sobota, 22 października 2016

Hellwitch - Syzygial Miscreancy


Hellwitch - Syzygial Miscreancy
1990, Wild Rags

Jeżeli szukacie ekstremalnego technicznego thrashu utrzymanego w oldschoolowym stylu, to debiutancka płyta Hellwitch jest idealnym wyborem. Ta produkcja, nagrana na chybcika w sławnym Morrisound Studios, zawiera wszystko to, czego się oczekuje zarówno od klasycznego thrashu jak i od technicznego grania. Wskazuje na to nawet sama niezwykle kiczowata okładka, która zgodnie z zasadą heavy metalu numer siedemnaście, oznajmia nam, że w środku znajdziemy fantastyczny materiał.

Na "Syzygial Miscreancy" mamy dwa motywy przewodnie - technikę i brutalność. Hellwitch gra niezwykle gniewnie, nieprzewidywalnie i szybko. Gitara i perkusja wyczyniają takie pogięte połamańce, że szok, a przy tym muzyka nie traci swojej pierwotnej dzikości i nieujarzmionej prędkości. Dodajmy do tego potępieńcze zaśpiewy Patricka Ranieriego, a doświadczymy pełnego spektrum muzycznego orgazmu. Nie przesadzam, spróbujcie tego gówna sami. Tu nie ma miejsca na proste patenty i motywy - kompozycje Hellwitch to kwintesencja niebanalnego i kombinatorskiego geniuszu. W dodatku nie ma tutaj tego, co skrajnie irytuje w takim powiedzmy Cryptopsy - czyli nowoczesnego, sterylnego klimatu, pełnego chłodu i sztuczności. W Hellwitch bezkompromisowa technika i przegięta brutalność jest ubrana w prawdziwe jeszcze parujące mięso, a nie jakieś łachy.

Hellwitch to zderzenie brutalności Sadus z ciężarem Gammacide, furią Morbid Saint, zmyślnością Dark Angel i szybkością spadającego meteorytu. "Syzygial Miscreancy" prezentuje się niczym bardziej wysportowany i inteligentny brat bliźniak "Tortured Existence" Demolition Hammer z blastami. Tutaj nie ma miejsca na głaskanie szczeniaczków, klepanie się po pleckach, roztkliwianie się nad tym jaki los jest zły czy wyrażanie żalu, bo mame dała brukselkę na obiad. Na tej płycie od początku do końca znajduje się niezwykle urozmaicony technicznie wpierdol, furia i agresja.

Ta płyta to pomnik tego jak talent i nieszablonowa kreatywność mogą zrodzić coś lepszego niż kolejne nudne albumy Dream Theater. To nie jest granie dla ckliwych i płaczliwych kutasiarzy, którzy myślą, że jak się będą bawić w metal, to staną się przez to automatycznie fajniejsi. "Syzygialne Szujstwo" nie bierze jeńców, tym bardziej takich pizdusiowatych.

Ocena: 6/6

piątek, 21 października 2016

Grim Reaper - dyskografia - recenzja





Grim Reaper - See You In Hell
1983/2000, Spitfire Records

O tej perełce NWOBHM można mówić właściwie w samych superlatywach. Wydany w 1983 roku (a w USA w 1984) debiutancki album Grim Reaper wpisuje się pochód klasyków heavy metalowego grania, które w tym okresie wprawiły w zachwyt maniaków nabierającego coraz większego rozpędu heavy metalu. Bo “See You In Hell” to sztos jakich mało! Nie bez kozery Grim Reaper, razem z takimi zespołami jak Tank czy Tokyo Blade, należy do czarnych koni NWOBHM - koni które nie załapały się do bezpośredniego mainstreamu.

Zespół został założony w angielskim Droitwich w 1979 roku przez gitarzystę Nicka Bowcotta, a jego “odkrycie” przez wytwórnię zostało spowodowane wygraniem przez kapelę lokalnej Bitwy Zespołów, w której okazali się lepsi od 99 innych kapel. W 1982 do składu dołączył Steve Grimmett, ówczesny wokalista Medusa - czyli, jak to humorystycznie określają fani zespołu, brzydka baba z głosem jak anioł. W roku 1983 rzeczone “See You In Hell” uderzyło z pełną mocą. Na debiutanckim krążku Grim Reaper bryluje osiem świetnych kompozycji. Muzyka GR jest idealnie wyważona - pełna wypełnionych wigorem i pasją solówek, zadziornych, mięsistych riffów i świetnie skomponowanych poszczególnych partii. A do tego głos Grimmetta, który wlewa żar i żywioł w całość. Nawet w “Dead on Arrival”, w którym przejaskrawia swoje możliwości jak tylko jest to możliwe.

Najbardziej błyszczy tytułowy hicior. Przebojowy, ciężki, szybki i potężnie wysycony energią. Oryginalnie zamykający krążek, na reedycji Spitfire Records został umieszczony jako otwieracz. I muszę przyznać, że to strzał w dziesiątkę, bo już od pierwszych dźwięków gitary, do wtóru monumentalnej centrali i tomów, można się od razu zakochać w tej płycie. Jednak nie jedyne “See You In Hell” potrafi tutaj namącić. Wspomniany już “Dead on Arrival”, “Wrath of the Ripper”, “All Hell Let Loose”, “Now or Never”, “Run For Your Life” i ciekawa ballada “Show Must Go On” - to cios za ciosem i prawdziwa kwintesencja tego, co w NWOBHM najlepsze. Mało jest takich albumów z Wysp z tego okresu, które byłyby tak równe jakościowo, praktycznie bez żadnych wypełniaczy, trzymające w napięciu od deski do deski. Nawet “Liar”, który według mnie nie jest aż tak dobry jak reszta zawartości krążka, nie można odmówić dozy geniuszu. Zwłaszcza z tym przyspieszeniem na początku partii solowej.

Wszystkie utwory, oprócz “The Show Must Go On”, skomponował duet Bowcott/Grimmett. Współpraca wyszła im znakomicie i w sumie szkoda, że na nowym albumie Grim Reapera (a właściwie Steve Grimmett’s Grim Reaper) zabrakło oryginalnego gitarzysty. W każdym razie, ci którzy jeszcze nie znają Grim Reaper, a twierdzą, że Iron Maiden to najlepszy heavy metal z UK, koniecznie powinni zapoznać się z “See You In Hell”.

Ocena: 6/6



Grim Reaper - Fear No Evil
1985/2000, BMG

Grim Reaper wypolerował swój styl niemalże do granic przyzwoitości na swym drugim albumie. Jest przebojowo, ale jest też ciężko i mięsiście. Steve Grimmett ze swoim anielskim wokalem atakuje raz po raz, nie zostawiając miejsca na jakikolwiek fałsz w swych wysokich zaśpiewach. “Fear No Evil” to album ostry, lecz jednocześnie niezwykle miły dla ucha. Kompozycje są prostsze i bardziej radiowe w porównaniu z surowym debiutem, lecz nadal nie tracą większości swojej pasji, energii, wigoru i ciężaru.

To, co się chwali i przy okazji sprawia, że “Fear No Evil” jest tak dobrym albumem, jest fakt, że Grim Reaper nie starał się kopiować. Nie jest to “See You In Hell” bis, lecz naturalne rozwinięcie stylistyki, które zaowocowało kolejnymi świetnymi kompozycjami. Legato w riffach do “Never Coming Back” to jedne z lepszych zagrywek w rytmice spod znaku NWOBHM. A takich smaczków jest tu więcej. Oprócz wspomnianych kawałków, największą estymą tutaj darzę “Lord of Darkness (Your Living Hell)”, “Let The Thunder Roar” i “Lay It On The Line”. Świetnie je uzupełniają dynamiczne “Matter of Time” i “Fight To The Last” oraz “Final Scream” z tym swoim dziwacznym intro.

Nawet kabotyński “Rock And Roll Tonight”, kompozycja utrzymana w nieco irytującym stylu, kojarząca się jednoznacznie z glamową amerykańską sceną, nie drażni. Może dlatego, że jednak GR ma klasę i nawet taką lekką i prostacką przebojówkę potrafi utkać w umiejętny i zwyczajnie fajny sposób, w przeciwieństwie do takich wysrywów jak Cinderella czy Ratt. Aczkolwiek fakt, że w jakieś połowie kawałków Steve Grimmett zaczyna od wykrzyczenia tytułu może nieco drażnić. Może to było na potrzeby pracy studyjnej, by się nie pogubić, który wałek jest który?

“Fear No Evil” nie jest albumem, na którym dominują szybkie ścigacze. Jest to monumentalna heavy metalowa płyta zespołu, który jednak potrafił zagrać swój materiał niezwykle dynamicznie i ciężko. Ciekawostką jest fakt, że ten album postał w 9 dni, a mimo to jest zadziwiająco dopracowany. No i ten pięknie kiczowaty teledysk do “Fear No Evil” - po prostu poezja!

Ocena: 5/6



Grim Reaper- Rock You To Hell
1987/2000, BMG

Ale z tym albumem było bałaganu! Tuż po wydaniu “Fear No Evil” Grim Reaper napisał i nagrał swój trzeci album, który miał nosić tytuł “Night of the Vampire”. Efekt końcowy, a konkretnie jakość brzmienia, nie spodobał się RCA, wytwórni, która dystrybuowała nagrania GR w USA. Krążek został nagrany ponownie z nowym producentem muzycznym, co zostało potraktowane przez Ebony, wytwórnię, która zajmowała się GR w Europie, jako naruszenie umowy... Koniec końców “trójka” Grim Reaper wyszła we wrześniu 1987 jako “Rock You To Hell”.

Największą różnicę czuć w brzmieniu, które jest niezwykle amerykańskie. Od razu przychodzą na myśl takie nazwy jak Quiet Riot, W.A.S.P. czy Lizzy Borden, z tymże zawartość muzyczna to nadal stary, dobry NWOBHM, zagrany z jajem i werwą, a nie z hair metalowym rozmemłaniem. Dalej jest to ten typowy, nieco kiczowaty w swej wymowie, klasyczny heavy metal. Choć fakt faktem bzdurkowaty “Suck It And See” i “Lust For Freedom” (który nota bene jest szlagierem zacnym) sprawiłyby, że niejednemu glamowcowi by zwilgotniały wygolone łydki.

To, co może stanowić jeden z minusów tego wydawnictwa, to przewidywalność utworów. “Rock You To Hell” zawiera solidny materiał, jednak spokojnie można się domyśleć jak będą wyglądały kompozycje i co za chwilę nastąpi w konkretnej aranżacji. Trzeba przyznać - jest to proste granie. Ale mimo to, nadal potrafi dostarczyć nie lada emocji.

Nie jest to słaba pozycja w dorobku Grim Reaper. Momentami ten album wydaje się lepszy od swego poprzednika, a takie klasyki jak tytułowy “Rock You To Hell”, “Lust For Freedom”, “Night of The Vampire” i “When Heavens Come Down” (czyli pierwsza połowa płyty), to pewne strzały pośród najlepszych kompozycji w dorobku Grim Reaper. “Rock Me ‘Til I Die”, “Waysted Love” i przypominający nieco “Wrath of the Ripper” “You’ll Wish That You Were Nevere Born” także prezentują się świetnie.

Ocena: 5/6

poniedziałek, 10 października 2016

Hellbringer - Dominion of Darkness



Hellbringer - Dominion of Darkness
2012, High Roller Records

Istnieje taki dość popularny ostatnio pogląd głoszący, że Australia nie zawodzi. Rzeczywiście, trudno jest się doszukać tam czegoś, co by było zakałą sceny metalowej, zarówno wśród kapel starszej daty jak i tych nowszych. Hellbringer, bluźniercze trio z Canberry założone w 2007 roku, wpisuje się także w ten schemat orania pozerów i kopania dupsk.

Zaatakowawszy z furią swoimi EP z 2011 roku (wydanym w sumie w 2009 roku jeszcze pod nazwą Forgery - wersja z 2011, wydana już pod nazwą Hellbringer, ma dwie dodatkowo dograne ścieżki), nakarmili nasze oczekiwania takimi hiciorami jak przegenialne "Screams From The Catacombs" czy "The Banished". I można śmiało powiedzieć, zwłaszcza z perspektywy czasu, że następujący po nim debiutancki długograj "Dominion of Darkness" spełnił pokładane w nim nadzieje. Na tym albumie Hellbringer w końcu zaakcentował własny styl i charakterystykę swego podejścia do black/thrashu. O ile wcześniej czuć było, że jest to taka typowa demóweczkowa kapela, która fajnie nakurwia, ale brakuje jej takiego ostatniego szlifu - iskry, która odróżniłaby ich od dowolnej innej grupy na poziomie, wpisującej się w ten nurt, tak "Dominion of Darkness" to sztos solidny, nad którym można z satysfakcją pokiwać główką.

Dostaniemy tutaj nieco klasyki w postaci inspiracji wczesnymi dokonaniami takich kapel jak Destruction, Slayer i Sodom. Oprócz tego przebijają się tutaj trochę mniej oczywiste, lecz wciąż popularne w black/thrashu wzorce w postaci wpływów "Power of Darkness" Minotaur, "Finished with the Dogs" Holy Moses, no i takich tuzów jak Desaster czy Nifelheim, a także starej szkoły australijskiego grania - Slaughter Lord i Hobbs' Angel of Death. Tej młodszej zresztą też, bo nie trzeba się zbytnio wysilać, by wyobrazić sobie Hellbringer jako support takich grup jak Destroyer 666 czy Gospel of the Horns.

"Dominion of Darkness" słucha się niezwykle przyjemnie. Dużo tutaj chwytliwych kawałków, jednak bez czepiania się frywolnej łatwizny i miałkości. Mięso leje się z poszczególnych utworów jak z wilka u Henryka Kanii, a siarkowe opary buchają tęgo i rzęsiście. Nie zabrakło tutaj świetnie dobranych partii basowych i perkusyjnych, wyłamujących się przed wiodącą prym gitarą, która ostrzeliwuje wszystko naokoło plugawymi riffami. Jest ostro.

Jeżeli chodzi o warstwę liryczną, tutaj nie ma większych niespodzianek - teksty zwyczajnie pasują do muzyki. Tak jak w Venom, Possessed czy Nifelheim. Nie spotkamy tutaj jakiś zawiłych metafizycznych metafor, tylko ciemność, pierwotne zło i piekielną przemoc.

Biorąc pod uwagę jak dobrze się prezentuje muzyka na "Dominion of Darkness" - i to pod względem atmosfery, szczerości, brzmienia, jak i struktury samych kawałków, solówek i riffów, Hellbringera można postawić w jednym szeregu z takimi kapelami jak Cruel Force, Deathhammer, Nekromantheon, Antichrist czy Chapel. Sprowadzający Piekło to sztos dorodnego sortu. Poletzam.

Ocena: 5/6

Epicki Tydzień I - 2016

Dzisiaj trochę inna formuła - przybliżę pokrótce sześć dostojnych heavy metalowych albumów, które miały swoją premierę w bieżącym roku, a o których jeszcze tutaj nie wspominałem. Fakt - obrodziło w tym roku wydawnictwami spod znaku barbarzyństwa i epickości - i to z różnych części świata. Cieszy mnie to niezmiernie i mam nadzieje, że ta tendencja - zarówno pod względem ilości jak i jakości. Kto wie, może takich odsłon jak ta będzie więcej



Grey Wolf - Glorious Death 
2016, Arthorium Records

Ten krążek wywarł na mnie naprawdę spore wrażenie. Nie spodziewałem się wiele, ba! wręcz nigdy wcześniej o tej kapeli nie słyszałem, a okazało się, że "Glorius Death" to już ich trzecia odsłona. A tutaj proszę - muzyka Grey Wolf potrafi niemalże od razu zauroczyć. A nawet nie tyle zauroczyć co wbić w ścianę z impetem godnym stalowego pociągu linii kojewocch Wpierdol. Wyczyny muzyczne Grey Wolf można opisać w skrócie, niezwykle generalizując, jako takie trochę w klimatach portugalskiego Ironsword. Wychwycimy tutaj tez nieco basowych inspiracji Running Wild z okresu "Port Royal". Wokale to czysta kolizja Ironsworda z Lonewolfem - chropowata dzicz prosto z gardła wytrawionego kwasem.

"Glorious Death" wibruje barbarzyńskim majestatem i epickością. Krążek jest wysycony howardowskimi klimatami na wskroś i do bólu. Dużo tutaj odniesień do Kulla, Conana i Czerwonej Sonji - ale nie tylko! Motywy mitologiczne i bardziej, że tak to ujmę, ogólne też tutaj występują.

Perkusja to ponoć automat, ale w ogóle jakoś tego nie czuć. Całokształt brzmienia za to jest taki, że album bombarduje zajadle mocą i energią. Nie ma lipy i wszystko nie dość, że ma swoje miejsce w miksie, to jeszcze jest bardzo ładnie wymodelowane Tego się po prostu przyjemnie słucha.

Każdy numer to hit. Czy to "Conan The Liberator", czy "The Eyes of the Medusa", oniryczna "Cimmeria" czy też "Red Sonja" - każdy z wałków sam wysyła impulsy do synaps sluchacza, pompując jego bica, zakrzaczając jego klatę, a dzieweczkom napinając cyca.

Jak już wspomniałem to trzeci krążek Grey Wolf. Na pewno przyjrzę się poprzednim, choćby dlatego, że w przeciwieństwie do "Glorious Death", ich okładki to takie morze kiczu, że tego aż się nie da opisać. Polecam wygooglować.

Ocena: 5/6



Liquid Steel - Midnight Chaser
2016, Studio Hundert Records

Ze spalonej spiekotą Brazylii przenosimy się w Tyrolskie wyżyny, z których wywodzi się austriacki Liquid Steel. Melodyjny heavy metal z killer riffami. Tych, dla których już uruchamia się ostrzegawcza lampka, uspokajam - to nie jest słodkopierdzące pimkanie spod znaku Enforcer, Blizzen, White Wizzard czy Skull Fist. Bardziej bym to przyrównał do RAM czy Axxion z wokalami w stylu Steelwing. Fakt faktem, wokalista nie posiada barwy głosu, której szukam w muzyce, i według mnie jest tutaj najsłabszym punktem. Jest generyczny, ale zaznaczam, że zły nie jest.

Fajne kawałeczki, z fajnymi riffami i - tu trzeba zaznaczyć - naprawdę solidnymi solówkami. W dodatku, w przeciwieństwie do większości kawałków Skull Fist po "Heavier Than Metal", bardzo fajnie skonstruowane w swej strukturze. Przyjemne granie, które może nie rzuci na kolana, ale zapewni sporą dawkę frajdy. W dodatku poszczególne wałki są utrzymane w różnych konwencjach, więc nic nam się tu nie zleje w jedno - co zresztą jest zmorą większości wydawnictw NWOTHM. Z chęcią bym zobaczył ten zespół na jakimś letnim festiwalu, bo pasuje swoją formułą idealnie jako pionek przed jakimś tuzem heavy metalu z lat 80tych.

Ocena: 4,7/6



Frozen Sword - Frozen Sword
2016

Drugi album szwajcarskich piewców epickiego metalu. Jeżeli nie jest wam obcy Battleroar, Argus i Ironsword, to stylistyka Frozen Sword nie będzie dla was niespotkaną nowością. Szwajcarzy obracają się w miarę podobnych barbarzyńskich klimatach, okraszonych przy tym dozą klasyki spod znaku Omen, Heavy Load oraz Manilla Road. Gdy nasza wiwisekcja będzie delikatnie rozgarniała kolejne tkanki "Frozen Sword", to możemy także dokopać się do delikatnej sugestii niemieckiego heavy, śladu, który zostawiły po sobie Accept, Stormwitch i Attack, a także nieco świeższe Iron Kobra.

Energetycznym i głębokim riffom i barbarzyńskiej perkusji dotyczy niezwykle ciepły wokal o bardzo jaskrawej a przy tym ciężkiej barwie. Aczkolwiek ten germański akcent, który nagle się pojawia w wieńczącym płytę "The Alpine Steel" to niezła beka. Ale spoko, spoko - wszędzie indziej wokale Yvana są wyśmienite. "Frozen Sword", choć wydany własnym sumptem bez wsparcia jakieś mniejszej czy większej wytwórni, ma bardzo miłe dla ucha brzmienie. Ciężkie i mięsiste gitary, plumkający nieco maidenowo basik, oraz jasna i wyrazista perkusja wypełniają po brzegi wszystkie możliwe miejsca, w które mogą się w miksie wcisnąć.

To nie jest muzyka dla małorolnych knypów, które lubują się w plastikowych cymbałkach lub zdygitalizowanych papkach dla plebsu. Frozen Sword to prawdziwe uderzenie gromu z niebios, nie dla pozerskich metalowczyków. To cios w samo serce płaczliwych domorosłych metaluszków, popylających z chudymi jak słomeczka rąsiach w za dużych koszulkach Morlina Miensona. Tu nie ma miejsca na czcze pitolenie - Frozen Sword to konkret, i to rzeczowy konkret. O tej kapeli nie usłyszycie z dyletanckich źródeł, które znanych z wychwalania nowego Slayera czy Vadera, tarcia udami do nagranego ponownie Kata, robienia sobie laski przy Nightwish czy z innych "kultowych" źródeł.

Ocena: 5,5/6



Demon Bitch - Hellfriends
2016, Skol Records

W egzotycznym Detroit w 2011 roku trzech muzyków z black metalowego Isenblast, znanego między innymi z tego, że ma niezwykle rosłego murzyna na perce, postanowiło dokoptować sobie pałkera i wokalistę z zaprzyjaźnionej heavy metalowej załogi White Magician i rozpocząć łojenie demonicznego heavy spod znaku okultyzmu i demonicznej chwały. O i wyszło im to przednio. Dowodem na to jest zawartość debiutanckiego krążka "Hellfriends". Co tu się wyprawia to głowa mała.

Wyobraźcie sobie Mercyful Fate na amfetaminie z rozpaczliwymi wokalami, które brzmią jakby wokalistę dopadły koszmary zza lovecraftowego muru snu. A to wszystko brzmi niczym brudny speed metal. Esencjonalny heavy metal, który nie papra się w jakiś półśrodkach lecz stanowi bezpośredni wektor tytanicznego uderzenia. Wszystko tu jest cacy - rozpędzone riffy, niezwykle kunsztowne solówki, no i ten perkusyjny harmider, który temu wszystkiemu idzie w sukurs.

Takie kapele jak Attic czy Portrait w dość oczywisty sposób nawiązywały do dokonań Mercyful Fate i Kinga Diamonda. Demon Bitch jednak używa tego jako bazy pod własną wizję okultystecznego heavy metalowego misterium. Odnoszę wrażenie, że generalnie heavy metal w dzisiejszych czasach najlepiej wychodzi typom parającym się na co dzień black metalem lub black/thrashem, bo to już nie pierwszy raz, gdy taka załoga wykuwa heavy metalowy albumiks przedniego sortu. Dostajemy tu siedem zajebistych kompozycji, które zarumienią pysio niejednemu fanowi autentycznego grania. Jak dla mnie solidny pretendent do najefektowniejszego debiutu 2016.

Ocena: 5,5/6



Eternal Champion - The Armor of Ire
2016, No Remorse Records


To jest jeden z najlepszych strzałów w tym roku. Debiucik cacy, albumik marzenie. Swoją muzyką Eternal Champion jasno daje nam odczuć, że w arkana epickiego metalu wprowadzało ich uwielbienie wobec Cirith Ungol i Manilla Road. Blisko tutaj do klimatów rodem z Atlantean Kodex. Warto też podkreślić, że nie będzie tak cukierkowo jak u Visigoth. Dostaniemy smaczne ślizgi na gitarze, obleczone w pyszne organiczne brzmienie, dostaniemy oniryczny, tętniący mistycyzmem, oldschoolowo zreverbowany wokal, dostaniemy także - i przede wszystkim - świetnie ukute kompozycje. Wszystko tu klika tak jak powinno - i riffy i solóweczki.

Naprawdę, od rozpoczynającego krążek, monumetalnego i niezwykle potężnego "I am the Hammer", po wieńczący album niepokojący i złowróżbny, lecz na swój sposób tajemniczo sentymentalny "Shade Gate", muzyka Eternal Champion zawlecze nas w krwiożercze odmęty barbarzyńskiej i epickiej chwały. Muzyka na "The Armor of Ire" to idealny podkład zarówno pod spokojną wieczorną lekturę Moorcocka, Howarda i Lovecrafta, jak i pod tłuczenie gazrurką w ciemnym zaułku fałszywych pseudometalowczyków. Twarz sama chmurnieje, nabierając dostojnych rysów, i bic sam puchnie przy ciepłych barwach dźwięcznego majestatu "The Last King of Pictdom". Dłoń samoistnie łaknie miecza, gdy w przestrzeń leci rozpędzony "The Cold Sword" i tytułowy "The Armor of Ire". A te melodie! Istna uczta dla uszu - pięknie dopracowane, zróżnicowane, melodyjne, a przy tym pozbawione słodkopierdzącej słodyczy i zbędnego cukrzenia. Są dokładnie takie, jakie powinny być w tradycyjnym heavy metalowym grimoirze.

Jak widać, "The Armor of Ire" zrobił na mnie bardo pozytywne wrażenie. Zachęcam byście sami sprawdzili jego jakość i geniusz. Warto.

I ta okładka! 

Ocena: 5,8/6



Steelballs - Steelballs
2016, NMT Prod.

Umięśniony facet z mieczem na okładce, power metalowe galopadki, na wokalu radosny kuc, który na co dzień gra na akordeonie jakieś folki, i nazwa, która mówi sama przez siebie. Ten argentyński zespół trudno traktować poważnie, ale fakt faktem - ich garażowy heavy metal jest całkiem w porządku. Nie jest to jakieś nie-wiadomo-jakie objawienie czy interesująca ciekawostka, ale nie da się temu odmówić pewnego uroku. Trochę zbyt słodko momentami, co kontrastuje też z typowo męskimi motywami. Trochę jak Stormwarrior z "Heading Northe". Generalnie, można spokojnie pominąć, ale kto wie - może następne wydawnictwo będzie już lepsze. Póki co, od Argentyńczyków dostajemy trzy utwory w postaci debiutanckiego EP. Fajne, na pewno lepsze niż typowe heavy metalowe średniaki, ale nadal to nie jest jeszcze ten poziom, którego osobiście poszukuje w takiej muzyce.

Ocena: 4/6



Vulture - Victim To The Blade
2016, High Roller Records

A na koniec, jako taki smaczny deserek, nagrania w trochę innej konwencji. Vulture to piewcy brudnego heavy/speed metalu z mocnymi elementami thrashu. Ich EP "Victim To The Blade" to taki hymn pochwalny dla złotych klasyków muzyki metalowej, że szok. Wszystko tu jest do bólu oldschoolowe - kompozycje, brzmienie, gitary, wokale... Sama okładka jasno mówi, co czyni ta płyta - podrzyna gardła. Vulture na szczęście uniknął sideł kiczu i epigoństwa - potrafi się sprawnie obracać w klasycznej stylistyce bez babrania się w czczym odtwórstwie i miałkim zaklinaniu rzeczywistości. Ich EP to nie jest odgrzewany kotlet, lecz solidny materiał, który został skrojony w stylu klasycznym. Momentami linie melodyjne ostro sugerują takie nazwy jak Judas Priest, Powerlord czy Kreator, ale to tam taki szczegół, który nie wpływa na odbiór całości. A rzeczona całość to potęga brudnej agresji i definicja furii. Szybkie gitary, łomocząca perkusja, potępieńcze wrzaski niczym krzyk gwałconej banshee, a to wszystko zmieszane razem w amalgamat niezwykle elektryzujący i old-schoolowy. Tu warto nadmienić, że to jest jedno z tych nagrań, w których nic by się nie zmieniło. To ma takie być i warto by Niemaszki machnęły więcej takich wałków w takim stylu i z takim pięknym organicznym brzmieniem. Pycha! Jedno z lepszych wydawnictw tego roku!

Ocena: 5,5/6

sobota, 1 października 2016

Rapid Foray vs Decision Day






Running Wild - Rapid Foray Sodom - Decision Day
2016, Steamhammer 2016, Steamhammer

Zamiast standardowej recenzji tym razem zestawimy ze sobą zestawimy dwa świeżutkie albumy: "Rapid Foray" Running Wild oraz "Decision Day" Running Wild Sodom. Dlaczego konkretnie akurat te dwa? Z kilku powodów: obie kapele mają dość podobny staż i pokaźne dyskografie, w których dominują dobre wydawnictwa. Obie kapele to legendy, które popełniły genialne klasyki i zarówno Sodom jak i Running Wild, choć aktualnie nieco rozbieżne gatunkowo, zaczynały mniej więcej w tej samej czarnej jak odbyt Lucyfera lidze. Warto również zaznaczyć, że ostatnie albumy Sodom i Running Wild były zwyczajnymi rzemieślniczymi takimi "kolejnymi albumami" - były dobre, ale bez jakiś rewelacji. Z tymże ekipa Toma Angelrippera wypada tutaj lepiej, gdyż o ile "Resilient" był w porządku, to poprzedzający go "Shadowmaker" nie powinien się w ogóle przydarzyć. Zestawiając oba zespoły nie należy także zapominać, że obie pochodzą z Niemiec. A niemiecki thrash i niemiecki heavy/power mają ze sobą zadziwiająco wiele wspólnego.

Na pierwszy ogień zdecydowałem się na Running Wild. I tutaj dostałem cios w szczenę. "Rapid Foray" jest zadziwiająco dobrym albumem! Nie spodziewałem się po następcy "Resilient" tak dobrej formy. A tutaj Rolf Kasparek zaskoczył i to niesamowicie! Najnowsza płyta piratów nie dość, że została przyobleczone w fajne brzmienie (wiadomo, jest trochę "cyfrówki" ale naprawdę nieznacznie - tu nie ma co narzekać), to jeszcze kompozycje ma w pytę. Stylistycznie obracający się gdzieś między "Black Hand Inn" a "Masquerade" "Rapid Foray" ma w swym zanadrzu zróżnicowane strukturalnie numery, które wykorzystują różne koncepcje motywów w swym przebiegu. Dostaniemy tu nie tylko szybkie galopady ("Rapid Foray"), żwawe pirackie szanty ("Black Bart") i ścigacze z tradycyjnymi motywami gitarowymi ("Warmongers", "Into The West", "Blood Moon Rising"), ale także ciężkie i śpiewne pięściowbijacze ("Stick To Your Guns", "By The Blood In Your Heart"). Nie zabrakło także niezwykle rześkiego i cudownie wybrzmiewającego utworu instrumentalnego, zatytułowanego "The Depth of The Sea (Nautilus)", który stanowi jeden z jaśniejących elementów tego wydawnictwa. Naprawdę, ten wałek to misternie uwarzony preparat. A jego struktura i przejścia między poszczególnymi motywami i nastrojami, to prawdziwy destylat esencji Running Wild. Całość zamyka (już tak tradycyjnie wręcz) rozbudowany utwór - w tym przypadku jest to "Last of the Mohicans". To jakiej tematyki dotyka jest chyba jasne. Sam numer, jak "Bloody Island" z "Resilient" bardzo mocno siedzi w klimatach melodii rodem z "Treasure Island". Da się w nim także wychwycić motywy z "Dragonmen".

Jak widać na "Rapid Foray" zawartość jest przebogata. Atuty nie kończą się jednak tylko na zróżnicowaniu kompozycyjnym. Należy wyraźnie zaznaczyć, że kawałki na "Rapid Foray" są bardzo, ale to bardzo dobre. To dość niezwykłe, bo po dość aroganckim i zamkniętym na krytykę Rolfie, czegoś takiego się nie spodziewałem. Hehe, no i ponieważ to Running Wild, nie zabrakło także tego specyficznego motywu w solówkach, który Kasparek wrzuca do większości swoich kompozycji. Tak, tutaj też to robi. A no i warto zwrócić uwagę na dudy w "By The Blood In Your Heart", bo fajnie pasują do całokształtu.

A jak przy tym wypada Sodom w swojej najnowszej odsłonie?

Running Wild to potęga, która m na swoim koncie takie klasyki jak "Gates To Purgatory", "Under Jolly Roger", "Port Roya;", "Death or Glory" czy "Black Hand Inn". Za młodu potrafili zmierzyć się także z ówczesnym młodziutkim black/speedem. Ale Sodom to też nie jest pierwsza lepsza nijaka brygada, sztucznie wyhajpowana przez miałkich metalowczyków. "Persecution Mania", "Agent Orange", "Tapping The Vein" oraz świeższe "M-16" i "Sodom" - te nazwy mówią same za siebie. Teraz, po trzyletniej przerwie następującej po premierze "Epitome of Torture" przyszedł czas na "Decision Day". Po drodze mogliśmy liznąć nieco spojlerów w postaci EP "Sacred Warpath", z której utwór tytułowy znalazł się także na finalnym studyjnym długograju.

"Decision Day" zaczyna się z grubej rury. Czternasty album niemieckich tytanów thrashu jest takim quasi-concept albumem dotyczącym lądowania Aliantów w Normandii. Już na starcie jest klimatycznie, a przy tym niezwykle brutalnie. Rozpoczynający całość "In Retribution" jasno wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z tęgim wydawnictwem. I jak się okazuje - rzeczywiście tak jest. Sodom przy tym wypracowali bardzo różnorodne motywy gitarowe i perkusyjne w swoich kompozycjach, umiejętnie przechodząc między nimi. Bogactwo zagrywek jest szczodrze okraszone świetnymi połączeniami bridge'owymi, także aranżacyjnie - mistrzostwo. Ciekawe, że wrzucono do kawałków całkiem sporo sampli - głównie w postaci podniosłych chórów i przebitek wokalnych. No, panowie - miało być chyba a la Accept, ale chyba idzie to nie w tym kierunku. Jeszcze nie jest to poziom Sabaton, ale na upartego, niewiele do niego brakuje momentami.

"Decision Day" brzmi potężnie i niezwykle profesjonalnie. Brzmienie jest, co prawda, momentami trochę zbyt wypolerowane, ale nie niszczy to odbioru całości i przyjemności ze słuchania płytki. Sodom zawsze jakoś potrafił przekuć te w miarę nowoczesne brzmienie w taki sposób, że pasowało to jak ulał do jego thrashowej, oldschoolowej stylistyki. A aranżacyjnie i kompozycyjnie same utwory, czyli najważniejsze meritum całości, prezentują się wystawnie. Czy to uderzający z mocą toczącego się po pobojowisku czołgu "Rolling Thunder" (nawet w takim ołowianym i smolistym ciosie znalazło się miejsce na idealnie wkomponowane motywy na gitarze akustycznej), czy thrashujący "Vaginal Born Evil" lub kawałek tytułowy. A ten wpierdol w "Belligerence" wymieszany z niezwykle smolistym, doomowym klimatem? Oj, warto to usłyszeć.

Ciekawe jest to, że Sodom pokazał, że nie zjada własnego ogona - tak jak to w sumie miało miejsce na "Epitome of Torture" czy "In War and Pieces". "Decision Day" jest powiewem świeżości, bo choć stylistyka się zgadza (jest dobrze - zatwierdzam), to całość brzmi jak naturalny rozwój i to utrzymany w dobrym smaku. Ja wiem, że te chóry mogą irytować, ale nawet spoko się wpasowały w finalną formę. No i te riffy, te przejścia, ta agresja w gitarach, perce i wokalach - to sto procent Sodom, który kontynuuje swój pochód śmierci. Choć załoga Toma nieco poeksperymentowała, to jednak uczyniła to na tyle skromnie, że nie naruszyła swej stylistyki.


Podsumowując, Running Wild nagrało swój najlepszy album od czasów "Black Hand Inn". Sodom pokazał się od bardzo ciekawej strony, tworząc niebanalne dzieło, o którym nie zapomnimy tak szybko jak o jego poprzednikach. Obie płytki to solidne ciosy i warte obczajenia towarki. Nie ma tu czczego pitu-pitu dla małorolnych stulejarzy czy upośledzonych fanatyków którejś z obu kapel. Porządny i niewąski metal.

Ocena: 5/6 oraz 4,8/6

Burial – Relinquished Souls





Burial – Relinquished Souls
1993/2015, Memento Mori

Czas na nieco zapomniany klasyk. Burial – „Relinquished Souls” to holenderski death metal i to przy okazji jaki! Najłatwiej go opisać w dość obrazowym skrócie – „Relinquished…” brzmi jak europejska odpowiedź na „From Beyond”. Momentami do takiego stopnia, że aż można się pomylić. Produkcja brzmienia jest bardzo podobna, a niektóre numery, w tym otwierający album „The Second Coming”, brzmią jakby żywcem wyrwane z debiutu florydzkich masakratorów.

Jak ktoś jest zakochany we „From Beyond” i szuka usilne więcej podobnych produkcji, to jedyna płyta z dorobku holenderskiego Burial jest idealnym typem. Nie oznacza to, że Holendrzy lecieli na usilnym plagiacie death metalowych niszczycieli z Florydy. Burial wytrwale muruje własny katafalk zniszczenia i moru, korzystając przy tym z godnych wzorców.

Warto wspomnieć, że na „Relinquished Souls” nie usłyszymy wyłącznie stylistycznych inspiracji rodem z Massacre. Natrafimy tutaj też na motywy jak z Death z okresu „Spiritual Healing”. Jest to zwłaszcza widoczne w „Failure of Technology”. Niesamowite wrażenie robi taka przesiadka z death/thrashowego wpierdolu prosto w progresywne (ale nadal ciężkie) i neoklasycystyczne patenty. Generalnie propsuję i polecam.

Z takich bardziej narzucających się skojarzeń, możemy dostrzec tu nieco Solstice, Demolition Hammer, szczyptę Benediction oraz pikantne fragmenty w stylu szybszych motywów z Asphyx, jednak Burial swój styl wyraźnie wykuł na kanwie Massacre i Death. I bardzo dobrze, bo czerpie ze stylistyk firmowanych przez te kapele to, co najlepsze i niezwykle umiejętnie spaja to w potężną całość. Można narzekać, że za mało oryginalne i w ogóle uprawiać malkontenctwo w opór, ale hej – to jest death metal. To ma być rzeźnia. I w istocie dostajemy tutaj istną jatkę.


Ocena: 5/6