czwartek, 28 stycznia 2016

Midnight - Satanic Royalty



Midnight - Satanic Royalty
2011, Hells Headbangers Records

Wiecie, że to jedna z najlepszych płyt z ostatnich lat? To wydawnictwo sprawia, że wpada się w istną obsesję na punkcie Midnight. Nie da się tego zwyczajnie przesłuchać - "Satanic Royalty" tak wbija się w krwioobieg, że szok! Co tu znajdziemy? Brudny heavy metal w surowej, przyczernionej formie z crustowymi naleciałościami. Wyobraźcie sobie wypadkową Venom, Gehennah, Motorhead, Mentors, Celtic Frost i Amebix, zagraną bezbłędnie, niezwykle klimatycznie i opakowaną w cudowne, naturalne, mięsne brzmienie. To nie są jakieś tanie namiastki w postaci Joela Grinda i jego projektów. Midnight brzmi tak jak powinny brzmieć nadal płyty Venom. Nieprzygotowana osoba może się nieźle zdziwić, że "Satanic Royalty" to wytwór z 2011 roku. Ta płyta brzmi jak coś, co mogło zostać wyplute między 1983 a 1987 maks. Utwory na niej są przepełnione venomowymi wokalami, motorheadowo-venomowo-mentorsowymi gitarami (taki crustowy punkometal) i klimatem bezpośredniego heavy metalu. Coś takiego nie pojawia się codziennie.

Już pierwszy utwór wciągnie nas kompletnie w ten rytuał kultu pierwotnego metalu. Z każdym kolejnym utworem będziemy chcieli więcej i więcej! "You Can't Stop Steel", "Rip This Hell", "Violence on Violence", "Lust, Filth and Sleaze" (znowu silne skojarzenia z Mentors!) zgniatają i bestialsko wypruwają flaki. Takich surowych szlagierów Venom mógłby Midnight tylko pozazdrościć. Tak samo jak bardziej klimatycznych utworów, które sprawiają, że "Satanic Royalty" nie jest galopadą na jedno kopyto. "Shock Til Blood" i "Black Damnation" przygniatają tonami gruzu i żwiru. Jest niezwykle ostro. Midnight to bestia, która oderwie mięso od kości, rozerwie trzewia i wyssie szpik z gnatów. Demoniczny rytuał ku chwale piekielnej chuci.

Samo wydanie dorównuje epickością zawartości muzycznej. Dobrej jakości karton, przezroczysty splatter winyl w niebieskie ciapki, plakat, solidna wkładka z fajnymi grafikami - no, jest niezwykle grubo. Nie zostaniemy potraktowani bylejakością, ani w kwestii oprawy albumu, ani w kwestii zawartości muzycznej wydawnictwa. Konkret! Badać natychmiast, jeżeli przez ostatnie pięć lat tego nie zrobiliście!

Ocena: 6/6

wtorek, 26 stycznia 2016

Tyrant - Mean Machine



Tyrant - Mean Machine
1984/2009, Battle Cry Records

Trochę było tych kapel o nazwie Tyrant. Część z nich to nawet całkiem niezłe sztosy. Ta konkretna formacja powstała w niemieckim Ulm w 1981 roku, debiutując trzy lata później znakomitym "Mean Machine". Debiutancki krążek niemieckich metalowców miał wszystko to, co powinna mieć solidna heavy metalowa produkcja - od samych utworów po kiczowatą, acz emanującą klimatycznością, okładkę. No wystarczy na nią spojrzeć - klęczący z mieczem półnagi barbarzyńca, gołe cycki - z czego jeden przebity dzirytem - i ta stylówa jak z grafik Franka Frazetty.

"Mean Machine" brzmi z grubsza jak pierwsze dokonania Grave Digger - i pod kątem brzmienia samych instrumentów, jak i pod kątem brzmienia wokalu, który łudząco przypomina głos Chrisa Boltendahla. Tyrant jednak lepiej poskładał swoje kawałki i generalnie prezentuje troszeczkę inne podejście do pisania riffów i solówek niż robią to gitarzyści Grave Diggera. Jest tutaj sporo metalowych klimatów, które podpasują fanom Judas Priest, Accept, Warrant, Breaker, belgijskiego Warhead czy Griffin. Tyrant wpisuje się w tę konwencję, poszerzając ją przy tym o swój wkład.

Na płycie dostajemy solidną porcję energetycznych hitów - eksplodujący "Mean Machine", przebojowy "Killer Cat", "We Stay Free", "Grapes of Wrath", imprezowy "Making Noise and Drinking Beer", tajemniczy "Blood Suckin' Woman" z zaskakującymi motywami w środku kompozycji czy przepełniony odgłosami ruchańska "Wanna Make Love" - który mimo przaśnego tytułu, nie jest kolejną pościelówą o głaskaniu ud jakieś puszczalskiej memei, tylko konkretem o ssaniu cycuchów i ruchach posuwisto-zwrotnych. W ogóle podejście do tematyki miłosnej przez Tyrant jest bezbłędne. W "I'm Ready" ciągle dostajemy teksty pokroju "Her tits are made of steel" czy "I raise my head / What a slut is in my bed / My cock is blind". Tu nie ma pitu-pitu o tym że twoje oczy są jak studnie nocy. Tylko ordynarne rznięcie w kapę.

W przeciwieństwie do wielu nowomodnych kapel, zwłaszcza tych z nowej fali thrashu, Tyrant nawet niewyszukane teksty o pchaniu i piciu piwa potrafi przyoblec w blichtr dobrej muzyki metalowej. Tu nie ma miejsce na żenadę - tu gości prawdziwy old-school, i to taki kopiący dupska.

"Mean Machine" zapoczątkował bardzo udany metalowy pochód w wykonaniu Tyrant, który był kontynuowany na następnych płytach. Niestety, po wydaniu czterech bardzo dobrych albumów, kapela się w końcu rozpadła w 1989 roku. Na szczęście cały ich katalog został niedawno wznowiony, przez co nieujarzmiona moc płynąca z muzyki Tyrant żyje nadal.


Ocena: 5/6

Invincible Force - Satan Rebellion Metal



Invincible Force - Satan Rebellion Metal
2015, Dark Descent Records

Heh, chyba już wszystkie utwory z "Infernal Overkill" Destruction skończyły jako nazwy kapel. W każdym razie geneza nazwy Invincible Force jest prosta do rozszyfrowania. Dzięki temu przynajmniej można łatwo się domyśleć czego możemy się spodziewać po muzyce tej kapeli. No i w istocie, zwłaszcza zestawiając to z tytułem ich debiutanckiej płyty: "Satan Rebellion Metal". Dostajemy na nim bluźnierczy, niezwykle brutalny, pełen agresji i szatańskiej wściekłości thrash metal z wyraźnymi blackowymi motywami. W dodatku ten szajs jest niezwykle chwytliwy. Tak po prawdzie, to pomóżcie mi bo nie mogę przestać machać banią, jakbym znowu miał czternaście lat i dostał przeciętnej jakości empechujki Exumera po raz pierwszy do posłuchania (we wczesnym Internecie lepszych nie robili). Weźcie wyślijcie jakiś sms o treści "Pomagam" czy coś, bo to się źle skończy dla mych stetryczałych kręgów szyjnych i nie będę już mógł tak wprawnie szparek językiem miglancować.

"Satan Rebellion Metal" mimo po maksie kiczowatej i stereotypowej nazwie, zawiera w środku niebanalny materiał. I nie, marne knypy, to nie jest jakiś wyświechtany slogan, jak piszą te pożal się boże redaktorzyny z jakiś metalowych tygodników dla pryszczatych chłoptasiów, gdy się spuszczają nad nowym albumem Enforcera czy Skull Fist. Invincible Force naprawdę wierci cewę. Warsztat perkusyjny i gitarowy jest niesamowity. Kosa w żebra tym, którzy twierdzą, że black/thrash to nudne i wtórne kwadraty. Tutaj mnogo jest od zmian tempa, przeplatanek przejść i niebanalnych motywów - a to wszystko nie wpływa na utratę nienawistnej energii i ognia. Niby jazda z Invincible Force jest krótka - niecałe dwadzieścia pięć minut, ale w tym czasie w ośmiu utworach kapela upchnęła taką ilość ciekawych zagrywek, że klękajcie narody.

Przy tej muzyce człowiek chce rzucać granatami w muzułmańskich imigrantów, ciskać oszczepami w lwy, strzelać z panzerschreków w rosyjskie czołgi i tłuc gołymi pięściami kurwy i złodziei. Invincible Force niesamowicie promieniuje gniewem i wściekłością. To jest konkretny sztos. Każdy z utworów na "Satan Rebellion Metal" ma nam do zaoferowania chwytliwe peany destrukcji i chaosu ubrane w niebagatelną aranżację strukturalną motywów gitarowych i perkusyjnych.

A no i warto odnotować, ze zespół jest z Chile - ale nie ma tutaj tej przaśnej chilijsko-kolumbijsko-wenezuelskiej wsiurskości - całość brzmi profesjonalnie łącznie z wokalami. Proszę więc - bez zbędnego pierdolenia i płakania w kącie, że koszulka Mgły się sprała, bo mame nie dała perłola blek medżik - dać się porwać bluźnierczej magii "Rise the Wrath of Satan", "Bringers of Armageddon", "Scraps of the Dead", "Unholy Trinity" i "Necromance".

Ocena: 5,5/6