czwartek, 3 września 2015

Manowar - The Lord of Steel




Manowar - The Lord of Steel
2012, Magic Circle Music

Od pewnego czasu, do każdej kolejnej płyty, ukutej przez samozwańczych królów metalu, należy podchodzić z dużą rezerwą i bez zbyt wybujałych oczekiwań. Co prawda, krąży w środowisku opinia, że przed pierwszym odsłuchaniem, wystarczy się solidnie upić i wtedy inne zawory bezpieczeństwa nie będą potrzebne. Prawda jest taka, że płyty Manowar (te ostatnie naturalnie) mają to do siebie, że nie ma o nich zgodnych opinii. Jakkolwiek by jednak nie krzyczeli zagorzali fani lekko podstarzałych, napompowanych piewców "prawdziwego metalu", to forma Manowar od kilku(nastu) lat przybiera z grubsza postać prostej pochyłej skierowanej w dół. Polecą na moją głowę gromy, ale niestety ostatnie ichnie dokonanie w postaci "The Lord of Steel" jest kolejnym symptomem opadającej kondycji Joeya DeMaio i spółki. 

Oszczędzę wam czasu i przykrości już na wstępie - nie słuchajcie tej płyty. Po prostu. Nie i już. Nie warto. Brzmienie jest fatalne, a w szczególności brzmienie basu. Nie wiem co się uroiło im pod głowami, ale naprawdę - syntetyczna barwa gitary basowej rujnuje praktycznie wszystko, co się na "The Lord of Steel" znajduje. Wokale Erica Adamsa są jakby przydymione i... apatyczne (apatia i Manowar raczej nieczęsto są ze sobą kojarzone). Wygląda to tak, jakby swoje ścieżki nagrywał skacowany i niewyspany. Nawet solówki gitarowe przynudzają i nie mają tego pierwotnego ognia, który tak często wybija się w nagraniach Manowar. 

Wisienką na tym zakalcu są kuriozalne tytuły utworów. Naprawdę, twór językowy w postaci "Manowarriors" zabił mnie swoim gimnazjalnym klimatem już na samym starcie. Smutne jest to, że są na tym albumie utwory, które, gdyby nie fatalna kondycja muzyków (i to brzmienie basu rodem z imprezy dubstepowej), to byłyby nawet miłe dla ucha. "Born In a Grave", "Touch The Sky", "Hail, Kill and Die" mają drzemiący w sobie potencjał, który można było ukształtować w odpowiedni sposób. Kolejnym dowodem na to jest "El Gringo", który jest głównym motywem przewodnim ścieżki dźwiękowej do flimu Eduardo Rodrigueza o tym samym tytule - z tym, że wersja do soundtracku ma przykręconą nieco głośność basu (i chyba nawet ciut inną barwę) i brzmi o niebo lepiej niż na albumie Manowar. Irytująca jest myśl, że właśnie - można to było zrobić lepiej, a zrobiono to nieudolnie. 

Kończąc z tym albumem, i to definitywnie, bo wracać do niego nigdy nie będę, mam wrażenie, że DeMaio z Adamsem są już zbyt odrealnieni. Co oni sobie myśleli wypuszczając coś takiego? Przykro się człowiekowi robi. To nie jest owoc prac jakiego się człowiek spodziewał po Manowar. Gdzie ten prawdziwy metal? Gdzie ta obiecana Valhalla? Może następnym razem, jednak do następnej płyty Manowar będę podchodził z jeszcze większą nieufnością i rezerwą. Zwłaszcza po czymś takim jak kiepski "The Lord of Steel". 

Ocena: 2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz