wtorek, 16 lutego 2016

Sodom - Agent Orange



Sodom - Agent Orange
1989/2010, Steamhammer

Dobrodziejstwo albumów thrashowych z roku 1989 - nadal zawierają w sobie wszystko to, co najlepsze w muzyce z lat 80-tych, mając przy tym świetną, klasyczną produkcję dźwięku i brzmienie. Taki właśnie jest trzeci album Sodom - album, który przez wielu jest uważany za ich najlepsze dzieło. I nie tylko ich - gdyby w Sevres pod Paryżewem stał postument z wzorcem thrash metalu, to zapewne leżałby na nim egzemplarz "Agent Orange". Ten albument to zwyczajnie apoteoza thrash metalu. I to tego najwyższego sortu.

Tutaj Sodom dalej idzie szlakiem obranym na "Persecution Mania". Jednak różnica między "Agent Orange" a poprzedzającym go albumem polega głównie na jakości brzmienia oraz na tym, że kompozycje na "Agent Orange" są mimo wszystko nieco bardziej chwytliwe. Nie to, że są to jakieś głupkowate patatajo-hity. Po prostu są ogólnie bardziej charakterystyczne w swej wymowie niż to, co się dzieje na "Persecution Mania". Naturalnie generalizuję, gdyż "Persecution Mania" także posiada dobre brzmienie i świetne utwory, ale "Agent Orange" wydaje się mimo wszystko nieco lepszy w tym zestawieniu.

W sumie to niezwykłe, że "Agent Orange" wyszedł Sodom tak dobrze. Mimo oczywistych zapożyczeń z riffów Sacred Reich (i Elixir), mimo wewnętrznego napięcia w zespole i coraz pewniejszego faktu nieuchronnego odejścia Franka Blackfire'a ze składu, ten krążek prezentuje się niesamowicie. Szybkie riffy, bezwzględne i niezwykle charakterystyczne solówki, narracyjny chrapliwy głos Angelrippera, którego wokalizy brzmią tak jakby ciągle w jego gardle było lepko od wymiocin, i świetnie zaaranżowane utwory, dzięki którym ten album nie przestaje fascynować. To jest thrash metal, a nie jakieś pitu-pitu jak mdłe Havoki czy inne Lost Siusiaki.

Każdy utwór tutaj jest hitem. Czy jest to stylowy "Agent Orange", czy promieniujące surową i nieokrzesaną energią oraz agresją "Tired and Red" i "Incest", cz też pełne patosu i doniosłości "Magic Dragon" i "Remember the Fallen" ("Remember the Fallen" jest zresztą kawałkiem, który na swej pierwszej próbie gra chyba każda amatorska thrash metalowa kapela z przysłowiowego garażu). Dodajmy do tego thrashowe ciosy w postaci "Exhibition Bout" i potępieńczego "Baptism of Fire", a także wyróżniającego się na tle całości imprezowy, speed metalowego "Ausgebombt" z tą swoją Motorheadową stylówą i mamy pełny obraz krwawej łaźni i wypruwania flaków. A, no i jeszcze jest cover "Don't Walk Away" Tank, który analogicznie do przedniego coveru "Iron Fist" z "Persecution Mania" wypada przegenialnie. Sodom wie jak grać covery - wstrzykuje w nie dodatkowe porcje energii i mocy, przez co prezentują się nawet lepiej od swych pierwowzorów, a przynajmniej równie ekscytująco. Utwory z "Agent Orange" to istne zabójstwo - wbijają się w czachę i już nie chcą z niej wyjść, a przy tym prezentują prawdziwy kunszt i maestrię stylu, w którym się obracają.

Riffy jakie się pojawiają na "Agent Orange" są podręcznikową kwintesencją mocnego, dobrego thrashu. Solóweczki, które im towarzyszą to także ostra smaczność. W skrócie - jest tęgo i grubo. Takie płyty właśnie sprawiają, że ta muzyka nie jest czczym odgrywaniem dźwięków. Pełnia pasji i ognia duszy.

W solidnie zrobionym, dwupłytowym rozkładanym digipacku reedycji Steamhammera znalazł się jeszcze krążek z sześcioma dodatkowymi utworami - wersje live "Incest", "Agent Orange", "Tired and Red", "Remember the Fallen" i "Ausgebombt" oraz wspomniane "Ausgebombt" z niemieckimi tekstami. Jak na mój gust jest to fajny dodatek. No i znajduje się na osobnej płytce, co stanowi duży plus.

Ocena: 6/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz