Wczesny death metal powstał na zrębach thrashu jako szlak, wytyczony przez tych pionierów muzyki metalowej, którzy chcieli grać jeszcze ciężej, jeszcze mocniej i jeszcze brutalniej. Wydawać by się mogło, iż zawsze istniała taka tendencja w muzyce metalowej, by iść brzmieniowo coraz dalej i dalej - pchać ekstremum tak daleko jak tylko się da. Dzięki temu, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaczęły przetaczać się gwałtowne fale kolejnego zaognienia ciężkich brzmień.
Jednym z wczesnych death metalowych zespołów był brytyjski Cancer. Nie był on co prawda pierwszy, ani nie był też jednym z pierwszych nawet na Wyspach, na których już wtedy szalały takie zespoły jak Bolt Thrower, Napalm Death i Repulsion. Należał jednak na pewno do jednych z barwniejszych pod względem muzycznym grup metalowych. Cancer i jego umiejętne łączenie ze sobą żywiołów thrash metalu oraz siekącego gradobicie death metalu stanowiło jeden z interesujących elementów przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ichnie opus magnum w postaci “Death Shall Rise”, a także proste (lecz wcale nie prostackie!) i mocarne “To The Gory End”, są znane niemal każdemu maniakowi mocnej rzeźni i na stałe zapisały się litymi zgłoskami w historii muzyki. Klasyczne death metalowe uderzenie, wyraźnie zabarwione na brzegach thrash metalową furią, jest kwintesencją siły i mocy uderzeniowej wściekłego buldożera. Cancer nie przebierał w środkach, także w kwestii swoich tekstów, które bardzo obrazowo kreowały intensywną i chorą wizję wyprutych flaków, gnijących trupów i prawdziwej ubojni rodem z horrorów.
Kapela powstała w 1987 roku w Telford, mieście oddalonym o 50 kilometrów od Birmingham. Założyła ją trójka przyjaciół - basista Ian Buchanan, perkusista Carl Stokes oraz wokalista John Walker, grający także na gitarze - którzy mimo tego, że grali w różnych zespołach w tym czasie, to pogrywali ze sobą od czasu do czasu. W końcu, w 1988 roku, zachęceni dobrym klimatem i chemią, która między nimi zaistniała, postanowili oficjalnie zadziałać jako nowy zespół. Tego wieczoru, gdy zapadła taka decyzja, John, Carl oraz Ian siedzieli w Tontine Pub w pobliskim Ironbridge, celebrując założenie nowej kapeli i przy okazji myśląc nad jej nazwą. Nad kuflami brytyjskiego ale latały różne pomysły, jeden bardziej obleśniejszy od drugiego, jednak żadna nie wydawała się odpowiednia dla młodych Brytyjczyków. W końcu siedzący obok gość baru nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy, sugerując, że skoro zastanawiają się nad takimi chorymi nazwami, to może by się od razu nazwali Cancer (czyli rak) i się w końcu zamknęli. Muzycy stwierdzili, że ta nazwa będzie wprost idealna. I tak, jak twierdził Carl Stokes, nie spodziewali się, że uda im się zaistnieć w szerszych kręgach metalowych.
Następnym ruchem, po poskładaniu składu i ustawieniu paru lokalnych koncertów, z których pierwszy odbył się w rodzinnym Telford u boku crossoverowego Bomb Disneyland, było nagranie taśmy demo. Muzycy zamierzali ją rozesłać do wytwórni muzycznych, w nadziei na to, że spece od łowienia młodych talentów, jak tylko ją obadają, zapukają do ich drzwi z kontraktem płytowym. Tak powstała taśma, która będzie w podziemiu funkcjonowała pod tytułem “No Fuckin Cover”, właśnie z powodu braku okładki. Demo zawierało dwa utwory - “The Growth Has Begun” oraz nagrany ponownie trzy lata później na “Death Shall Rise” “Burning Casket (My Testimony)”. Demo powstało w legendarnym Pits Studio w Birmingham, a do jego nagrania przyłożyli swe ręce Stevie Young (kuzyn Angusa Younga z AC/DC) oraz Mick Hughes (inżynier dźwięku koncertów Metalliki). Mimo to jakość nagrania jest, oględnie rzecz ujmując, fatalna. Jest to sieczka, w której można właściwie usłyszeć (o ile się porządnie pchnie gałkę z głośnością w prawo) werbel, gitary i bardzo amatorsko nagrany wokal. O dziwo, mimo rachitycznej jakości brzmienia, odzew był dość spory. Do Cancer odezwało się między innymi Earache Records proponując bardzo zachęcający deal. Zespół jednak obawiał się, że Earache, które posiadało w swoich szeregach sporo death metalowych zespołów, może nie być skłonne do odpowiedniej promocji kapeli. Koniec końców trio zdecydowało się podpisać umowę z Vinyl Solution - label z którym związał się także Bolt Thrower oraz Cerebral Fix - w celu zapewnienia odpowiedniego poziomu wsparcia promocyjnego i finansowego. Nagrywając po drodze swoje drugie demo w 1989 roku, kapela dostarczyła swój pierwszy album studyjny “To The Gory End” w 1990 roku.
Sam tytuł oraz okładka, którą przygotował Carl Stokes na podstawie motywu ze sławnego kadru z kultowego filmu “Świt Żywych Trupów” z 1978 roku, a także szybki żuraw do bookletu z tekstami, powiedzą nam, czego można się spodziewać po tym albumie. Bezkompromisowe biczowanie ostrymi riffami i zgniatający części witalne ciężar gitar oraz perkusji towarzyszą nam przez całe trzydzieści pięć minut trwania płyty. Ten album to chłosta drutem kolczastym, polanym sokiem z cytryny, wyłupywanie oczu rozżarzonymi prętami i szarpanie sutków kowalskimi obcęgami. Maczeta wbita w głowę na okładce jest tak bardzo przekonująca, że w niektórych krajach ta okładka została ocenzurowana do samego logotypu kapeli na czarnym tle. Możliwe, że album brzmi tak potężnie, gdyż miksami zajął się Scott Burns, ten sam, który w tym samym czasie współpracował z Deicide, Death, Cannibal Corpse, Demolition Hammer, Obituary i wieloma innymi kapelami death metalowymi (i nie tylko). Samo przygotowanie tego albumu było nie lada ekwilibrystyką. Taśmy kursowały między Usk w Walii, gdzie zostały zarejestrowane instrumenty i główne wokale, Tampą na Florydzie oraz Londynem. Sam zespół nagrał wszystkie ścieżki w cztery dni zimą 1989 roku. Swoje cztery grosze dołożył także John Tardy z Obituary, który za namową Scotta nagrał dodatkowe ścieżki wokalne do “Die Die”. Całość prac nad “To The Gory End” zakończyła się w kwietniu 1990 roku.
Współpraca ze Scottem Burnsem i amerykańskim Morrisound Studio opłaciła się. Nie dość, że debiut Cancer zbierał pochlebne opinie w brytyjskim undergroundzie, to także w muzycznej prasie wypowiadano się o nim w samych superlatywach. Zasługą tego ostatniego była także jakość dźwięku. Apogeum osiągnął magazyn muzyczny Sounds, w którym felietonista narzekał, że brytyjskie zespoły metalowe nigdy nie będą w stanie dorównać amerykańskim death metalowcom takim jak… Cancer! Cancer na pewno wyróżniał się na ówczesnej brytyjskiej scenie deathowej, stawiając bardziej na agresję i ciężar, tak jak Obituary i dodając do swych kompozycji bardzo niewiele melodii.
Cancer nie osiadł jednak na tych wczesnych laurach. Wszyscy trzej muzycy świetnie zdawali sobie sprawę, że na tym etapie kariery trzeba nadal przeć naprzód, w poszukiwaniu ekspansji swojego stylu. Po zakończeniu trasy promocyjnej u boku Deicide i Obituary, zespół postanowił udać się do Morrisound Studios na Florydzie, ówczesnej death metalowej mekki, i już tam na miejscu zarejestrować materiał na następny album. Podczas sesji nagraniowej w Tampie, Ian, John oraz Carl spotkali Jamesa Murphy’ego, który został niedawno wyrzucony z Obituary. Muzycy poprosili go by nagrał gościnnie jedną solówkę na nowym albumie. Efekt był tak zadowalający, że wszyscy razem zdecydowali, że to Murphy nagra wszystkie solówki do “Death Shall Rise”. James pojawił się także na zdjęciach promocyjnych zespołu z tego okresu, a także, po uzgodnieniu szczegółów zespołu z wytwórnią, wyruszył z Cancer w trasę promującą nowy album. Pierwsze koncerty odbyły się na Wyspach Brytyjskich, gdzie Cancer był supportowany przez Unleashed oraz Desecrator. Następnie zespół poleciał w trasę do USA, której ukoronowaniem był występ na Milwaukee Metalfest. Na backstage’u tego festiwalu zespół spotkał się z Ronem Garretem z Restless Records, wytwórni która w porozumieniu z Vinyl Solution dystrybuowała “To The Gory End” na terenie Ameryki Północnej. Dzięki niezależnej umowie podpisanej z zespołem tego dnia w Milwaukee, Restless Records mogło sprzedawać nowy album Cancer samodzielnie - już nie na zasadach licencji innej firmy - dzięki czemu zwiększyły się faktyczne zyski dla zespołu. Kto wie, może dzięki tej decyzji Cancer mógł także pojawić się także na kultowym splicie “Live Death”.
Samo “Death Shall Rise” można opisać pokrótce jako jedno słowo - rzeźnia. Metal serwowany przez Cancer jest brutalny i bestialski. Barbarzyńska, miarowa perkusja idzie w sukurs ołowianym, bezkompromisowym gitarom, niczym prawdziwy towarzysz broni, a wokalizy Johna Walkera nabrały w końcu pełni i przestrzeni. Ten album jest o wiele bardziej dojrzały niż “To The Gory End”, bardziej złożony i bardziej plastyczny, z tym, że jednak Cancer nie traci na nim swojej energii i bezdusznego rozmachu. James Murphy, choć nie ułożył ani jednego riffu do nowego albumu, a część jego solówek była oparta na przygotowanych przez Johna melodiach, był wymierną składową brzmienia nowego albumu. Jego ogień w palcach i wyjątkowo charakterystyczna artykulacja gry solowej sprawia, że ten album błyszczy jeszcze bardziej. Styl solówek Murphy’ego jest niczym polewa ze świeżej krwi na tej szesnastokołowej ciężarówce wyładowanej po brzegi gnijącymi trupami i ciepłymi jeszcze flakami. Prasa branżowa rozpływała się w pochwałach nad “Death Shall Rise” i trudno się temu dziwić. W końcu to wydawnictwo to nieśmiertelny klasyk. Sam album wywołał niemało kontrowersji, zwłaszcza w Europie. Nie tylko za sprawą swych tekstów, ale także za sprawą genialnej okładki pędzla Juniora Tomlina, będącej nota bene jedną z najlepszych okładek w historii heavy metalu. W Niemczech doszło nawet do tego, że sprzedaż tego albumu została zabroniona przez instytucje rządowe sprawujące nadzór nad cenzurą treści. Do utworu z tego albumu - “Back from the Dead” - został także nakręcony pierwszy cancerowski wideoklip.
Punkty zwrotne mogą wystąpić w karierze zespołu dosłownie w każdej chwili. Dla Cancer jednym z takich powodów było odejście ze składu gitarzysty Jamesa Murphy’ego. Rozejście swoich ścieżek było nieuniknione, gdyż Cancer jako brytyjski zespół, musiał w końcu wrócić na Wyspy, a sam James usilnie starał się założyć własny zespół w USA. Tak, więc, po zakończeniu trasy Cancer i po podpisaniu umowy z Roadracerem przez Jamesa w sprawie jego solowego projektu, w której maczał palce sam Monte Conner, zespół wrócił do domu znowu jako trio.
Samo “Death Shall Rise” można opisać pokrótce jako jedno słowo - rzeźnia. Metal serwowany przez Cancer jest brutalny i bestialski. Barbarzyńska, miarowa perkusja idzie w sukurs ołowianym, bezkompromisowym gitarom, niczym prawdziwy towarzysz broni, a wokalizy Johna Walkera nabrały w końcu pełni i przestrzeni. Ten album jest o wiele bardziej dojrzały niż “To The Gory End”, bardziej złożony i bardziej plastyczny, z tym, że jednak Cancer nie traci na nim swojej energii i bezdusznego rozmachu. James Murphy, choć nie ułożył ani jednego riffu do nowego albumu, a część jego solówek była oparta na przygotowanych przez Johna melodiach, był wymierną składową brzmienia nowego albumu. Jego ogień w palcach i wyjątkowo charakterystyczna artykulacja gry solowej sprawia, że ten album błyszczy jeszcze bardziej. Styl solówek Murphy’ego jest niczym polewa ze świeżej krwi na tej szesnastokołowej ciężarówce wyładowanej po brzegi gnijącymi trupami i ciepłymi jeszcze flakami. Prasa branżowa rozpływała się w pochwałach nad “Death Shall Rise” i trudno się temu dziwić. W końcu to wydawnictwo to nieśmiertelny klasyk. Sam album wywołał niemało kontrowersji, zwłaszcza w Europie. Nie tylko za sprawą swych tekstów, ale także za sprawą genialnej okładki pędzla Juniora Tomlina, będącej nota bene jedną z najlepszych okładek w historii heavy metalu. W Niemczech doszło nawet do tego, że sprzedaż tego albumu została zabroniona przez instytucje rządowe sprawujące nadzór nad cenzurą treści. Do utworu z tego albumu - “Back from the Dead” - został także nakręcony pierwszy cancerowski wideoklip.
Punkty zwrotne mogą wystąpić w karierze zespołu dosłownie w każdej chwili. Dla Cancer jednym z takich powodów było odejście ze składu gitarzysty Jamesa Murphy’ego. Rozejście swoich ścieżek było nieuniknione, gdyż Cancer jako brytyjski zespół, musiał w końcu wrócić na Wyspy, a sam James usilnie starał się założyć własny zespół w USA. Tak, więc, po zakończeniu trasy Cancer i po podpisaniu umowy z Roadracerem przez Jamesa w sprawie jego solowego projektu, w której maczał palce sam Monte Conner, zespół wrócił do domu znowu jako trio.
Specyfika nowego brzmienia Cancer oraz nowego materiału spowodowała jednak, że zespół potrzebował mimo wszystko drugiego gitarzysty. James stał się na tyle kluczową postacią podczas swego krótkiego, ośmiomiesięcznego pobytu w Cancer, że znalezienie zastępstwa na jego miejsce nie było rzeczą ani prostą, ani łatwą. Zwłaszcza, że muzyka Cancer nie stała w miejscu, a John Walker i spółka ciągle starali się poszerzać stylistykę swego materiału. Death metal wciąż był w miarę nowym gatunkiem, więc jego granice nie zostały jeszcze zbadane. Wiele zespołów pokusiło się podążać coraz dalej i dalej, właśnie w poszukiwaniu tego jak daleko można dokonać ekspansji brzmieniowej w tym stylu.
Nowym gitarzystą prowadzącym został wkrótce Barry Savage. Barry został wybrany przez zespół spośród 300 innych wioślarzy, którzy nadesłali taśmy ze swoją grą. Zanim jednak nowy wioślarz dołączył do składu, zespół zagrał w 1992 po raz drugi na Milwaukee Metalfest. Z tego koncertu pochodzi chyba najbardziej kultowy death metalowy split, wydany w 1994 roku sumptem Restless Records, a wkrótce także przez Roadrunnera - “Live Death”. Obok Cancer na tym wydawnictwie pojawiły się inne świetne metalowe grupy jak Suffocation, Malevolent Creation oraz Exhorder. W 1993, po dołączeniu do składu nowego gitarzysty, zespół zabrał się za pisanie nowego materiału. I tak powstał “The Sins of Mankind” - album death/thrashowy, który choć nie dorównywał swoim klimatem do takiego giganta jakim był “Death Shall Rise” to nadal prezentował bardzo ciekawe podejście do zagadnienia muzyki metalowej. Był to także pierwszy album studyjny Cancer, do którego nie przyłożył ręki Scott Burns. Całość została zarejestrowana i zmiksowana w studio The Windings we Wrexham, a masteringiem zajął się samodzielnie John Walker. Słychać przez to odstępstwa brzmieniowe od typowego death metalowego brzmienia z Tampy. Zespół zaczął też eksperymentować z bardziej melodyjnymi partiami solowymi, jednocześnie raczej stawiając na ich krótki czas trwania w utworze. Nie zmienia to faktu, że na tym albumie znajdziemy mocne, niosące destrukcję riffy - zarówno szybkie jak i te trochę wolniejsze.
Po ukazaniu się nowego albumu Cancer na rynku, na kilku koncertach grupy w trasie z Cereral Fix pojawił się Nick Barker za perkusją. Było to spowodowane rehabilitacją Carla Stokesa po odniesionych obrażeniach, których doznał gdy jego motocykl wjechał w furgonetkę British Telecom. Na szczęście nieobecność Carla była dość krótka i wkrótce wrócił na stałe do zespołu.
Niedługo potem w stylistyce zespołu nastąpiły dość brzemienne w skutkach zmiany, będące też trochę znakiem ówczesnych czasów. Po wygaśnięciu kontraktów z Vinyl Solution oraz Restless Recrods, Cancer schronił się pdo skrzydłami amerykańskiego EastWest. Następny album, wydany w 1995 roku “Black Faith” był już krokiem za daleko. Nie dość, że w znacznym stopniu daleko mu było do death metalowych brzmień, to jeszcze został na nim skomponowany bardzo awangardowy konglomerat łączący ze sobą późny doom, groove, industrial i rock alternatywny. Cancer zaczął brzmieć jak połączenie Fear Factory z Down i jeszcze wtedy nieistniejącym Disturbed. Pomimo dość oryginalnych smaczków, jak używanie ludzkiej kości do nagrywania instrumentów perkusyjnych w “Temple Song” oraz cover Deep Purple, album rozczarował środowisko muzyczne. Porównywano Cancer do tego co zaczęła wyczyniać Metallica, a niektórzy nazywali nowy album Brytyjczyków “Heartworkiem dla ubogich”. Wkrótce, po wspólnej trasie z Meshuggah promującej nowy album, Cancer został rozwiązany. Oficjalnym powodem było rozczarowanie ówczesnym rynkiem muzycznym. Prawdą jest, że w latach dziewięćdziesiątych branża muzyczna wyglądała mocno nieciekawie, także ta metalowa.
Poszczególni członkowie Cancer nie zrezygnowali jednak z grania muzyki przez następne siedem lat. Perkusista Carl Stokes wstąpił do projektu muzycznego Nothing But Contempt oraz grał z lokalnym hardcore’owym zespołem Assert. Razem z Johnem Walkerem założył także kapelę Remission. Barry Savage zarabiał jako muzyk sesyjny, między innymi dla Cradle of Filth.
Cancer został przywrócony do życia w 2003 roku przez Carla
Stokesa i Johna Walkera, którzy zrekrutowali nowych muzyków z lokalnych kapel
black i death metalowych. Wskrzeszony Cancer zarejestrował w 2004 roku epkę
“Corporation$” oraz studyjny album “Spirit in Flames” w 2005 roku, których
poziom i brzmienie najlepiej byłoby przemilczeć. Wkrótce, po paru koncertach na
Wyspach i Starym Kontynencie, zespół rozpadł się ponownie. Według oficjalnego
komunikatu przyczyną był brak zaangażowania w zespół ze strony Johna Walkera.
Sam Carl Stokes, ze starymi członkami Cancer - Ianem Buchananem, Barrym Savagem
i Davem Leitchem oraz wokalistą Pulverized Robem Lucasem, zmontował nowy zespół
Hail of Fire, jednak po szybko wydanym demku, żadnych innych wieści od nich już
nie było.
Historia Cancer
nie została jednak zamknięta. Ostatnio mozemy zaobserwować nowy trend w muzyce
metalowej - zespoły, które się reformują na nowo, by promować reedycje swych
starych klasycznych albumów. Ta sama koniunktura dotknęła także brytyjski
Cancer, którego pierwsze trzy albumy - “To The Gory End”, “Death Shall Rise” i
“The Sins of Mankind” - wznowiła na srebrnym krążku i różnokolorywch winylach
niemiecka wytwórnia Cyclone Empire. Zreaktywowana kapela, w składzie z
"The Sins...", pojawiła się w 2014 roku na szeregu festiwali w
Rumunii, Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii oraz w USA. W 2015 Cancer
zamierza zagościć takze w Portugalii oraz w Bułgarii. Nie wiadomo czy doczekamy
się ich koncertu w Polsce. Stawiam na to, że nie, jednak nadal pilnie śledzę
informacje koncertowe z ich obozu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz