Exodus - Fabulous Disaster
1989/2008, Back on Black
Czy istnieje taki kuc, który jeszcze nie słyszał o Exodusie? Przecież kataniarze ciągną na ich koncerty niczym arabusy do Mekki. Gdy patrzy się wstecz na dokonania Exodus, można dojść do wniosku, że trzeci album studyjny tego zespołu, jest wyraźnie lepszy niż jego poprzednicy. Nie tylko lepszy, ale też barwniejszy i żywszy. Nie zamierzam jednak nic ujmować surowemu i jedynemu w swoim rodzaju “Bonded By Blood” i interesującemu “Pleasures of the Flesh”, jednak to “Fabulous Disaster” jest szczytem możliwości Exodus. Szczytem do tej pory praktycznie nie pobitym, co warto zauważyć. Nie oznacza to bynajmniej, że Exo nic więcej godnego uwagi nie nagrał, bo przeciez choćby “Tempo of the Damned” z 2004 roku jest jednym z lepszych thrashowych albumów z USA.
“Fabulous Disaster” ukazał się w 1989 roku, w schyłkowym etapie old schoolowego grania. To był zresztą wyśmienity rok dla thrashu - “Alice In Hell”, “Handle With Care”, “Leave Scars”, “Annihilation of Civilization”, “Beneath the Remains”, “Agent Orange”, “Annihilation Principle” i tak dalej, i tak dalej. Exodus wpisał się idealnie w styl obecny na scenie muzycznej w tamtym okresie i dostarczył genialny album, który na pewno spełnił swoje oczekiwania. Czysty, wręcz podręcznikowy thrash, który świetnie się odnajduje w szybkich prędkościach jak i w średnich tempach. Takimi hymnami jak “The Last Act of Defiance” i ikoniczny “The Toxic Waltz” Exodus utrwalił definicję amerykańskiego podejscia do thrashu. Mięso, energia i rzeźnia riffow.
Najlepszą częścią tego wydawnictwa jest sam początek, a konkretnie pierwsze trzy utwory - “The Last Act of Defiance”, tytułowy “Fabulous Disaster” i znany chyba każdemu thrasherowi, hymn moshowego rozpierdolu - “The Toxic Waltz”. Te trzy utwory stanowią całą stronę A pierwszej płyty reedycji wydanej przez Back on Black. Ten konkretny fragment tego albumu, to czysta i intensywna energia. Świetna perkusja - skomplikowana do takiego stopnia, by nie była za prosta, a przy tym nie była przekombinowana, połączona ze świetnymi połamanymi riffami i jedynymi w swoim rodzaju zadziornymi wokalami Steve’a Souzy. Taka mieszanina składowych czystego rozpierdolu zrodziła apodyktyczna formę wgniatania pozerskich moszn z powrotem w przychudy korpus. Czysta siła i moc!
Drugą stronę pierwszego krążka zajmuje cover War “Low Rider”, który stanowi swoistą humorystyczną przerwę na złapanie oddechu. Za nim następuje “Cajun Hell”, który choć jest thrashowym numerem z krwi i kości, to jednak prezentuje sobą dość spokojne i melancholijne podejście do zagadnienia. Można posłuchać, ale nie przetrzepie ryja jak “The Toxic Waltz” czy utwór tytułowy.
“Like Father, Like Son”, który zaczyna się epicko i podniośle, nakurwia z mocą wygłodzonego megalodona. Exodus, po raz kolejny udowadnia, że potrafi montować niebanalne i niejednoznaczne kompozycje, które przeplatają ze sobą prędkość i atmosferyczny klimat. Zespół potrafi bardzo umiejętnie zwolnić, by potem zaatakować atakiem gitarowym. W dodatku ten utwór, tak jak wszystkie inne na tym albumie, posiada świetne solówki. Płaczliwe, ogniste, wrzeszczące niczym czarownica na stosie. Holt z Hunoltem pokazują, że są świetnym duetem gitarowym, potrafiącym grać w sposób bardzo zróżnicowany i inkorporując do swych leadów motywy z wielu różnorodnych stylów.
Exodus kontynuuje swoją thrashową eskapadę świetnym “Corruption”, który ma w sobie trochę heavy metalowego feelingu. Exodus nie operuje zresztą czystym thrashem, lecz często odwołuje się do swoich heavy metalowych korzeni. Podobnie było na przykład w “And Then There Were None” i “Pleasures of the Flesh”. Thrashowe dissy z “Verbal Razors", które zaorają niejednego fana hip hopowych walk na wyzwiska, to dalsze rozszerzanie granic thrashu obecnego na “Fabulous Disaster”. Bezkompromisowe i toksycznie agresywne motywy wręcz wypruwają flaki na żywca.
Exodus kontynuuje swoją thrashową eskapadę świetnym “Corruption”, który ma w sobie trochę heavy metalowego feelingu. Exodus nie operuje zresztą czystym thrashem, lecz często odwołuje się do swoich heavy metalowych korzeni. Podobnie było na przykład w “And Then There Were None” i “Pleasures of the Flesh”. Thrashowe dissy z “Verbal Razors", które zaorają niejednego fana hip hopowych walk na wyzwiska, to dalsze rozszerzanie granic thrashu obecnego na “Fabulous Disaster”. Bezkompromisowe i toksycznie agresywne motywy wręcz wypruwają flaki na żywca.
Album kończy dość średnia kompozycja “Open Season”, która w sumie mogłaby spokojnie wylecieć z tracklisty, nie robiąc wydawnictwu większej szkody. Jest to przecietna łupanina, niezbyt porywająca i praktycznie w ogóle nie zapadająca w pamięć, która jednakże nabywa ostrego pazura tak mniej więcej w połowie, gdy uruchamiają się solówki. Jako bonus funkcjonuje jeszcze cover AC/DC “Overdose”, który jest niewąskim dodatkiem do całości.
“Fabulous Disaster” to album zacny, który zawiera dużo dobrego - i pod postacią brzmienia instrumentów oraz techniki samych muzyków - i w kwestii samych utworów. Ta muzyka żyje i gryzie. Jedyne do czego można się przyczepić to bas. O ile gitary świetnie spełniają swoją rolę, pokazując prawdziwą thrashową wirtuozerię w riffach i ogniste emocje w solówkach, o tyle bas praktycznie jest niesłyszalny na tym albumie. Znaczy czuć jakoś, że on jest tam jakoś obecny, ale trudno jest go wychwycić, a sama gra Roba McKillopa nie należy do jakiś wyjatkowych. To jest jednak tylko mały szkopuł, który nie przeszkadza w odbiorze “Fabulous Disaster”. Biorąc pod uwagę jakie świetne wznowienie na dwóch czarnych krążkach zaserwowało nam Back on Black, zachęcam do jak najszybszego uzupełnienia swojej kolekcji thrashowych klasyków! Ostra jazda!
Ocena: 5/6
“Fabulous Disaster” to album zacny, który zawiera dużo dobrego - i pod postacią brzmienia instrumentów oraz techniki samych muzyków - i w kwestii samych utworów. Ta muzyka żyje i gryzie. Jedyne do czego można się przyczepić to bas. O ile gitary świetnie spełniają swoją rolę, pokazując prawdziwą thrashową wirtuozerię w riffach i ogniste emocje w solówkach, o tyle bas praktycznie jest niesłyszalny na tym albumie. Znaczy czuć jakoś, że on jest tam jakoś obecny, ale trudno jest go wychwycić, a sama gra Roba McKillopa nie należy do jakiś wyjatkowych. To jest jednak tylko mały szkopuł, który nie przeszkadza w odbiorze “Fabulous Disaster”. Biorąc pod uwagę jakie świetne wznowienie na dwóch czarnych krążkach zaserwowało nam Back on Black, zachęcam do jak najszybszego uzupełnienia swojej kolekcji thrashowych klasyków! Ostra jazda!
Ocena: 5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz