czwartek, 3 września 2015

Crows – The Dying Race




Crows – The Dying Race
1991/2013, Divebomb Records
Nie wiem jakim cudem wcześniej nie natknąłem się na to wydawnictwo. Dla mnie jest to kolejny dowód na to by błogosławić Divebomb Records, które dostarcza nam ostatnio odkurzone zapomniane pomniki muzyki metalowej. A jedyny album niemieckiej grupy Crows jest wydawnictwem zdecydowanie godnym uwagi. Zwłaszcza, że ciekawi stylistyka tematyczna zespołu. Choć naród niemiecki jest znany z fioła na punkcie rdzennych mieszkańców kontynentu amerykańskiego, to ta post-Mayowska i post-Cronauowska fascynacja jakoś nigdy nie przekładała się na środowisko metalowe. Mieliśmy co prawda kilka utworów o tematyce indiańskiej, jednak trudno tutaj mówić o motywie przewodnim, który wpłynął na styl i teksty konkretnego zespołu. W przypadku Crows, nie dość, że mamy teksty niemal wyłącznie zorientowane na sprawę indiańską z przełomu XIX i XX wieku, choć czasem nie wprost, to jeszcze mamy nazwę i okładkę, które bezpośrednio odnoszą się do jednego z większych indiańskich plemion. 
Na szczęście nie uświadczymy tutaj folklorystycznych trybalizmów. Unikniemy więc fletów Navajo i rytualnych bębenków, gdyż stylistyka Crows nie obejmuje masturbacji etnicznymi aspektami plemiennej kultury, lecz koncentruje się na historycznych zmaganiach i walkach o przetrwanie narodu, jakie plemiona indiańskie musiały podejmować w nowoczesnej Ameryce. Rzut oka na skład zespołu, obecny na tym nagraniu, naprawdę zadziwia i tym bardziej smuci fakt, że takie wydawnictwo ginęło w mrokach dziejów, aż do dziś. W chwalebnej sesji nagraniowej "The Dying Race" brali udział Leszek Szpigiel (znany z debiutanckiej płyty Wilczego Pająka, czteroletniej przygody z Non-Iron oraz udziału w takich projektach jak Mekong Delta i niemiecki heavy metalowy Scanner), Frank "Banx" Bankowski (odpowiedzialny za powstanie takiego cudeńka jak Angel Dust i wielu ich albumów, w tym klasyków w postaci "Into The Dark Past" i "To Dust You Will Decay"), Bobby Schottkowski oraz Bernd Kost, znany szerzej jako Bernermann (obaj panowie trafili do Sodom w 1997 roku, w którym Bernermann jest do dziś, a z którym Bobby rozstał się trzy lata temu). Jak widać skład robi wrażenie, a wątpliwości związane z pytaniem, czy razem ci muzycy się sprawdzili, są rozwiane przez artyzm, moc i kunszt omawianego wydawnictwa. 
Crows serwuje nam bardzo smaczny progresywny thrash z technicznymi elementami. Już od początku "The Frantic Factor" można zauważyć, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym. Fantastyczny, miękki tapping w grze solowej i płynące melodie na powierzchni mięsistych riffów, przywodzą na myśl zderzenie Heretica i wczesnego Fates Warning. Ba! Skojarzenia z Fates Warning towarzyszą przez całą płytę. Crows nie stronią od progresywnych motywów i patentów, jednak nie koncentrują się bezpośrednio na nich, tylko używają ich jako dodatków do power metalowych riffów i aranżacji. 
Teksty są bardzo minimalistyczne. Nie uświadczymy tutaj skandujących zaśpiewów oraz hymnów. Leszek Szpigiel śpiewa wysoko, gładko i oszczędnie. Pasuje to znakomicie do całokształtu brzmienia albumu. Crows na "The Dying Race" nie grają monotematycznie. Na "We Are The Storm", mimo odczuwalnych zagrywek w stylu Fates Warning, dostajemy także do posmakowania harmonii rodem z debiutu Crimson Glory. Na "Four" wita nas riff, który automatycznie kojarzy się ze świetlanymi czasami Iron Maiden z okresu ich świetnego "Powerslave", by po chwili przygnieść nas typowo amerykańskim power metalowym miażdżycielskim riffem. Co ciekawe w tym utworze pojawiają się także motywy wokalne, które są bardziej charakterystyczne dla późniejszego power metalu... i to europejskiego (vide Lost Horizon). Do tego wszystkiego zostały dodane wzniosłe solówki, bawiące się neoklasycznymi popisami. Crows potrafi też grać chwytliwie. W epickim i wzniosłym "Change the Border", w którym figury zmieniają się jak w kalejdoskopie, Niemcy wysuwają thrashowe pazury, które towarzyszą progresywnym wstawkom i patetycznym klimatom. 
Lekkim spadkiem formy na albumie jest "Insanity Defense", który jest wolniejszym numerem i niestety nie posiada płomiennej duszy, która wybija się z wszystkich pozostałych kompozycji. Nie jest to zły utwór - gra solowa jest naprawdę niesamowita, jednak aranżacja i melodie wokalne trochę leżą. Jest to jednak jedyne takie potknięcie na albumie. Oprócz ośmiu kompozycji z oryginalnego wydawnictwa, które zostało oryginalnie wydane przez Century Media w śmiesznym nakładzie, do wznowienia zostały dołożone cztery utwory z kasety "The Legions", na których śpiewał Bruno Mattukat, oraz trzy wcześniej nie publikowane utwory. Można więc porównać jak wiele wniósł do zespołu wokal Leszka Szpigla, gdyż choć Bruno dysponuje świetną barwą głosu, to jednak ustępuje całkowicie przed formą i brzmieniem gardła byłego wokalisty Wilczego Pająka.
Koniec końców - ten album warto znać. Kto by się spodziewał, że takie majstersztyki mogą zaginąć w mrokach dziejów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz