piątek, 18 września 2015

Cancer - To The Gory End




Cancer - To The Gory End
1990/2014, Cyclone Empire

Maczeta w ryju na okładce, stanowiącej odwzorowanie kultowej sceny z równie kultowego “Świtu Żywych Trupów” i jazda z tym koksem. W klimat albumu wprowadza nas przeplatanka na bębnach, złowieszcze monumentalne gitary i wrzask wokalisty na początku otwierającego płytę “Blood Bath”, które po chwili uderza z całą mocą. Szybkość połączona z monumentalnością, okraszona dziką brutalnością i bezkompromisową agresją. Świetny początek świetnego albumu. Mamy w końcu rok 1990, czyli „złoty” rok death metalu. To wtedy światło dzienne ujrzały takie majstersztyki jak „Spiritual Healing” Death, „Harmony Corruption” Napalm Death, „Deicide” Deicide, „Eaten Back to Life” Cannibal Corpse, „Cause Of Death” Obituary, „Left Hand Path” Entombed, „The Ten Commandments” Malevolent Creation, „Master” Master, „Subconscious Terror” Benediction i tak dalej. Ten rok był czasem krystalizacji sceny death metalowej - jej jednoznacznego oddzielenia się od thrash metalu, z którego się wywodzi i z którym była poczatkowo utożsamiana. “To The Gory End” stanowi świetne rozszerzenie thrash metalu, właśnie o death metalowy klimat i patenty. Utwory są szybkie, jednak nie pędzą od początku do końca. Potrafią wyhamować, jednak paradoksalnie nie zwalniając wcale pędu utworu. Smolisty ciężar sprawia, że utwory nie tracą swojej siły i energii. Cancer poza tym bardzo sprawnie operuje róznymi motywami, przez co utwory są bardzo charakterystyczne, tworząc świetny album. “C.F.C” czyli Cancer Fucking Cancer to gruba akcja, “Witch Hunt” to podrzynanie gardeł, a thrashowy “Into the Acid” to zapowiedź miażdżenia bezbronnych dzieci gąsiennicami czołgu.

Każdy kolejny utwór akcentuje fakt, że ten album to pomnik wybudowany na chwałę bezlitosnej brutalności. Nie mamy tutaj do czynienia z chłodną matematyką i przerostem formy nad treścią jak teraz w tych nowoczesnych brutal death metalowych kapelach, bo to, co nam serwuje Cancer, to prawdziwa muzyka. Najdłuższy na płycie “Imminent Catastrophy” jest kompozycją świetnie operującą klimatem. Z początku złowieszcza, wraz ze swoim biegiem nabiera szybkości i nie stroni od różnorakich urozmaiceń.

Tak jak już wspominałem - Cancer mistrzowsko łączy monumentalność z szybkością, sprawnie, wręcz frenetycznie przechodząc z jednego motywu do drugiego. Jeszcze bardziej widać to w wałku tytułowym. Utwór rozpoczyna się epickim motywem na syntezatorze, który stanowi dość spore zaskoczenie, pojawiając się tak znikąd nagle w środku płyty. Zanim jednak zdążymy się otrzaskać z tym faktem, uderza w nas majestatyczny i smoliście podniosły riff, szybujący przez przestrzeń niczym czarny kondor zwycięstwa, by po chwili opaść w pikującym locie, przy wtórze gorączkowego tremolowanego riffu. Następujące po tym średnie tempo z miarową, łomoczacą perkusją i interesującymi progresjami gitar, to już czyste dobijanie rannych przy wtórze wizji ociekającego posoką truchła.

Mimo, że wyrazisty w swej prostocie, ten album potrafi zaskoczyć swoją nieoczywistą zawiłością. Brzmienie jest bardzo surowe, choć obfituje w wylewające się z głośników mięso i siarkę. Riffy i solówki są nie skomplikowane, jednak świetnie wyważone i dopracowane do perfekcji. Metodyczna perkusja, która raz gra prosto, a raz daje upust technice, bardzo dobrze się z tym komponuje. Zdarzają się momenty, w których usłyszymy klawisze lub gitarę klasyczną, jednak można je policzyć na palcach jędnej ręki. Nie zmienia to faktu, że stanowią bardzo fajnie wkomponowane urozmaicenie. Wokale brzmią tak jak powinny brzmieć przy takiej muzyce - wrzaski, które zdają się opuszczać nadgniłe, zainfekowane gardło. Absolutna klasyka dla fanów brutalnego thrashu, a także klasycznego death metalu. Na wznowieniu wydanym przez Cyclone Empire w zeszłym roku pojawiają się także dwa bonus tracki - “Our Fate” i “Revenged” z demo z 1989 roku. 


Ocena: 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz