piątek, 18 września 2015

Cancer - To The Gory End




Cancer - To The Gory End
1990/2014, Cyclone Empire

Maczeta w ryju na okładce, stanowiącej odwzorowanie kultowej sceny z równie kultowego “Świtu Żywych Trupów” i jazda z tym koksem. W klimat albumu wprowadza nas przeplatanka na bębnach, złowieszcze monumentalne gitary i wrzask wokalisty na początku otwierającego płytę “Blood Bath”, które po chwili uderza z całą mocą. Szybkość połączona z monumentalnością, okraszona dziką brutalnością i bezkompromisową agresją. Świetny początek świetnego albumu. Mamy w końcu rok 1990, czyli „złoty” rok death metalu. To wtedy światło dzienne ujrzały takie majstersztyki jak „Spiritual Healing” Death, „Harmony Corruption” Napalm Death, „Deicide” Deicide, „Eaten Back to Life” Cannibal Corpse, „Cause Of Death” Obituary, „Left Hand Path” Entombed, „The Ten Commandments” Malevolent Creation, „Master” Master, „Subconscious Terror” Benediction i tak dalej. Ten rok był czasem krystalizacji sceny death metalowej - jej jednoznacznego oddzielenia się od thrash metalu, z którego się wywodzi i z którym była poczatkowo utożsamiana. “To The Gory End” stanowi świetne rozszerzenie thrash metalu, właśnie o death metalowy klimat i patenty. Utwory są szybkie, jednak nie pędzą od początku do końca. Potrafią wyhamować, jednak paradoksalnie nie zwalniając wcale pędu utworu. Smolisty ciężar sprawia, że utwory nie tracą swojej siły i energii. Cancer poza tym bardzo sprawnie operuje róznymi motywami, przez co utwory są bardzo charakterystyczne, tworząc świetny album. “C.F.C” czyli Cancer Fucking Cancer to gruba akcja, “Witch Hunt” to podrzynanie gardeł, a thrashowy “Into the Acid” to zapowiedź miażdżenia bezbronnych dzieci gąsiennicami czołgu.

Każdy kolejny utwór akcentuje fakt, że ten album to pomnik wybudowany na chwałę bezlitosnej brutalności. Nie mamy tutaj do czynienia z chłodną matematyką i przerostem formy nad treścią jak teraz w tych nowoczesnych brutal death metalowych kapelach, bo to, co nam serwuje Cancer, to prawdziwa muzyka. Najdłuższy na płycie “Imminent Catastrophy” jest kompozycją świetnie operującą klimatem. Z początku złowieszcza, wraz ze swoim biegiem nabiera szybkości i nie stroni od różnorakich urozmaiceń.

Tak jak już wspominałem - Cancer mistrzowsko łączy monumentalność z szybkością, sprawnie, wręcz frenetycznie przechodząc z jednego motywu do drugiego. Jeszcze bardziej widać to w wałku tytułowym. Utwór rozpoczyna się epickim motywem na syntezatorze, który stanowi dość spore zaskoczenie, pojawiając się tak znikąd nagle w środku płyty. Zanim jednak zdążymy się otrzaskać z tym faktem, uderza w nas majestatyczny i smoliście podniosły riff, szybujący przez przestrzeń niczym czarny kondor zwycięstwa, by po chwili opaść w pikującym locie, przy wtórze gorączkowego tremolowanego riffu. Następujące po tym średnie tempo z miarową, łomoczacą perkusją i interesującymi progresjami gitar, to już czyste dobijanie rannych przy wtórze wizji ociekającego posoką truchła.

Mimo, że wyrazisty w swej prostocie, ten album potrafi zaskoczyć swoją nieoczywistą zawiłością. Brzmienie jest bardzo surowe, choć obfituje w wylewające się z głośników mięso i siarkę. Riffy i solówki są nie skomplikowane, jednak świetnie wyważone i dopracowane do perfekcji. Metodyczna perkusja, która raz gra prosto, a raz daje upust technice, bardzo dobrze się z tym komponuje. Zdarzają się momenty, w których usłyszymy klawisze lub gitarę klasyczną, jednak można je policzyć na palcach jędnej ręki. Nie zmienia to faktu, że stanowią bardzo fajnie wkomponowane urozmaicenie. Wokale brzmią tak jak powinny brzmieć przy takiej muzyce - wrzaski, które zdają się opuszczać nadgniłe, zainfekowane gardło. Absolutna klasyka dla fanów brutalnego thrashu, a także klasycznego death metalu. Na wznowieniu wydanym przez Cyclone Empire w zeszłym roku pojawiają się także dwa bonus tracki - “Our Fate” i “Revenged” z demo z 1989 roku. 


Ocena: 5/6

Cancer - Death Shall Rise




Cancer - Death Shall Rise
1991/2014, Cyclone Empire


Choć wielu uważa “To The Gory End” za amatorski album, zwłaszcza porównując go do następnego w chronologii “Death Shall Rise”, to jednak nie można szczerze stwierdzić, że tak jest w istocie. Zwłaszcza, że “To The Gory End” jest bardzo dobrze dopracowanym, rzemieślniczym albumem, który został okraszony bardzo ciekawymi patentami i smaczkami. Fakt faktem, dopiero na następnym albumie, czyli na rzeczonym “Death Shall Rise” Cancer pokazał swój pełny potencjał. “Death Shall Rise” to jeszcze bardziej techniczna i brutalniejsza perkusja, jeszcze bardziej brutalniejsze i zarazem bardziej przestrzenne wokale, jeszcze bardziej brutalniejsze riffy.

Album zaczyna się wystrzałem z grubej rury. “Hung, Drawn and Quartered” to bezkompromisowa rzeźnia, która jest monumentalna, a zarazem szybka - coś co Cancerowi wychodziło znakomicie. Pełen dzikiej brutalności refren, w którym udzielił się także Glen Benton z Deicide, to ucieleśnienie piekielnej orgii zniszczenia. Od samego początku albumu takze słychać najważniejszą zmianę i postęp - gra solowa. Solowki na tym albumie zagrał James Murphy, bardzo umiejętnie rozszerzając brzmieniowe spektrum całości. Na “to The Gory End” słychać było, że leady są tam w utworach, głównie po to, że no jakieś muszą w utworze być. Na “Death Shall Rise” już jawnie stanowia integralną część kompozycji.

Po niszczącym hicie “Hung, Drawn and Quartered” pojawia się mroczny “Tasteless Incest” spowity w całun destrukcyjnych riffów, oraz starsza kompozycja “Burning Casket”, pojawiająca się wcześniej na pierwszym demo zespołu. Cancer wyśmienicie łączy w swych utworach szykbość z hieratycznym klimatem. Wieloaspektowość wątków muzycznych w utworach stanowi dodatkowo o sile ich muzyki. Widać to w tytułowym utworze z tego albumu. Świetne, melodyjne solówki, ciężkie riffy, zawiłe, lecz nieskomplikowane motywy. Początek, który łomocze niczym zastęp robotników wbijającym trzpenie w tory kolejowe przechodzi następnie w prawdziwą orgię destrukcji.

Mający coś w sobie z klimatu Obituary “Back From The Dead” potęguje ciężar albumu. Przeplatając melodyjny riff ze smolistymi zwolnienami i nieco szybszym tempem, tka wysublimowany i jednocześnie nieskomplikowany kobierzec panoramy piekielnego zniszczenia. Klimat ogólnej dewastacji bardzo dobrze kontynuują siejące spustoszenie pociski w postaci “Gruesome Tasks” oraz posiadającego niezwykle krzykliwy refren “Corpse Fire”. Nieskomplikowane, lecz niezwykle mięsne riffy, łomoczaca perkusja i przeszywający ogień solówek Jamesa Murphy’ego stanowi niesamowite połączenie.

Oryginalnie album zamykała kompozycja “Internal Decay”, jednak na najświeższym wznowieniu Cyclon Empire dodano takze dwa bonus tracki: nagrania na żywo z 1992 roku - “Hung, Drawn and Quartered” oraz “Blood Bath”, te same które mozna usłyszyć na kultowym splicie “Live Death”. Drugi album Cancer wydaje się być nieco lepszy od i tak mocnego debiutu. Na pewno na nim większy nacisk został połozony na dopracowanie i wyróznienie melodii, gdy się już pojawia jakaś w utworze. Nie mówimy tutaj o jakiś przaśnych melodyjkach czy jakiś wstępach do melodic death metalu, ale o dobrze wyważonych szeregach dźwięków, które bardzo dobrze wtapiają się w brutalny i agresywny całokształt, jednocześnie go pogłębiając. 


Ocena: 5,2/6

Cancer - The Sins of Mankind




Cancer - The Sins of Mankind
1993/2014, Cyclone Empire
 
Kulminacja twórczości Cancer przypada bezsprzecznie na “Death Shall Rise”, do którego znakomite preludium stanowił debiutancki krążek “To The Gory End”. Trzeci w dorobku Brytyjczyków studyjny album był już nieco inny od poprzednich dokonań tej grupy. Przede wszystkim w jego tworzeniu nie brało już uddział Morrisound Studio z Tampy, lecz tylko i wyłącznie rodzime studia. Odbija się także na brzmieniu płyty. Nie zmienia to faktu, że nadal w muzyce Cancer zostały zachowane jasne odniesienia do amerykańskiego metalu z Florydy. Ten album ma coś w sobie co przywodzi na myśl pierwsze dwa albumy Death oraz “From Beyond” Massacre. W porównaniu do “Death Shall Rise” produkcja brzmienia gitar oraz wokali jest zdecydowanie czystsza i nieco jaśniejsza. Kompozycje nadal stanowią stu procentowy koncentrat death metalu zabarwionego wpływami thrashu. Nadal jest agresywnie i brutalnie. Może ta smolista monumentalność została tutaj trochę rozjaśniona, jednak nadal potrafi zabijać swoją agresją i ciężarem. Perkusja nie traci swojej techniki, a momentami nawet mam wrażenie, że przejścia i ornamenty na bębnach są bardziej skomplikowane niż na dotychczasowych dziełach zespołu.

Początek albumu to szybka, bezkompromisowa jazda. Prędkość i agresja idą tutaj w parze jak nigdy dotąd w twórczości Cancer. “Cloak of Darkness”, “Electro-Convulsive Therapy” oraz “Patchwork Destiny” to kompozycje szybkie, z niezwykle wartko przebiegającą całością. Praktycznie bez zwalniania tempa, te trzy utwory wpadają z rzeźnickim tasakiem, by nieść spustoszenie i upodlającą destrukcję. Swoisty powrót do stylu Cancer znanego z “To The Gory End” i “Death Shall Rise” stanowi “Meet Train” oraz “Suffer For Our Sins”, które łączą monumentalność z raptownym przyspieszeniami. Ciekawym wyrafinowanym urozmaiceniem jest oddanie pierwszego głosu klasycznej gitarze w pierwszej części utworu “Pasture of Delight / At the End”, zwłaszcza że po niej wchodzi ponownie dobrze znana bezkompromisowa rzeźnia z dudniącą perkusją i mięsistymi organicznymi riffami. Takie smaczki niezwykle budują klimat całości nagrania. Całość wieńczy epicko brutalny dwuczęściowy “Tribal Bloodshed”. Te patenty, które tam nagrał Cancer, mogą niejedno ucho roznieść w pył. Prawdziwa miazga.

Na zakończenie można rzec, że “The Sins of Mankind” jest przekonującym albumem, zawierającym wszystko to, co dobry death/thrashowy album powinien posiadać. Niestety, może trochę ginie w tym wszystkim gra solowa, która tym razem nie wyszła spod ręki Jamesa Murphy’ego jak na “Death Shall Rise”, jednak która i tak trzyma poziom. Choć trzeba przyznać, że momentami jest jakaś taka nieśmiała. Jednakże z tego albumu wylewa się prawdziwa pasja dla ciężkiej muzyki, utkana z przeróżnych sekwencji niemiłosiernej kaźni. Ten album, tak jak poprzednie dwa albumy Cancer, to potężny kop na ryj.


Ocena: 5/6

Cancer - Black Faith




Cancer - Black Faith
1995, EastWest


Są takie wydawnictwa, w których już po okładce mozna zauważyć, że nie będą dobre. Tak jakby ktoś chciał już na wstępie ostrzec - nie dotykaj tego gówna. I tak jest też z "black Faith". Ostre logo zostało zastąpione jakąś gazetową czcionką, a na samej okłądce szczerzy żółte zęby zdjęcie jakiegoś łysawego arlekina. Zawartość muzyczna… w ogóle na tym albumie jest jakaś zawartość muzyczna? To, co można usłyszec na “Black Faith” to eksperymenty z groovem, industrialem, elektroniką i alternatywnym rockiem. Nie dość, że Cancer zmienił zupełnie stylistykę, to także ucierpiała na tym forma kompozycji. Pierwszy utwór czyli “Ants (Nemesis Ride)” (już przemilczę sam tytuł) nuży już po półtorej minuty, a to nawet jeśli zaoramy fakt, że jest to numer death/thrashowego Cancer i będziemy to traktować jako interesującą industrialną kompozycję. Potem nie jest wcale lepiej, a nawet wręcz przeciwnie. Dziwne czyste wokale z nałożonymi wokalami, synkpowane riffy, uproszczone motywy… ten album zwyczajnie męczy i nudzi. Mamy na nim trochę eksperymentów zarówno brzmieniowych jak i muzycznych. W większości nieudanych. Trudno rzec, co muzycy chcieli tu osiągnąć i w jaki sposób cała czwórka się zgodziła na takie rozwodnienie swej muzyki. Najgorsze jest to, że szybko się okazuje, że pierwszy utwór był w sumie najbardziej słuchalny z całej płyty... 


Ocena: 1,5/6

Cancer - Corporation$




Cancer - Corporation$
2004, Copro Records

Pierwsze wydawnictwo zespołu po wznowieniu działalności, to epka o jakże oryginalnym tytule “Corporation$”. Już po tym znaczku dolara wiadomo, że będzie dużo pseudopolitycznego pitolenia. No, ale to jest akurat najmniejsze zmartwienie w tym momencie. Brzydka okładka, ze sprasowanym w paintcie logo, to niezbyt dobry zwiastun tego jak to ma brzmieć. No i rzeczywiście. Brzmienie tego albumu to żenuncja totalna. Nieczytelne, nieprzestrzenne, nienaturalnei z zamulonym dołem. Perkusja brzmi jak okładanie cepem pszenicy. Temu wszystkiemu towarzyszą jakieś dziwne czyste partie wokalne bardziej pasujące do nowoczesnego rocka puszczanego w radiu z alternatywną muzyką. Cancer brzmi tutaj jak uposledzony klon Fear Factory czy innego Ministry.

Na całą epkę składa się pięć utworów. “Oil”, średnio powalający cover “Dethroned Emperor” Celtic Frost, który ma nie wiedzieć czemu dopisek Nasty Nasty i który stanowi w sumie najlepszy punkt tego wydawnictwa, zarejestrowany na nowo “Witch Hunt” - nagrany chyba po to byśmy mogli zobaczyć jak brzmi z garnkiem zamiast werbla, “Oxygen Thieves”, który jest nowym utworem ale pojawia się na EP jako… remix w manierze electro-techno. Kto brał kwas przy tworzeniu tego wydawnictwa? Plus jest taki, że to w sumie jest fajny wałek do puszczania na dyskotece. Wspominałem o pięciu utworach, a wymieniłem cztery. Piątą kompozycją jest… “Oil”, a raczej jego remix, a mówiąc jeszcze dokładniej - Severed Satchel Hairy Scary Mix. To nawet nie wymaga komentarza. W sumie to wydawnictwo nie powinno się nawet zdarzyć. 


Ocena: 1/6

Cancer - Spirit in Flames




Cancer - Spirit in Flames
2005, Copro Records

Ostatni jak dotąd album studyjny Cancer to niezła schizofrenia. Zespół nie mógł się chyba okreslić jak ma wyglądać muzyka jaką chcą grać po reaktywacji. Nic dziwnego, że w sumie wkrótce po premierze tego szkaradztwa kapela się rozpadła. 


“Spirit in Flames” jest albumem nudnym, nieoryginalnym, miałkim i w sumie nie przynoszącym żadnej radości ze słuchania. O tym, że thrashu i deathu tu właściwie nie ma, poza sporadycznymi momentami, to nawet nie wspominam, bo z tym Cancer dał se spokój po “The Sins of Mankind”. Na “Spirit in Flames” mamy do czynienia z popłuczynami po groove metalu przyozdobionymi w nowoczesne cyfrowe brzmienie. Wokale nie mają w sobie nic z pazura klasycznego Cancer, a przypominają raczej pitolenie w stylu Robba Flynna z Machine Head. Kompozycje są uproszczone do bólu, tak samo jak partie instrumentalne. 

Słychać, że muzycy Cancer chyba celowo się upośledzili, by nie brzmieć zbyt technicznie czy skomplikowanie, lecz prostacko i średnio. Nawet jeżeli zespół przez chwile zaczyna brzmieć nieźle, a trafiają się takie momenty w niektórych utworach, to po chwili chyba celowo psuje dobry flow utworu na rzecz jakiś dziwnych patentów. Ech… 

Ocena: 2/6

Cancer - biografia





CANCER

    Wczesny death metal powstał na zrębach thrashu jako szlak, wytyczony przez tych pionierów muzyki metalowej, którzy chcieli grać jeszcze ciężej, jeszcze mocniej i jeszcze brutalniej. Wydawać by się mogło, iż zawsze istniała taka tendencja w muzyce metalowej, by iść brzmieniowo coraz dalej i dalej - pchać ekstremum tak daleko jak tylko się da. Dzięki temu, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaczęły przetaczać się gwałtowne fale kolejnego zaognienia ciężkich brzmień.

    Jednym z wczesnych death metalowych zespołów był brytyjski Cancer. Nie był on co prawda pierwszy, ani nie był też jednym z pierwszych nawet na Wyspach, na których już wtedy szalały takie zespoły jak Bolt Thrower, Napalm Death i Repulsion. Należał jednak na pewno do jednych z barwniejszych pod względem muzycznym grup metalowych. Cancer i jego umiejętne łączenie ze sobą żywiołów thrash metalu oraz siekącego gradobicie death metalu stanowiło jeden z interesujących elementów przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ichnie opus magnum w postaci “Death Shall Rise”, a także proste (lecz wcale nie prostackie!) i mocarne “To The Gory End”, są znane niemal każdemu maniakowi mocnej rzeźni i na stałe zapisały się litymi zgłoskami w historii muzyki. Klasyczne death metalowe uderzenie, wyraźnie zabarwione na brzegach thrash metalową furią, jest kwintesencją siły i mocy uderzeniowej wściekłego buldożera. Cancer nie przebierał w środkach, także w kwestii swoich tekstów, które bardzo obrazowo kreowały intensywną i chorą wizję wyprutych flaków, gnijących trupów i prawdziwej ubojni rodem z horrorów.





    Kapela powstała w 1987 roku w Telford, mieście oddalonym o 50 kilometrów od Birmingham. Założyła ją trójka przyjaciół - basista Ian Buchanan, perkusista Carl Stokes oraz wokalista John Walker, grający także na gitarze - którzy mimo tego, że grali w różnych zespołach w tym czasie, to pogrywali ze sobą od czasu do czasu. W końcu, w 1988 roku, zachęceni dobrym klimatem i chemią, która między nimi zaistniała, postanowili oficjalnie zadziałać jako nowy zespół. Tego wieczoru, gdy zapadła taka decyzja, John, Carl oraz Ian siedzieli w Tontine Pub w pobliskim Ironbridge, celebrując założenie nowej kapeli i przy okazji myśląc nad jej nazwą. Nad kuflami brytyjskiego ale latały różne pomysły, jeden bardziej obleśniejszy od drugiego, jednak żadna nie wydawała się odpowiednia dla młodych Brytyjczyków. W końcu siedzący obok gość baru nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy, sugerując, że skoro zastanawiają się nad takimi chorymi nazwami, to może by się od razu nazwali Cancer (czyli rak) i się w końcu zamknęli. Muzycy stwierdzili, że ta nazwa będzie wprost idealna. I tak, jak twierdził Carl Stokes, nie spodziewali się, że uda im się zaistnieć w szerszych kręgach metalowych.

Następnym ruchem, po poskładaniu składu i ustawieniu paru lokalnych koncertów, z których pierwszy odbył się w rodzinnym Telford u boku crossoverowego Bomb Disneyland, było nagranie taśmy demo. Muzycy zamierzali ją rozesłać do wytwórni muzycznych, w nadziei na to, że spece od łowienia młodych talentów, jak tylko ją obadają, zapukają do ich drzwi z kontraktem płytowym. Tak powstała taśma, która będzie w podziemiu funkcjonowała pod tytułem “No Fuckin Cover”, właśnie z powodu braku okładki. Demo zawierało dwa utwory - “The Growth Has Begun” oraz nagrany ponownie trzy lata później na “Death Shall Rise” “Burning Casket (My Testimony)”. Demo powstało w legendarnym Pits Studio w Birmingham, a do jego nagrania przyłożyli swe ręce Stevie Young (kuzyn Angusa Younga z AC/DC) oraz Mick Hughes (inżynier dźwięku koncertów Metalliki). Mimo to jakość nagrania jest, oględnie rzecz ujmując, fatalna. Jest to sieczka, w której można właściwie usłyszeć (o ile się porządnie pchnie gałkę z głośnością w prawo) werbel, gitary i bardzo amatorsko nagrany wokal. O dziwo, mimo rachitycznej jakości brzmienia, odzew był dość spory. Do Cancer odezwało się między innymi Earache Records proponując bardzo zachęcający deal. Zespół jednak obawiał się, że Earache, które posiadało w swoich szeregach sporo death metalowych zespołów, może nie być skłonne do odpowiedniej promocji kapeli. Koniec końców trio zdecydowało się podpisać umowę z Vinyl Solution - label z którym związał się także Bolt Thrower oraz Cerebral Fix - w celu zapewnienia odpowiedniego poziomu wsparcia promocyjnego i finansowego. Nagrywając po drodze swoje drugie demo w 1989 roku, kapela dostarczyła swój pierwszy album studyjny “To The Gory End” w 1990 roku.


 
     

Sam tytuł oraz okładka, którą przygotował Carl Stokes na podstawie motywu ze sławnego kadru z kultowego filmu “Świt Żywych Trupów” z 1978 roku, a także szybki żuraw do bookletu z tekstami, powiedzą nam, czego można się spodziewać po tym albumie. Bezkompromisowe biczowanie ostrymi riffami i zgniatający części witalne ciężar gitar oraz perkusji towarzyszą nam przez całe trzydzieści pięć minut trwania płyty. Ten album to chłosta drutem kolczastym, polanym sokiem z cytryny, wyłupywanie oczu rozżarzonymi prętami i szarpanie sutków kowalskimi obcęgami. Maczeta wbita w głowę na okładce jest tak bardzo przekonująca, że w niektórych krajach ta okładka została ocenzurowana do samego logotypu kapeli na czarnym tle. Możliwe, że album brzmi tak potężnie, gdyż miksami zajął się Scott Burns, ten sam, który w tym samym czasie współpracował z Deicide, Death, Cannibal Corpse, Demolition Hammer, Obituary i wieloma innymi kapelami death metalowymi (i nie tylko). Samo przygotowanie tego albumu było nie lada ekwilibrystyką. Taśmy kursowały między Usk w Walii, gdzie zostały zarejestrowane instrumenty i główne wokale, Tampą na Florydzie oraz Londynem. Sam zespół nagrał wszystkie ścieżki w cztery dni zimą 1989 roku. Swoje cztery grosze dołożył także John Tardy z Obituary, który za namową Scotta nagrał dodatkowe ścieżki wokalne do “Die Die”. Całość prac nad “To The Gory End” zakończyła się w kwietniu 1990 roku.

Współpraca ze Scottem Burnsem i amerykańskim Morrisound Studio opłaciła się. Nie dość, że debiut Cancer zbierał pochlebne opinie w brytyjskim undergroundzie, to także w muzycznej prasie wypowiadano się o nim w samych superlatywach. Zasługą tego ostatniego była także jakość dźwięku. Apogeum osiągnął magazyn muzyczny Sounds, w którym felietonista narzekał, że brytyjskie zespoły metalowe nigdy nie będą w stanie dorównać amerykańskim death metalowcom takim jak… Cancer! Cancer na pewno wyróżniał się na ówczesnej brytyjskiej scenie deathowej, stawiając bardziej na agresję i ciężar, tak jak Obituary i dodając do swych kompozycji bardzo niewiele melodii.




Cancer nie osiadł jednak na tych wczesnych laurach. Wszyscy trzej muzycy świetnie zdawali sobie sprawę, że na tym etapie kariery trzeba nadal przeć naprzód, w poszukiwaniu ekspansji swojego stylu. Po zakończeniu trasy promocyjnej u boku Deicide i Obituary, zespół postanowił udać się do Morrisound Studios na Florydzie, ówczesnej death metalowej mekki, i już tam na miejscu zarejestrować materiał na następny album. Podczas sesji nagraniowej w Tampie, Ian, John oraz Carl spotkali Jamesa Murphy’ego, który został niedawno wyrzucony z Obituary. Muzycy poprosili go by nagrał gościnnie jedną solówkę na nowym albumie. Efekt był tak zadowalający, że wszyscy razem zdecydowali, że to Murphy nagra wszystkie solówki do “Death Shall Rise”. James pojawił się także na zdjęciach promocyjnych zespołu z tego okresu, a także, po uzgodnieniu szczegółów zespołu z wytwórnią, wyruszył z Cancer w trasę promującą nowy album. Pierwsze koncerty odbyły się na Wyspach Brytyjskich, gdzie Cancer był supportowany przez Unleashed oraz Desecrator. Następnie zespół poleciał w trasę do USA, której ukoronowaniem był występ na Milwaukee Metalfest. Na backstage’u tego festiwalu zespół spotkał się z Ronem Garretem z Restless Records, wytwórni która w porozumieniu z Vinyl Solution dystrybuowała “To The Gory End” na terenie Ameryki Północnej. Dzięki niezależnej umowie podpisanej z zespołem tego dnia w Milwaukee, Restless Records mogło sprzedawać nowy album Cancer samodzielnie - już nie na zasadach licencji innej firmy - dzięki czemu zwiększyły się faktyczne zyski dla zespołu. Kto wie, może dzięki tej decyzji Cancer mógł także pojawić się także na kultowym splicie “Live Death”.

    Samo “Death Shall Rise” można opisać pokrótce jako jedno słowo - rzeźnia. Metal serwowany przez Cancer jest brutalny i bestialski. Barbarzyńska, miarowa perkusja idzie w sukurs ołowianym, bezkompromisowym gitarom, niczym prawdziwy towarzysz broni, a wokalizy Johna Walkera nabrały w końcu pełni i przestrzeni. Ten album jest o wiele bardziej dojrzały niż “To The Gory End”, bardziej złożony i bardziej plastyczny, z tym, że jednak Cancer nie traci na nim swojej energii i bezdusznego rozmachu. James Murphy, choć nie ułożył ani jednego riffu do nowego albumu, a część jego solówek była oparta na przygotowanych przez Johna melodiach, był wymierną składową brzmienia nowego albumu. Jego ogień w palcach i wyjątkowo charakterystyczna artykulacja gry solowej sprawia, że ten album błyszczy jeszcze bardziej. Styl solówek Murphy’ego jest niczym polewa ze świeżej krwi na tej szesnastokołowej ciężarówce wyładowanej po brzegi gnijącymi trupami i ciepłymi jeszcze flakami. Prasa branżowa rozpływała się w pochwałach nad “Death Shall Rise” i trudno się temu dziwić. W końcu to wydawnictwo to nieśmiertelny klasyk. Sam album wywołał niemało kontrowersji, zwłaszcza w Europie. Nie tylko za sprawą swych tekstów, ale także za sprawą genialnej okładki pędzla Juniora Tomlina, będącej nota bene jedną z najlepszych okładek w historii heavy metalu. W Niemczech doszło nawet do tego, że sprzedaż tego albumu została zabroniona przez instytucje rządowe sprawujące nadzór nad cenzurą treści. Do utworu z tego albumu - “Back from the Dead” - został także nakręcony pierwszy cancerowski wideoklip.


    Punkty zwrotne mogą wystąpić w karierze zespołu dosłownie w każdej chwili. Dla Cancer jednym z takich powodów było odejście ze składu gitarzysty Jamesa Murphy’ego. Rozejście swoich ścieżek było nieuniknione, gdyż Cancer jako brytyjski zespół, musiał w końcu wrócić na Wyspy, a sam James usilnie starał się założyć własny zespół w USA. Tak, więc, po zakończeniu trasy Cancer i po podpisaniu umowy z Roadracerem przez Jamesa w sprawie jego solowego projektu, w której maczał palce sam Monte Conner, zespół wrócił do domu znowu jako trio. 




Specyfika nowego brzmienia Cancer oraz nowego materiału spowodowała jednak, że zespół potrzebował mimo wszystko drugiego gitarzysty. James stał się na tyle kluczową postacią podczas swego krótkiego, ośmiomiesięcznego pobytu w Cancer, że znalezienie zastępstwa na jego miejsce nie było rzeczą ani prostą, ani łatwą. Zwłaszcza, że muzyka Cancer nie stała w miejscu, a John Walker i spółka ciągle starali się poszerzać stylistykę swego materiału. Death metal wciąż był w miarę nowym gatunkiem, więc jego granice nie zostały jeszcze zbadane. Wiele zespołów pokusiło się podążać coraz dalej i dalej, właśnie w poszukiwaniu tego jak daleko można dokonać ekspansji brzmieniowej w tym stylu.

       Nowym gitarzystą prowadzącym został wkrótce Barry Savage. Barry został wybrany przez zespół spośród 300 innych wioślarzy, którzy nadesłali taśmy ze swoją grą. Zanim jednak nowy wioślarz dołączył do składu, zespół zagrał w 1992 po raz drugi na Milwaukee Metalfest. Z tego koncertu pochodzi chyba najbardziej kultowy death metalowy split, wydany w 1994 roku sumptem Restless Records, a wkrótce także przez Roadrunnera - “Live Death”. Obok Cancer na tym wydawnictwie pojawiły się inne świetne metalowe grupy jak Suffocation, Malevolent Creation oraz Exhorder. W 1993, po dołączeniu do składu nowego gitarzysty, zespół zabrał się za pisanie nowego materiału. I tak powstał “The Sins of Mankind” - album death/thrashowy, który choć nie dorównywał swoim klimatem do takiego giganta jakim był “Death Shall Rise” to nadal prezentował bardzo ciekawe podejście do zagadnienia muzyki metalowej. Był to także pierwszy album studyjny Cancer, do którego nie przyłożył ręki Scott Burns. Całość została zarejestrowana i zmiksowana w studio The Windings we Wrexham, a masteringiem zajął się samodzielnie John Walker. Słychać przez to odstępstwa brzmieniowe od typowego death metalowego brzmienia z Tampy. Zespół zaczął też eksperymentować z bardziej melodyjnymi partiami solowymi, jednocześnie raczej stawiając na ich krótki czas trwania w utworze. Nie zmienia to faktu, że na tym albumie znajdziemy mocne, niosące destrukcję riffy - zarówno szybkie jak i te trochę wolniejsze. 



Po ukazaniu się nowego albumu Cancer na rynku, na kilku koncertach grupy w trasie z Cereral Fix pojawił się Nick Barker za perkusją. Było to spowodowane rehabilitacją Carla Stokesa po odniesionych obrażeniach, których doznał gdy jego motocykl wjechał w furgonetkę British Telecom. Na szczęście nieobecność Carla była dość krótka i wkrótce wrócił na stałe do zespołu.

Niedługo potem w stylistyce zespołu nastąpiły dość brzemienne w skutkach zmiany, będące też trochę znakiem ówczesnych czasów. Po wygaśnięciu kontraktów z Vinyl Solution oraz Restless Recrods, Cancer schronił się pdo skrzydłami amerykańskiego EastWest. Następny album, wydany w 1995 roku “Black Faith” był już krokiem za daleko. Nie dość, że w znacznym stopniu daleko mu było do death metalowych brzmień, to jeszcze został na nim skomponowany bardzo awangardowy konglomerat łączący ze sobą późny doom, groove, industrial i rock alternatywny. Cancer zaczął brzmieć jak połączenie Fear Factory z Down i jeszcze wtedy nieistniejącym Disturbed. Pomimo dość oryginalnych smaczków, jak używanie ludzkiej kości do nagrywania instrumentów perkusyjnych w “Temple Song” oraz cover Deep Purple, album rozczarował środowisko muzyczne. Porównywano Cancer do tego co zaczęła wyczyniać Metallica, a niektórzy nazywali nowy album Brytyjczyków “Heartworkiem dla ubogich”. Wkrótce, po wspólnej trasie z Meshuggah promującej nowy album, Cancer został rozwiązany. Oficjalnym powodem było rozczarowanie ówczesnym rynkiem muzycznym. Prawdą jest, że w latach dziewięćdziesiątych branża muzyczna wyglądała mocno nieciekawie, także ta metalowa.

     Poszczególni członkowie Cancer nie zrezygnowali jednak z grania muzyki przez następne siedem lat. Perkusista Carl Stokes wstąpił do projektu muzycznego Nothing But Contempt oraz grał z lokalnym hardcore’owym zespołem Assert. Razem z Johnem Walkerem założył także kapelę Remission. Barry Savage zarabiał jako muzyk sesyjny, między innymi dla Cradle of Filth.

    Cancer został przywrócony do życia w 2003 roku przez Carla Stokesa i Johna Walkera, którzy zrekrutowali nowych muzyków z lokalnych kapel black i death metalowych. Wskrzeszony Cancer zarejestrował w 2004 roku epkę “Corporation$” oraz studyjny album “Spirit in Flames” w 2005 roku, których poziom i brzmienie najlepiej byłoby przemilczeć. Wkrótce, po paru koncertach na Wyspach i Starym Kontynencie, zespół rozpadł się ponownie. Według oficjalnego komunikatu przyczyną był brak zaangażowania w zespół ze strony Johna Walkera. Sam Carl Stokes, ze starymi członkami Cancer - Ianem Buchananem, Barrym Savagem i Davem Leitchem oraz wokalistą Pulverized Robem Lucasem, zmontował nowy zespół Hail of Fire, jednak po szybko wydanym demku, żadnych innych wieści od nich już nie było.


     Historia Cancer nie została jednak zamknięta. Ostatnio mozemy zaobserwować nowy trend w muzyce metalowej - zespoły, które się reformują na nowo, by promować reedycje swych starych klasycznych albumów. Ta sama koniunktura dotknęła także brytyjski Cancer, którego pierwsze trzy albumy - “To The Gory End”, “Death Shall Rise” i “The Sins of Mankind” - wznowiła na srebrnym krążku i różnokolorywch winylach niemiecka wytwórnia Cyclone Empire. Zreaktywowana kapela, w składzie z "The Sins...", pojawiła się w 2014 roku na szeregu festiwali w Rumunii, Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii oraz w USA. W 2015 Cancer zamierza zagościć takze w Portugalii oraz w Bułgarii. Nie wiadomo czy doczekamy się ich koncertu w Polsce. Stawiam na to, że nie, jednak nadal pilnie śledzę informacje koncertowe z ich obozu.