Space Eater - Passing Through the Fire to Molech
2014, Pure Steel Records
Myślałem ze po śmierci oryginalnego wokalisty tej kapeli i długiej przerwie wydawniczej już nie usłyszymy nic więcej z obozu Space Eater. A tu proszę, dostaliśmy pierwszorzędny łomot. Trzeba nadmienić, że pierwsza płyta tych serbskich thrasherów, choć niewyszukana była naprawdę dobrym wydawnictwem. Druga płyta, która została wydana po tragicznej śmierci Radisicia, była godną kontynuacją pierwszego albumu, nawet mimo tego, że ścieżki wokalne były nagraniami demo z pre-produkcji. Dwa utwory z tej płyty na których śpiewał już nowy wokalista nie zachwycały w porównaniu z resztą materiału. Można by było pomyśleć, że to tyle, jeżeli chodzi o Space Eater, jednak niedawno ukazała się trzecia płyta. Mamy na niej do czynienia z dobrym thrashem, oj z dobrym! Gdyby taki poziom trzymałaby większość Nowej Fali Thrashu, to wszyscy by na nią cieplej i przychylniej spoglądali.
Space Eater po prostu wgniata. Na nowym albumie siatka przesmacznych riffów jest gęsta niczym mgła o brzasku, a to nie jest jej jedyny główny atut. Płyta zaczyna się od krzykliwego strzału prosto w czerep. Nie ma czasu na złapanie rozpędu, gdyż Space Eater od samego startu mknie niczym ścigana gazela po sawannie. Pierwszy utwór - “Unjagged” - zaczyna się tak gwałtownie i raptownie, że potrzeba chwili, by się zorientować co się w ogóle w tym utworze dzieje. A dzieje się dużo. Wokale są niskie i zachrypnięte, lecz po chwili uderzają w wyższe rejestry. Gdy już się połapaliśmy w tej gmatwaninie brutalnych riffów, uderzają w nas blasty. W pierwszych dwóch minutach utworu zostało upakowane niemal wszystko - melodyjność, ostre riffy, niskie zaśpiewy, wysokie zaśpiewy, thrashowa perkusja, oszałamiająco szybkie blasty, które w dodatku są przetykane grą na różnych talerzach nie gubiąc przy tym rytmu. Piekielny start na sam początek albumu. “Unjagged” jest przy tym najkrócej trwającym utworem na płycie.
Podążający za nim utwór tytułowy rozpoczyna się ciężkimi tremolami z piekła rodem i bardzo niskimi, zachrypniętymi wokalami. Wokalista jednak pokazuje już chwilę później zasięg skali swego głosu. Szybkość i brutalność przepływająca przez tą kompozycję znajduję swoje ujście w refrenie, w którym melodia wokalu skacze z niskich w wysokie tony, kończąc swój zaśpiew wysokim, miłym dla ucha skrzekiem.
Space Eater gra o wiele ostrzej i brutalniej niż na swoich dwóch pierwszych płytach na których śpiewał nieodżałowany Bosko Radisić. Nowa era w twórczości tego zespołu nie sprzeniewierza dziedzictwa poprzednich płyt, lecz je dociążą i kształtuje pod głos nowego wokalisty. Efekt jest oszałamiająco genialny. Kompozycje stawiają na różnorodność. Oprócz szybkich tremolowanych riffów, mamy też lekko synkopowane thrashowe “podskoki” jak w głównym riffie “A Thousand Plagues”. Skutecznie zbudowane kompozycje tworzą album pełen złożonych patentów poprzeplatanych z prostymi, celnymi motywami. Słychać, że każdy z muzyków dał z siebie wszystko podczas nagrywania tego materiału. Perkusista wręcz się dwoi i troi. Dawno nie słyszałem tak zarobionego pałkera w kapeli thrash metalowej. Gitarzyści kunsztownie rzeźbią riffy i płomienne solówki, a bas i wokale nie odstępują im nawet na krok w swoich partiach. Gitary brzmią tak brutalnie i szybko, jakby ktoś wymieszał Dark Angel z wczesnym Grinderem i przyspieszonym dwukrotnie Hexenhaus. Piekielna moc przesteru nie odpuszcza nas nawet na sekundę, przyduszając nas swoim ciężarem i diabelskim klimatem. Prawdziwy thrash w płomienistej otoczce, tu nie ma miejsca na żadne przaśne pitu-pitu. Perkusista po zagraniu całości tego albumu powinien mieć nabrzmiałe ramiona jak łydy Hoglana.
Ocena: 5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz