środa, 16 września 2015

Keep It True XVI - relacja



 KEEP IT TRUE XVI
Szesnaście edycji, dziesięć lat tradycji oraz opinia najbardziej kultowego festiwalu na świecie. Sukces i sława tego przedsięwzięcia to nie tylko logo kultowych zespołów pojawiające się na plakatach. To przede wszystkim pasja i oddanie, gdyż festiwal ten jest organizowany przez fanów starego metalu dla fanów starego metalu. Grały tam chyba już wszystkie możliwe „kulty” z podziemia. Jednak tegoroczny skład spełnił wszelkie możliwe marzenia fanów tradycyjnego metalowego łojenia. Na jednej scenie pojawił się Liege Lord, Medieval Steel, Possessed, Warlord, Morbid Saint i wielu, wielu innych. Wydarzenie jedyne w swoim rodzaju.
Atmosfera niemieckich festiwali metalowych jest niezaprzeczalnie wyjątkowa, nieporównywalna z innymi wydarzeniami tego typu. Zwłaszcza impreza Keep It True błyszczy na tle pozostałych. Dwa dni składające się na ten festiwal to prawdziwe święto dla zagorzałych maniaków tradycyjnego, old-schoolowego grania i wspaniała okazja do ujrzenia starych, kultowych zespołów z minionych lat. To nie jest impreza, gdzie mamy różnoraki zlepek gatunkowy spod znaku „dla każdego coś miłego”. Tu nie ma przypadkowych ludzi. Każdy ze zgromadzonych na polu namiotowym lub przebywających pod dachem hali ludzi jest, tak samo jak ty, fanem prawdziwej muzyki metalowej. Jest to bardzo miła odmiana od tych wszystkich muzycznych spędów, jakie są nam serwowane na nadwiślańskich ziemiach. Pomijając melomański estetyzm, taki festiwal to także świetna możliwość zawarcia nowych znajomości, pogadania z muzykami legendarnych kapel oraz multum okazji do pozbycia się floty na różnego rodzaju oficjalny, pół-oficjalny i zupełnie nieoficjalny merchandise. Wiele winyli, płyt, koszulek, naszywek kusi człowieka z mnogości stoisk. 
Zacznijmy jednak od początku. Nasza droga na szesnastą edycję Keep It True mogłaby stać się tematem osobnej relacji – każda wyprawa na którykolwiek niemiecki festiwal jest swoistą małą przygodą. Przez ponad tysiąc kilometrów może się przecież zdarzyć tyle niespodzianek… U celu podróży zaś na śmiałków czeka niebagatelna nagroda. Festiwal Keep It True odbywa się w hali sportowej w małym badeńskim miasteczku Lauda-Königshofen w południowej części Niemiec. Raz do roku tamtejsza okolica jest zalewana przez hordy metalowych maniaków z całego świata. Sława i renoma tego festiwalu niesie się daleko poza granice starej Europy, zwabiając metalowców ze Stanów, Nowej Zelandii, Singapuru i wielu innych krajów. Liczne rzesze długowłosych szaleńców w obszytych do granic możliwości katanach stają się nagle widokiem codziennym w tym spokojnym i zacisznym miejscu, pośród badeńskich drzew i zieleńców. Nieopodal boiska, gdzie trenują lokalni trampkarze nagle wyrasta istny las namiotów, samochodów i kamperów. Właściwa część festiwalu odbywa się w hali sportowej. Na jednym z jej końców została ustawiona wielka scena, na drugim mają miejsce swoiste targi muzyczne: kilkadziesiąt stoisk z płytami, ubraniami, gadżetami i całym tym muzycznym biznesem. Jest to świetna okazja by wyhaczyć od dawna poszukiwane rarytasy, kupić używaną lub nową płytę ulubionego, podziemnego zespołu, lub zaopatrzyć się w stosowną koszulkę. Nie brakuje także stoisk wytwórni płytowych, takich jak Metal On Metal Records, czy poszczególnych kapel. A jak wyglądała ta właściwa część festiwalu?
    Równo o godzinie dwunastej, dziewiętnastego dnia kwietnia, roku pańskiego 2013, rozpoczął swój występ pierwszy zespół z festiwalowej rozpiski czasowej - Borrowed Time. Ten wybór organizatorów było o tyle dobry, że większość ludzi pierwszego dnia, tuż po otwarciu bram hali, jest bardziej zainteresowana tym całym metalowym handelkiem, niż kapelą, która jest aktualnie na scenie. Młody zespół grał jednak dość przyjemną muzykę na podkład dźwiękowy do gorączkowych płytowych zakupów. Stonowane, nie narzucające się, typowe heavy metalowe dźwięki to świetne tło do buszowania po metalowym bazarku. Dzięki temu przynajmniej nie trzeba było patrzeć na wokalistę, który miał tak dziwaczną manierę dreptania po scenie, że lepiej oszczędzić czytelnikom zażenowania i nie wchodzić w dalsze szczegóły. Nie wiem, u jakiego dilera ten gość się zaopatruje, jednak powinien jak najszybciej przestać. Przebieranie kroczkami i kołysanie się na boki to nie było wczuwanie się w muzykę. Wyglądało raczej na zaproszenie na backstage ambiwalentnej seksualnie męskiej części publiczności. Następną kapelą był brytyjski Eliminator, który trochę bardziej poważnie podszedł do swojego występu. Było fajnie, mocno, z heavy metalową werwą. Kolejnym zespołem, który zobaczyliśmy było High Spirits. Przebojowo i zaczepnie zjednali sobie publiczność na festiwalu. Pokazali też zupełnie nową stylówę sceniczną w heavy metalowym światku – wszyscy mieli jednakowe białe spodnie. Nie wiem, czy była jakaś promocja w sklepie odzieżowym w ichnim Chicago, gdzie za cenę jednej pary można było kupić pięć takich samych, czy też może dostali je w prezencie od wiernych hufców amerykańskich kół gospodyń miejskich. Jednak pomijając ten zabawny niuans oraz wygląd wokalisty, który sprawiał wrażenie studenta żywcem oderwanego od powtarzania patofizjologicznych następstw spożycia przerdzewiałych klocków hamulcowych na zbliżające się kolokwium, naprawdę można było się dobrze bawić przy ich muzyce. Publiczność skorzystała z tej okazji i razem z zespołem odśpiewała ich hymn „High Spirits”, dając się porwać magii muzyki. 
    Zakończenie występu High Spirits oznaczało tyle, że skończył się czas na wszelakie pitu-pitu i zaraz zacznie się atomowe uderzenie plugawych dźwięków. Na scenę bowiem wkroczył potężny Morbid Saint, którego opus magnum „Spectrum of Death” nie trzeba przedstawiać nikomu. W chwili, gdy brutalny thrash zaczął się lać z głośników a pod sceną rozpoczęła się istna rzeźnia, wiadomym było, że jest to jeden z lepszych koncertów na tegorocznym Keep It True. Jedną z zalet tego typu imprez jest to, że nie trzeba się martwić o setlistę swych ulubieńców, jak ma to miejsce w przypadku normalnych koncertów w klubach. Tutaj wszyscy grają swoje najlepsze klasyki. I tak, po „Destruction System”, piekielni thrasherzy zza Oceanu dowalili CAŁE „Spectrum of Death” zagrane od początku do końca, od deski do deski. Co prawda bez króciutkiego, tytułowego instrumentalnego kawałka, jednak jest on na tej płycie najmniej istotny. Eksplozja szału jaka miała miejsce sceną była zdarzeniem nie do opisania. Morbid Saint narobił sporego dymu. Gitarzysta Jay Visser, schowany za kurtyną nienaturalnie długich włosów, wydobywał szaleńcze riffy ze swego instrumentu. Wtórował mu basista Bob Zabel, który sprawiał wrażenie, jakby przed sekundą skończył naprawiać podwozie swojego pick-upa, podnosząc go do góry jedną ręką za tylny zderzak. Obłąkańczy wytrzeszcz oczu wokalisty Pata Linda idealnie współgrał z jego agresywną manierą śpiewania. Po prostu występ-zabójstwo!
    Występ następnego w kolejności Quartz był lekkim rozczarowaniem. Może to kwestia nieprzebranego morza energii wyplutego z głośników przez Morbid Saint, a może tego, że muzycy brytyjskiej kapeli mają już swoje lata. Po cichu liczyliśmy na epicką moc i postmodernistyczny kuraż, godny twórców „Stand Up and Fight”. Srodze się rozczarowaliśmy, gdyż występ dziadków z Wysp był najzwyczajniej w świecie nudny. Muzycy Quartz wyglądają jak typowa seniorska załoga z ławki w poczekalni w rejonowej przychodni. Nieruchawi i ospali. Słychać było, że dźwiękowiec ma wielkie problemy z nagłośnieniem perkusisty, gdyż ten co chwila bez ładu i składu zmieniał siłę bicia pałeczkami w bębny. Wokalista robił co mógł, jednak jego geriatryczne piski, dzikie pląsy oraz założony sweterek z grubej włóczki z frędzlami nie pomagały mu osiągnąć celu. Po nich na scenę wskoczyli ich dawni brytyjscy sąsiedzi z Holocaust. Z dawnego składu zespołu obecny jest już tylko John Mortimer. Jego wokale różnią się od śpiewającego na pierwszej płycie Garry’ego Lettice’a, jednak zabrzmiały bardzo dobrze w takich hymnach jak „Death or Glory”, „Heavy Metal Mania” czy „Expander”.
    Właściwa część wieczoru jednak dopiero miała nadejść. Scenę miał zdominować legendarny Medieval Steel. Co tu dużo mówić? Kwintesencja tego, co w muzyce metalowej najlepsze, spłynęła na wypełnioną po brzegi halę. Charyzmatyczny Bobby Franklin, dzierżący mikrofon w swych opancerzonych skórzanymi karwaszami rękach, co i rusz hipnotyzował zgromadzonych fanów swym mocnym, charakterystycznym wokalem. Set Medieval Steel składał się głównie z nowych kawałków, jednak amerykanie bardzo sprytnie grali je na przemian z tymi starszymi. Poleciała garść starych, znanych hiciorów. Nowe kompozycje, które można było tu usłyszeć po raz pierwszy, brzmiały równie wspaniale jak te numery, które fani „Średniowiecznej Stali” znają na pamięć. Jeżeli te świeżynki będą trzymały taki sam poziom na płycie długogrającej, to zapowiada nam się jedno z ciekawszych wydawnictw 2013 roku. Na początek poleciał „War Machine”, jednak publiczność usatysfakcjonował i stosownie rozgrzał dopiero drugi kawałek – „Battle Beyond the Stars”, odśpiewany żywiołowo razem z zespołem. Po nim uszy zebranych zaatakował bardzo fajny i klimatyczny „The Man Who Saw Tomorrow”. Szaleństwo wybuchło, gdy ze sceny zaczęły dobiegać pierwsze dźwięki monumentalnego „Warlords” a siła śpiewanego przez wszystkich refrenu o żądnych zemsty zza grobu duszach władców nocy była ogłuszająca. Następny „Powersurge” był kolejnym dowodem na to, że zbliżająca się nowa płyta będzie apoteozą tego, co w metalu najlepsze. Publiczność raz jeszcze została zelektryzowana, gdy uderzył w nas „To Kill a King” i nagle wszyscy zapragnęli, tak samo jak ci dzielni, cisi wojownicy z tego epickiego utworu obalić tyrana i posiąść jego królewską małżonkę. Wątek tyranów był kontynuowany w „Tyrant Overlord”. Monumentalny, przepiękny numer, zawierający zwolnienie w którym Bobby recytował sławne słowa, które w filmie „Conan Barbarzyńca” wypowiedział James Earl Jones (w roli złego władcy-czarownika Thulsa Doom) do wijącego się u jego stóp głównego bohatera. Poziom epickości sięgnął w tym momencie zenitu. Medieval Steel następnie wykonało „Heaven Help Me”, przebojowy „The Killing Fields” oraz “Stranger In Time”. Trochę melancholijnej zadumy przyniósł kawałek „Tears in the Rain”. Następnie publiczność musiała zmierzyć się z „Circle of Fire” oraz „Thou Shall Not Kill”. To jednak było tylko preludium do wielkiego finału, na który wszyscy czekali. Cóż innego mogło zostać zagrane na zakończenie, niż hymn nad hymnami, pieśń nad pieśniami oraz kult nad kultami, czyli „Medieval Steel”. To była najbardziej magiczna chwila na całym festiwalu Keep It True. Nic się nie mogło równać z mocą tysięcy gardeł śpiewających cały utwór słowo po słowie, niczym swoistą inkantację. Widać było, że cały zespół był wzruszony tym przeżyciem, a wokalista Bobby Franklin nie przeszkadzał rzeszy fanów w odśpiewaniu tego numeru zamiast niego. Oddanie na papierze klimatu tamtej chwili jest niemożliwe, jednak na szczęście jest wiele relacji filmowych w sieci z tego koncertu, gdzie można lekko uchwycić choć cząstkę tego przeżycia oraz zobaczyć powiewającą polska flagę, zaznaczającą obecność małego kontyngentu polskich fanów.

 
    Nie dane było ochłonąć po tym przeżyciu. Na ekranie z boku sceny pojawił się krótki filmik prezentujący motywy z okładek wszystkich trzech płyt formacji Liege Lord i już po chwili nasze bębenki zostały przygwożdżone bezkompromisowością "Fear Itself”. Na ten koncert czekały hordy maniaków. Zreaktywowany niedawno Liege Lord, z trzema muzykami obecnymi podczas tworzenia opus magnum „Master Control” – Joe’em Comeau, Mattem Vincim oraz założycielem Tonym Truglio, to nie lada gratka, a zobaczenie tego zespołu na żywo (a co najważniejsze - usłyszenie!) to okazja, która się może prędko nie powtórzyć. Następnie zostaliśmy uraczeni „Eye of the Storm”, „Dark Tale”, melodyjnym „Broken Wasteland” oraz szybką wycieczką na drugą płytę „Suzerena” w postaci „Cast Out”. Nie zabrakło także jednego z najlepszych coverów w historii metalu – „Kill the King”. Nasze metalowe dusze zostały następnie przepojone mięsistym brzmieniem „Feel The Blade”, gwałtownością „Rapture” oraz ostatnią wyprawą na płytę „Burn To My Touch” w postaci fantastycznie odegranego „Speed of Sound”. Liege Lord jednak ciągle podnosił poprzeczkę. Nagłe uderzenie epickich klimatów spadło na nas jak grom z jasnego nieba, gdy powietrze przecięły pierwsze akordy dumnego i wzniosłego „Rage of Angels”. Napór rozentuzjazmowanego tłumu na barierki zwiększył się z miejsca co najmniej trzykrotnie. Bezkompromisowe ataki w postaci „Fallout” oraz bestialskiego „Vials of Wrath” tylko rozbudziły apetyty na tytułowy kawałek z dziejowego „Master Control”. Zwieńczenie niesamowitego występu, godnego mistrzów. Jednak to jeszcze nie był koniec. Żeby tego było mało, na bis Joe Comeau wyszedł uzbrojony w żelazną rękawicę i już cała zgromadzona hala wiedziała, że zaraz gruchnie „Wielding Iron Fists”. Temu kawałkowi przez pierwszą minutę towarzyszył wspaniały, kiczowaty heavy metalowy spektakl, podczas którego wokalista został „zaatakowany” przez uzbrojonego w maleńki kordzik, groźnego inaczej wikinga w rogatym hełmie. Joe nie pozostawał dłużny i chwycił wielką, wypolerowaną na olśniewający połysk tarczę a swą uzbrojoną w stal dłonią chwycił rękojeść równie pokaźnych rozmiarów miecza. Ot, taka sobie bzdurka, jednak zrobiona z jajem i w klimacie typowej, luźnej metalowej tandety z lat osiemdziesiątych. Naturalnie w pozytywnym wymiarze tego zjawiska. Występ grupy Liege Lord był koncertem wielkiej klasy. Głos Comeau dalej zadziwia swoją barwą i siłą. Wokalista idealnie sobie radził, nie tylko z kawałkami z „Master Control”, lecz także z utworami z pozostałych płyt, na których śpiewał Andy Michaud. Jak łatwo zauważyć, „Master Control” - wiekopomne dzieło, jedna z najlepszych i najbardziej niezapomnianych płyt w historii muzyki metalowej, została zagrana niemalże w całości. Zabrakło raptem dwóch kawałków. Jednak nie ma co narzekać, bo wszystkie najbardziej znane utwory zostały fanom zaserwowane i to w sposób profesjonalny i w pełni satysfakcjonujący.
    Ostatnim gigantem tego wieczoru był kultowy Possessed. Jak do tej pory ta grupa jest najbardziej ekstremalnym zespołem goszczącym na deskach festiwalu Keep It True. Jednak pasowała znakomicie do klimatu tej imprezy, gdyż jak to ktoś celnie zauważył: „bardziej old-schoolowo niż Possessed nie można”. Jest to grupa pionierska, wizjonerska, wpływająca na muzykę całych zastępów death metalowych (i w sumie nie tylko) kapel, i która wyprzedziła swoją epokę o dobrych kilka lat. James Becerra, ostatni członek oryginalnego składu, mimo że jest osobą poruszającą się na wózku inwalidzkim z powodu paraliżu, ma głos niczym wyziewy z najgłębszych czeluści piekielnych ostępów. Jego wokale tętniły mocą i nieokiełznaną siłą. Po sześciu kawałkach, wśród których zagościły takie niszczyciele jak „The Heretic” oraz „Tribulation” z głośników poleciał dobrze znany klawiszowy motyw z filmu „Egzorcysta”. Skąpana w krwiście czerwonym świetle scena była gotowa na iście grzeszny spektakl. Possessed chamsko przywaliło całym swym kultowym arsenałem z „Seven Churches”. Od początku do końca. Od „The Exorcist” po ostatnie wybrzmiewania w sztandarowym „Death Metal”. James Becerra miotał się na swoim wózku niczym szalony i opętany demoniczny sługus ciemności. Jego płuca i gardło produkowały olbrzymie ilości głębokich tonów i zaśpiewów. Towarzyszący mu muzycy nie pozostawali dłużni, wszystko było zagrane tak idealnie, jak tylko się dało. Długo po zakończeniu występu Jeffa Becerry i spółki mieliśmy w uszach dudnienie piekielnych kotłów zagłady oraz ostry zapach siarki w nozdrzach. Po ostatnim występie tego dnia cała wiara upojonych muzyką i alkoholem maniaków udała się na pole namiotowe, by rozmawiać, imprezować lub po prostu zebrać siły na następny dzień tej wiekopomnej edycji kultowego festiwalu.
    Pierwszą kapelą, która wystąpiła drugiego a zarazem ostatniego dnia festiwalu Keep It True była młoda belgijska załoga z Evil Invaders. Chłopaczki trafiły na ten festiwal niemalże w ostatniej chwili, gdyż stanowiły zastępstwo za Razorwyre, które musiało odwołać swój występ z powodu niefortunnej kontuzji swojego perkusisty. Gdy uczestnicy festiwalu wchodzili zaspani i skacowani do hali, powitały ich szczere, uśmiechnięte twarze czterech młodzieniaszków stojących na scenie. Po lekko ironicznym „Are you awake, Keep It True?” na scenie rozszalała się imprezowa atmosfera. Mimo lekko mylącej nazwy Evil Invaders nie jest zespołem thrash metalowym, ani cover bandem kanadyjskiego Razor.  Młodzi Belgowie są raczej formacją hołdującą wczesnemu speed metalowi w stylu Abattoir oraz Exciter. Ten młody zespół zresztą wykonał cover Excitera „Violence & Force” z klasą, werwą, przytupem i z megawatowymi zasobami energii. Rozpoczęcie drugiego dnia biło o dwie głowy „flegmatyzujący” start z dnia poprzedniego. Po nich swój czas miała młoda kapela Attic, stylistycznie i muzycznie mocno siedząca w klimatach Kinga Diamonda oraz Mercyful Fate. Ich numery są niemal żywcem wyjęte z zaginionych nagrań tych tuzów klasycznego metalu. Frontman grupy, używający pseudonimu scenicznego Meister Cagliostro, ma manierę śpiewania łudząco przypominającą wyczyny wokalne Kinga Diamonda. Na set składały się świetne kompozycje z ich debiutanckiej płyty „The Invocation”. Tytułowy numer z tej płyty, tak jak „Join the Coven” oraz „The Headless Horseman” i „Funeral in the Woods”, to hicior utrzymany w konwencji wczesnych płyt Mercyful Fate. Muzycy z Attic nie starają się kryć swoich inspiracji, gdyż zakończyli swój wspaniały i klimatyczny występ utworem „Black Funeral” formacji wiadomej.
    Thrash metalową dawkę muzyki dostarczyli weterani z brytyjskiej grupy Toranaga. Trochę czułem niedosyt, gdyż nie został zagrany mój faworyt, czyli „Food of the Gods”. Jednak Toranaga stanęła na wysokości zadania i dołożyła do pieca takimi hymnami z albumu „God’s Gift” jak monumentalny i brutalny „Hammer To The Skull”, niebanalny i pełen niepokoju „Psychotic”, toczący się niczym walec drogowy „Sword of Damocles” oraz buzujący napięciem i okraszony wspaniałą pracą perkusji „The Shrine”. Ich debiutancki krążek „Bastard Ballads” także znalazł swojego reprezentanta w postaci „Sentenced”. Toranaga wykonała także nowy utwór „Ultimate Act of Betrayal”, jednak odbiór przez fanów był raczej obojętny niż entuzjastyczny.
 
    Gdy swój występ zaczynał diabelski Midnight, w hali powstało małe zamieszanie. Do stolika, który był przeznaczony do tzw. Meet & Greet, miejsca gdzie fani mogli się spotkać z muzykami wszystkich kapel, by chwilę porozmawiać i dać do podpisu swoje płyty, zaczęła tworzyć się gigantyczna kolejka. Za chwilę miał tam zasiąść Warlord. Potem okazało się, że liczba fanów stojących w kolejce do Warlorda była tak wielka, że zaburzyła całą rozpiskę godzinową Meet & Greet. Muzycy z Warlord musieli przez to siedzieć przy stoliku dłużej, niż całe Possessed, Liege Lord i Medieval Steel razem wzięte. Widać gołym okiem, że headliner festiwalu był gwiazdą z prawdziwego zdarzenia. Obejrzeliśmy więc koncert Midnight (i nie tylko) stojąc sobie spokojnie w rzeczonej kolejce. Ponieważ stanowisko Meet & Greet znajdowało się tuż obok sceny, fani nic nie tracili z bieżących występów. Grupa Midnight, pod przewodnictwem charyzmatycznego Jamiego Waltersa, mile zaskoczyła nas swoją energią i żywotnością sceniczną. Podobnie jak wizerunkiem, gdyż wszyscy trzej muzycy mieli specyficzne czarne maski-kaptury, całkowicie skrywające ich głowy oraz twarze. Muzycznie wypadli bardzo dobrze, grając agresywny metal w stylu najlepszego okresu Venom. Cronos ze swoimi ziomkami mógłby się wiele od nich nauczyć, a przynajmniej przypomnieć sobie, jak grać by nie nudzić tak, jak to robi Venom na płytach od kilku lat. Taki „You Can’t Stop Steel” miotał się z tyłu naszych głów jeszcze długo po zakończeniu występu Midnight. Następnie na scenę wkroczył October 31. Ich występ nie był porywający, a niekiedy nawet trzeba było tłumić ziewnięcia. Wokalista King Fowley ma tuszę oraz zachowanie sceniczne podobne do Gerrego z Tankard. Różnica polega na tym, że nie wali się mikrofonem po nagim, spoconym brzuszysku, tylko poddusza się nim lub zarzuca go sobie przez ramię, pozwalając by obijał się majestatycznie o jego wielkie, spocone poślady. Smacznego. Żeby tego było mało, następny zespół, czyli brytyjskie wiarusy z Legend wynudziły wszystkich tak, że widzieliśmy ludzi na trybunach, którzy zwijali się w kłębek i oddawali się procederowi ucinania popołudniowej drzemki. NWOBHM powinien być zagrany z werwą i energią, a nie na odwal się. W ogóle weterani brytyjskiego metalu sprzed trzech dekad nie dali dobrych występów na Keep It True w tym roku. 
    Odskocznią od tej ciężkostrawnej paciaji był Jack Starr’s Burning Starr. Zespół, w którym – niespodzianka! – główną postacią jest Jack Starr, legendarny założyciel epickiej formacji Virgin Steele. Jack nie zawiódł i popisał się swoją wspaniałą grą na gitarze, wykonując zarówno stare kawałki z płyt „Blaze of Glory” i „No Turning Back!” oraz te nowsze. W napiętym secie Jacka znalazły się też dwa utwory z repertuaru Guardians of the Flame. Na drugiej gitarze pomagała Jackowi Marta Gabriel z Crystal Viper, grając akcenty akordów oraz podkłady pod solówki. Koncert Jack Starr’s Burning Starr wyróżniał się pośród pozostałych jeszcze tym, że w przeciwieństwie do wszystkich innych był zapowiadany przez trzecią osobę – Barta Gabriela, który, gdy już doglądnął wszystkiego na scenie, bardzo krzykliwie zapowiedział do mikrofonu występ grupy Jacka Starra. Po bardzo udanym występie wspomnianej przed chwilą formacji na scenę wkroczyli muzycy ze Steel Prophet. Wkroczyli i wjechali, ponieważ lider zespołu, wokalista Rick Mythiasin poruszał się na wózku, gdyż miał w gipsie obie nogi. Jednak co jakiś czas z niego wstawał i żywiołowo machał banią razem z fanami. Steel Prophet dało znakomity popis amerykańskiej szkoły power metalu. A wesoły wokalista, pełny entuzjazmu, co chwila pytał ze sceny zgromadzoną publiczność, gdzie jest najbliższe miejsce w którym mógłby się zaopatrzyć w trochę zielska do palenia.
    Gdy wieczór powoli zbliżał się do wielkiego finału, znowu mieliśmy okazję zobaczyć na żywo sławną brytyjską formację Angel Witch. Byłem sceptycznie nastawiony do tego występu, gdyż miałem jeszcze w pamięci koncert Angel Witch na Headbangers Open Air w 2009 roku, podczas którego ten zespół wypadł skrajnie drętwo i bez polotu, nie nawiązując jakiejkolwiek formy kontaktu ze sceny z fanami. W dodatku, jak zostało to wcześniej zaznaczone, zespoły z nurtu NWOBHM na tegorocznym Keep It True nie zachwycały. Niestety moje obawy się potwierdziły. Co prawda zespół Kevina Heybourne’a uraczył nas większą częścią swojego debiutu - przewinęły się takie klasyki jak „Atlantis”, „Baphomet”, „Angel of Death” i inne, jednak to wszystko było grane po prostu na odwal się, nie miało tej magii, nie miało tego pieprznięcia. Nawet wykonany na deser „Angel Witch” nie porywał. Zagrany był fajnie, to prawda, jednak to nie jest kawałek, który ma być „fajnie” zagrany. On ma kopać dupska i wyrywać serca przez otwory gębowe. On ma pompować galony adrenaliny w żyły i rozszerzać źrenice niczym śmiertelna dawka amfetaminy. Charyzma frontmana grupy była tak „powalająca”, że nawet pijany w trzy dupy rolnik z popegieerowskiego kołchozu mógłby spokojnie stać prosto niczym struna. Heybourne chyba naprawdę się nudził na scenie. Określenie „charyzma mokrej ściery” pasuje jak ulał. Dodam, że Angel Witch JAKO JEDYNE nie pojawiło się przy stole Meet & Greet. Podobno dlatego, że Kevin obraził się z powodu czterokrotnego przedłużenia czasu dla Warlord.
    Skoro poruszyliśmy temat Warlord, pozostańmy przy nim przez chwilę. Gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki „Angel Witch” napięcie, zamiast opaść, wzrastało z każdą chwilą. Fani czekali w zniecierpliwieniu ponad godzinę pod sceną, znosząc zmiany dekoracji i niekończące się próby dźwięku. Ciśnienie było wręcz namacalne. Jednak z benedyktyńską wręcz wytrwałością tłumy fanów tłoczyły się pod dachem hali do wtóru przyjemnych dźwięków soundtracku z filmu „Conan Barbarzyńca” puszczanego z głośników. Gdy w końcu Bill Tsamis, Mark Zonder oraz towarzyszący im pozostali muzycy – Giles Lavery, Philip Bynoe, Paolo Viani oraz Aggelos „Angel” Vafeiadis, wyszli na scenę, ze smyczy zerwała się cała kumulowana energia. Nawet nie zdążyło przebrzmieć burzowe, monumentalne intro a już tumult był niemal ogłuszający. Gdy ostatnie pioruny z intro uziemiły swój potencjał w mózgach zgromadzonych, załoga Billa Tsamisa i Marka Zondera zaczęła grać. A grała tak, jakby jutro miało nigdy nie nadejść, a nieboskłon miał się nam zaraz zwalić na głowy. Zagrali całą EPke „Deliver Us”, poczynając od „Deliver Us From Evil”, idąc dalej przez „Winter Tears”, „Child of the Damned”, „Penny For A Poor Man”, “Black Mass”, a kończąc na “Mrs. Victoria”. Na bogów, jaką ta muzyka ma nieziemską moc na żywo! Dudniło ze sceny aż miło. Nagłośnienie było wspaniałe i selektywne, choć na początku było parę zgrzytów. Największym mankamentem było nagłośnienie basu. Przez pierwsze dwa kawałki dźwiękowcy nie mogli dobrze wkomponować brzmienia gitary basowej w brzmienie reszty instrumentów. Na szczęście uporali się z tym jakoś w połowie „Winter Tears”. Nagłośnienie perkusji było cudowne, o gitarach nie wspominając. We wszystkich harmoniach i melodiach można było rozróżnić poszczególne instrumenty. Analogicznie nagłośniony był wokal. Śpiew Gilesa jak i jego poziom głośności były idealne, zarówno w starszych jak i w nowszych kawałkach. Po zagraniu repertuaru z „Deliver Us” Warlord przeszedł do następnej pozycji w swojej dyskografii, czyli „And The Cannons of Destruction Have Begun…”. Wleciały między nas dźwięki rytmu „Lost and Lonely Days”, impet hiciora „Aliens” oraz inkrustowane refleksyjnymi partiami klawiszowymi „Soliloquy”. Następnie Tsamis i jego wierna kompania zagrali cztery numery z najnowszej płyty „The Holy Empire” – „City Walls of Troy”, poprzedzony dźwiękami lecących helikopterów zabójczy „Kill Zone”, „Father” oraz „Glory”. Bill Tsamis dziękował przez mikrofon zgromadzonej publiczności oraz wszystkim fanom zespołu Warlord. Od razu widać było, że cały  koncert, jak i przyjęcie zgotowane mu przez zgromadzonych w hali sportowej w Laudzie bardzo go zaskoczyły i ucieszyły, choć niewiele emocji przeszło przez akademicką maskę obecnego wykładowcy filozofii i teologii. Jednak Warlord na tym nie poprzestał. Mimo, że wyczerpanie dawało się nam we znaki zostaliśmy przywaleni „War In Heaven” i definitywnie dobici wzniosłym „Winds of Thor”. Na bis został wybrany „Lucifer’s Hammer”, kompozycja pojawiająca się na dwóch albumach i na pierwszej EPce Warlord, a tuż za nim, niejako siłą inercji, poleciał „Achilles Revenge”. I wtedy sobie uświadomiliśmy, że to już koniec. To był ostatni numer ostatniego zespołu na tegorocznej edycji kultowego festiwalu Keep It True. Definitywnie to właśnie headliner ostatniego dnia – zespół Warlord, legenda epic metalu, dał najlepszy koncert. Gitarzysta Bill Tsamis i perkusista Mark Zonder to prawdziwi wirtuozi, dzielnie wspierani przez pozostałych muzyków. Dał radę nawet czarnoskóry basista Philip Bynoe. Widać było, że czuł rytm i muzykę. Jednakże tak bujał na boki, że spokojnie można by go było postawić na scenie obok Maryli Rodowicz – pasowałby jak ulał. Paolo Viani okazał się godnym „skrzydłowym” Billa Tsamisa, świetnie uzupełniając go w harmoniach, podążając za nim w ekwilibrystycznych eskapadach po gryfie. To wszystko okrasił swoim anielskim głosem Giles Lavery, którego wokale były wisienką na tym przepysznym, muzycznym torcie.
    Myślę, że spokojnie można przyjąć za pewnik, że te osoby, które wybrały się na szesnastą edycję Keep It True zostały w pełni usatysfakcjonowane. Wielkie brawa należą się organizatorom za wspaniałą rozpiskę i dopięcie na ostatni guzik wszelkich szczegółów. Na fali powszechnego zażenowania wielkimi festiwalami metalowymi, gdzie jest kilka scen, obecna jest nieskładna mieszanka stylów i rozbieżność gatunków, imprezy pokroju Keep It True, Headbangers Open Air, Swordbrothers itd., zaczynają wiele zyskiwać. Większe metalowe festiwale przekształciły się w brudne spędy, które przeżywają od kilku lat swoiste „inwazje metalcore’owych dzieci”. Tymczasem tutaj człowiek wyrusza w epicką podróż powrotną do domu z bananem na ryju, zdartym gardłem oraz niewypowiedzianym zadowoleniem, leżącym tam gdzieś wewnątrz w miejscu, gdzie w środku nas gra muzyka. Ci, którzy nie pojechali mają czego żałować. Oj, mają.

korekta Katarzyna Świrska
podziękowania dla Jakuba „Ostrego” Ostromięckiego oraz Tomasza Zabokrzyckiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz