Debiutancki album studyjny Savage Grace to dzieło nieprzeciętnej urody. Jest niczym doskonale skrojony garnitur, praktycznie bez skazy. Nie ma co ukrywać, ten album jest jednym z najlepszych i najważniejszych dzieł amerykańskiego Power Metalu. Bezkompromisowa rzeźnia – nawałnica szybkich i mocnych riffów idąca w parze ze świdrującymi wokalami i doskonale dopracowanymi melodiami oraz solówkami.
Już od samego początku jesteśmy rozrywani na strzępy niezłomnym i wysokooktanowym intro „Lions Roar”. Dudniąca perkusja, która uruchamia tutaj całą siłę stopy, werbla i talerzy, ściga się swym okrucieństwem z mocnymi i podniosłymi gitarami. W rzeczy samej – Savage Grace na tym albumie to ryczące lwy ognia. Po wkręcającym się w krwioobieg intro atakują nas prawdziwe metalowe hity i hymny. „Bound To Be Free”, psychotyczny i majestatyczny „Fear My Way”, melodyjny i jednocześnie surowy „Into The Fire” oraz przekozacki „No One Left To Blame” to utwory, które na dłużej pozostaną w naszych głośnikach, umysłach i duszach.
Savage Grace nie gra na jedno kopyto i urozmaica tempa i klimat swoich utworów. Na wyróżnienie zasługuje praktycznie każdy jeden utwór z tego albumu. Z początku niepokojący „Betrayer”, przechodzi w coraz bardziej poukładaną kompozycję, metodycznie toczącą się z prędkością nieuchronnej zagłady. Świetnie dopracowany refren i solówka należą do jednych z najbardziej rozpoznawalnych punktów na płycie.
Zespół wspiął się na wyżyny swoich umiejętności w „Sons of Iniquity” tworząc niezwykle barwną i oryginalną kompozycję, w której prym wiedzie wyjątkowo trudny, lecz jednocześnie płynny riff. Galopująca perkusja, gęsto przeplatająca tomy ze stopą i progresywnym werblem dodaje dalszej pikanterii całości. Nie ukrywam, że jest to jeden z najlepszych numerów stworzonych przez Savage Grace. Warto jednak podkreślić, że całokształt „Master of Disguise” jest wybitną materią, ukutą z najczystszego metalu. Deszcz riffów i świszczących solówek jest nieomylny. W tym wszystkim bryluje charyzmatyczny i wyraźny wokal Mike’a Smitha, który zastąpił na tym wydawnictwie Johna Birka za mikrofonem. Nie ustępuje swojemu poprzednikowi nawet na milimetr, a można wręcz rzec, że z nim Savage Grace naprawdę rozkwitło.
Brzmienie „Master of Disguise” jest niezwykłe i w dodatku bardzo charakterystyczne. Savage Grace zdołało wypracować własne brzmienie gitar, lekko rozmyte, miękkie na rogach, lecz przy tym niezwykle ostre i piorunujące megawatami mocy. Całość brzmienia ma jednak swoje mankamenty. Perkusja i bas są bardzo schowane za gitarami i wokalami. Zostało to na szczęście zniwelowane na remasterach. Ostatni, który został wydany w 2010 roku przez Limb Music zawiera na płycie także zremasterowaną wersję EP „The Dominatress” oraz cztery bonusowe nagrania z demówek, wśród których pierwsze skrzypce gra druzgoczący, zwłaszcza jak na rok 1982, „Scepters of Deceit”.
Nic dodać nic ująć. Zarejestrowany w 1984 roku „Master of Disguise” to pomnik metalu sam w sobie, żywa legenda i kult. Szalony policjant, który szczerzy pod swym wąsem swe zęby oraz przykuta do jego motoru roznegliżowana cycata dziewoja to przykład świadectwa stylu lat osiemdziesiątych. Ta muza to kat na miałkie memeje i zwiastun pożogi wycelowanej w marne stulejarstwo, które płacze po kątach, wyżyma tłuszcz z włosów i kwili, że o gustach się nie dyskutuje.
Ocena: 6/6
Ocena: 6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz