuł "13" odnosi się sarkastycznie do żądań wytwórni, by podczas sesji nagraniowej zespół nagrał trzynaście kawałków. Chcieli trzynastkę, dostali trzynastkę, a nawet więcej, bo podobno Black Sabbath nagrało aż szesnaście kawałków, z czego na albumie znalazło się osiem plus cztery w postaci różnorakich bonusów w poszczególnych wersjach wydawnictwa. Historia za nazwą albumu jest ciekawa, choć może się jawić jako lalusiowaty marketingowy bełkot mający na celu pokazanie, że bogate staruszki z Black Sabbath stawiają się wytwórni i ciągle mają prawdziwy antykomercyjny bunt w sercach. W każdym razie naprawdę - i tytuł albumu, i artwork można było lepiej przemyśleć. Odczuwam swoisty dysonans poznawczy w takiej sytuacji. Po tych wszystkich latach od premiery ostatniego albumu w połowie lat 90tych, wygląd i tytuł nowej płyty mógł być bardziej trafiony, by słuchacz miał stu procentową pewność, że trzyma w rękach godną płytę Black Sabbath.
Zostawmy tematy wizualne i filozoficzno-estetyczne za sobą i przejdźmy do zawartości czarno-białego krążka, który wygląda jak chory atrybut hipnotyzera. Od razu można powiedzieć, że produkcja mimo tego, że stoi na wysokim poziomie (jakżeby inaczej!) różni się od nagrań z najlepszych czasów Black Sabbath. "13" nie ma tego smolistego ciężaru z "Black Sabbath". Nie ma też tej heavy metalowej nuty znanej z "Heaven & Hell". Kompozycyjnie utwory mają więcej wspólnego z pierwszymi płytami i to nie tylko z powodu charakterystycznej maniery śpiewu Ozzy'ego. Schemat aranżacji strukturalnej numerów jest żywcem wzięty z dawnych lat. Iommi jednak nie uniknął pewnych nawiązań w swoich riffach do późniejszej ery Black Sabbath z Dio, więc pojawiają się na "13" sporadyczne, pojedyncze riffy zbliżone klimatem do utworów z "Heaven & Hell" czy "Mob Rules".
Kawałki z "13" momentami bardzo mocno przypominają znane hity Black Sabbath. Tak mocno, że aż niebezpiecznie się ocierają o termin "autoplagiat". I to od samego startu albumu. Pierwszy utwór, zatytułowany "End of the Beginning", ma riffy bardzo mocno przypominające stary dobry "Black Sabbath", by potem w kolejnej zwrotce przejść w melodie rodem z "Megalomani". Dziki "Loner" przypomina swym brudnym riffem swoistą interpretacji na temat "N.I.B.". Tak samo riff otwierający do "Live Forever" nawiązuje do kompozycji "Cornucopii". Nie wiem czy wariacje i przeróbki starych, znanych riffów miały być ścieżką do nadania starego i klasycznego klimatu nowej płycie. Wygląda to na zabieg słaby, płytki i pożałowania godny. Z drugiej strony, w utworach, nawet tych, które zaczynają się tak jakoś znajomo, występują nowe, autorskie riffy i instrumentalizacje, więc nie jest to jednoznaczna zrzynka. Świadomym, a raczej oficjalnie świadomym, w przeciwieństwie do kilku niemalże powielonych riffów z dawnych płyt, nawiązaniem do starego klasycznego utworu jest "Zeitgeist". "Duch Czasu" płynie spokojnie z głośników, otulony łagodnymi bębenkami, bongosami i klasyczną gitarą. Melodycznie, klimatycznie oraz lirycznie mocno nawiązuje do "Planet Caravan" i jest swoistą kontynuacją tego klasyku: "Astral engines in reverse, I'm falling through the universe again...".
Najlepszym i przy okazji najdłuższym, utworem na "13" jest "God is Dead?", utwór traktujący o duchowych rozterkach duszy, która zaczyna wątpić w istnienie Boga. Nie dziwota, że ten utwór wylądował na singlu promującym płytę. To jest 100% Black Sabbath, zarówno muzycznie jak i lirycznie. Mocarne, ciężkie riffy i skrzeczący głos Ozzy'ego grają w mrocznym unisono.
Najnowszy album Black Sabbath nie jest słabą płytą. Ma wiele mankamentów, zbyt czystą produkcję i za bardzo wyraźny recykling własnych riffów sprzed ponad trzech dekad. Jednak jest to album, którego przyjemnie się słucha. Można nawet ostrożnie rzec, że jest solidnym elementem dyskografii wielkiego Black Sabbath. Nie zmienia to jednak faktu, że oczekiwania były wysokie i myślę, że spodziewano się lepszej płyty po Ozzym, Iommym i Butlerze, jednak koniec końców, efekt ich pracy w studio jest przyzwoity. Naprawdę, nie ma na co narzekać.
Zbytnio.
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz