sobota, 29 sierpnia 2015

Grinder - wywiad


CHCIELIŚMY PRZYPOMNIEĆ LUDZIOM CO OZNACZA WOJNA
Grinder jest martwą nazwą od bardzo wielu lat. Zespół od dawna już nie funkcjonuje i wszystko wskazuje na to, że już nigdy nie zobaczymy go na żywo, ani nie uświadczymy nowych nagrań firmowanych tą nazwą. Dlatego przy okazji reedycji drugiego albumu tej undergroundowej thrashowej kapeli warto odświeżyć sobie twórczość tego zespołu, zwłaszcza, że na pierwszych dwóch krążkach była ona znakomita. Grinder grał wysokiej jakości thrash metal z energicznymi kompozycjami, dopracowanymi z wielką starannością o szczegóły. Choć jest to kapela wywodząca się z Niemiec, daleko było jej do typowych germańskich thrashowych rytmów. Z niemieckiego thrashu najbliżej stylistycznie było Grinderowi do znakomitych Paradox oraz Risk. Ilość niecharakterystycznych patentów, które cechował te kapele oddzielał je wyraźnie od reszty niemieckiej sceny i plasował ich bliżej temu co grały wtedy ich amerykańskie odpowiedniki. Błędnym jest jednak stwierdzenie, że te kapele, a więc także Grinder, grały amerykańską szkołę thrashu, gdyż ich muzyka także i od niej się wyraźnie oddzielała. Zespół rozpadł się w 1991 roku po nagraniu trzeciej, dość słabej płyty. Drogi muzyków się rozeszły – część z nich założyła nowe zespoły – Rawboned i power/thrashowy Capricorn. Stefan Arnold trafił do formacji Grave Digger, w której gra po dziś dzień. Niestety, możliwą reaktywację Grindera skutecznie uniemożliwiło samobójstwo gitarzysty Lario Teklicia. W rozmowie z Andym Ergünem dowiedzieliśmy się dlaczego osoba Lario jest tak istotna dla Grindera, a także dlaczego debiutancki krążek Niemców ma zupełnie inną okładkę i tytuł niż pierwotnie planowano. Ponadto dowiedzieliśmy się także kilku innych ciekawych faktów z historii tej kapeli, jak na przykład to jak wyglądał ich jedyny koncert poza granicami Niemiec, w kraju w którym nigdy wcześniej przed nimi nie grała żadna zachodnia kapela heavy metalowa.
Po rozpadzie Grindera grałeś w zespole, który nazywał się Nemesis. Czy następnie grałeś jeszcze w jakiś innych kapelach? Czy aktualnie nadal zajmujesz się graniem metalu?
Andy Ergün: Nemesis było raptem projektem do którego na krótko dołączyłem razem z Adrianem [Hahnem, wokal i bas – przyp.red.]. Po rozpadzie Grindera założyłem Rawboned, tak coś koło 1992 roku. W 1996 nagraliśmy taśmę demo i odbyliśmy małą trasę po Niemczech i Austrii z brytyjskim Reign. We wrześniu tego samego roku musiałem opuścić Rawboned z pewnych powodów osobistych. Zespół ciągnął jeszcze swój żywot przez jakiś czas, ale z tego co wiem rozpadł się jakiś czas temu. Od tamtego czasu nie gram już w żadnym zespole. Skupiam się na swojej rodzinie, lecz czasem coś tam pogrywam w domu. Możliwe, że dołączę do zespołu mojego przyjaciela z Turcji, gdyż poprosił mnie o pomoc w swoim projekcie. Jest jednak bardzo zapracowanym człowiekiem, więc nie wiem kiedy ewentualnie miałoby to miejsce.
Czy reaktywacja Grindera jest możliwa bez Lario Teklicia?
Nie. Lario był głównym autorem utworów i duszą zespołu. Poza tym Stefan [Arnold – przyp.red.] jest zbyt zajęty odnoszeniem sukcesów z Grave Digger. Wątpię by opuścił Grave Diggera dla Grindera. W każdym razie bez Lario nie będzie Grindera.
Czy ktoś kontaktował się z wami w sprawie przywrócenia działalności Grinder?
Tak, i to parokrotnie. Ostatnio goście od Wacken Open Air pytali Stefana o nasz reunion. Było to dwa lata temu. Odpowiedź jednak jest zawsze taka sama. Bez Lario nie ma mowy o żadnym ponownym zreaktywowaniu zespołu. Był zbyt ważny dla kapeli.
Grinder przestał funkcjonować ponad dwadzieścia lat temu. W międzyczasie, zwłaszcza ostatnimi laty, powstała cała nowa generacja zespołów thrash metalowych. Czy śledzisz rozwój sceny thrashowej?
Nadal kocham muzykę, zwłaszcza metal, bardziej niż cokolwiek innego. Nie przyglądam się jednak nowinkom, które pojawiają się w thrash metalu. W sensie, nie koncentruje się na tym. Myślę jednak, że jest tam wiele świetnych zespołów. W latach osiemdziesiątych thrash metal był bardzo dominującym gatunkiem. Nie było zbytniej alternatywy, gdyż nie powstało wtedy jeszcze zbyt wiele odłamów metalu. Jasne, był ten cały Hair-Spray-Metal, jednak to w sumie nie był żaden metal. Dzisiaj masz o wiele szersze spojrzenie na tym czym jest ciężka muzyka. Nadal mamy klasyki NWOBHM jak Iron Maiden czy Judas Priest, jednak obok nich mamy też takie interesujące zespoły jak Gojira i dobrze rozwinięty Melodic Death Metal, Groove Metal, Metalcore czy Nu Metal w postaci In Flames, Slipknot, Killswitch Engage, Devildriver i tak dalej. Mimo to speed i thrash metal nadal istnieją i ich herosi pokroju Metalliki, Testament, Megadeth, Slayer, Exodus, Anthrax, Machine Head dalej aktwynie grają. Mamy więc bardzo dużo interesującego materiału, wliczając w to także nowe zespoły thrash metalowe.
Ostatnio fani mają okazję nabyć nową reedycję „Dead End”. Czy w planach są także zamiary wydania pierwszego albumu?
Uważam, że „Dead End” był najlepszą płytą Grindera. To by też tłumaczyło dlaczego było tak wielkie zainteresowanie tym, by wydać ten album na nowo. O nasz pierwszy album póki co nikt nie pytał.



Kto pisał teksty do waszych utworów? Czy było dla was trudnością pisać teksty w, bądź co bądź, obcym języku?
Większość naszych tekstów wyszła spod ręki naszego wokalisty Adriana. Tylko część utworów na naszym pierwszym albymie „Dawn For The Living” miała teksty, których byłem autorem. Przyniosłem je do zespołu, gdy do niego dołączałem. Pisanie tekstów po angielsku nie było jakoś specjalnie trudne. Wszyscy mieliśmy angielski w szkołach. Naturalnie nasze teksty nie były perfekcyjne, ale myślę, że wszyscy byli w stanie zrozumieć, co chcieliśmy przez nie przekazać.
Kiedy dokładnie dołączyłeś do zespołu?
Wbiłem do składu jakoś w 1986 lub 1987. Do tego czasu Grinder działał jako tercet z Shellshockiem (Zeljko) za garami, wokalistą Adrianem na basie i Lario na gitarze.
Czytałem, że byliście pierwszym zagranicznym metalowym zespołem, który zagrał w Turcji. Musiało to być nie lada przeżycie. Czy możesz nam opowiedzieć o tym jak to wyglądało? Czy mieliście jakieś problemy z ówczesnymi władzami?
Rzeczywiście, było to niesamowite i niezapomniane przeżycie. Nasz występ był transmitowany na żywo przez turecką telewizję, a gazety były pełne artykułów dotyczących pierwszego zachodniego heavy metalowego zespołu, który miał zagrać w Turcji. Było naprawdę świetnie, a fani byli cudowni. Mieliśmy także okazję spotkać kilka dni wcześniej tureckie zespoły, które nas potem supportowały – Akbaba i Pentagram. To świetni kolesie. Opowiadali nam jak często byli chamsko traktowani przez policję oraz konserwatywną ludność. Na szczęście podczas naszej wizyty w Turcji nie mieliśmy żadnych problem z władzami. Właściwie to było zupełnie na odwrót. Nawet tureccy policjanci, którzy zostali przydzieleni jako ochrona wydarzenia, zdejmowali hełmy i dobrze się bawili razem z resztą fanów. Niektórzy nawet headbangowali. (śmiech)
Czy Grinder miał okazję do odbycia kilku tras koncertowych czy też raczej byliście aktywni koncertowo w okolicy swego miejsca zamieszkania?
Pomimo tego, że chcieliśmy grać tak często jak to tylko możliwe, także poza granicami Niemiec, to większość naszego koncertowania sprowadzała się do jednej trasy po kraju na rok oraz kilku koncertów w różnych miejscach. Grinder grał zdecydowanie za mało i tylko w Niemczech, z wyjątkiem tego jednego koncertu w Turcji.
Rzekomo nazwa zespołu miała swoje źródło w tytule utworu Judas Priest. Dlaczego zdecydowaliście się na zaczerpnięcie nazwy z tego kawałka?
Szczerze, nie mam zielonego pojęcia dlaczego chłopaki wybrali akurat tę nazwę. Tak, została ona wzięta z utworu Judasów, lecz dlaczego, tego już nie wiem. Podejrzewam, że Lario i Zeljko bardzo polubili wymowę tytułu tej piosenki. Albo wypili kilka głębszych podczas słuchania tego utworu i stwierdzili, że taka nazwa będzie pasować do kapeli. Nazwa zespołu nie jest w sumie zbyt ważna. Jeżeli lubisz muzykę, to nie ma znaczenia czy kapela nazywa się A czy B.
Według ciebie najlepszy album Grindera to był właśnie „Dead End’?
Tak, uważam, że nasza druga płyta jest najlepsza i najbardziej dojrzała, mimo że to był nasz raptem drugi album. Nie ma na nim utworu, który by mi nie pasował. Uwielbiam je wszystkie. Tak samo nasza „The 1st EP” była udana. Myślę, że nasz ostatni album „Nothing Is Sacred” jest naszym najsłabszym nagraniem. Produkcja dźwięku była robiona po łebkach. Nie ma w nim tej mocy w brzmieniu, a maniera śpiewania Adriana była trochę zbyt eksperymentalna. Po prawdzie to wszystkie nasze płyty miały w sumie słabą produkcję. Mieliśmy zwykle do dziesięciu dni na nagranie i zmiksowanie albumu, więc czego tu oczekiwać. Wszystko rozbija się o kwestię pieniędzy, a pieniędzy zawsze brakuje, zwłaszcza gdy jesteście młodym zespołem.
„Frenzied Hatred” z pierwszego albumu, „Blade is Back” z drugiego oraz „Dear Mr. Sinister” z ostatniego, ponoć są ze sobą połączone wspólnym wątkiem.
Tak, jest to trylogia o seryjnym mordercy. Gdy słuchaliśmy ukończonego „Frenzied Hatred” stwierdziliśmy, że ten utwór jest naprawdę kozacki, a zwłaszcza jego tekst. Sam pomysł o mordercy, który się gdzieś tam ukrywa, pędzony swa nienawiścią, był fascynujący. Postanowiliśmy więc, że napiszemy więcej takiego materiału. Dlatego zrobiliśmy część drugą i trzecią tej historii. No dobra, „Dear Mr. Sinister”, był najsłabszym rozdziałem tej opowieści, ale w sumie dzięki temu pasował idealnie do najsłabszego albumu. (śmiech)
Okładka „Dead End” została wykonana przez Andreasa Marschalla, gościa który potem pracował z takimi zespołami jak Grave Digger, Rage, Sodom i Blind Guardian. Praca, która znalazła się na przodzie „Dead End” jest jednym z jego pierwszych dzieł dla heavy metalowego przemysłu muzycznego. Czy okładka na tym albumie ma w jakiś sposób korelować z warstwą liryczną i muzyczną płyty?
Nasz perkusista Stefan jest najprawdopodobniej największym fanem kina gore jak „Piątek Trzynastego”, „Halloween” albo „Koszmar z Ulicy Wiązów”. Lario i Adrian także lubili filmy tego typu, więc postanowiliśmy, by okładki naszych albumów nawiązywały trochę do tego stylu. Nie udało się w przypadku pierwszego albumu co prawda. Na okładce „Dawn For The Living” pierwotnie miał być świecący się kościół pośrodku pustyni, stojący na bardzo suchym i popękanym gruncie. Miał wyglądać jak samo wejście do piekła. Sam album miał nosić tytuł „Sinners Exile”. Uważaliśmy, że sama instytucja kościoła jest największym grzesznikiem na Ziemi. Religia, zwłaszcza chrześcijańska, wyrządziła nieprzebraną ilość szkód. Niestety, nasza wytwórnia, czyli No Remorse, obawiała się, że taka okładka może nie spodobać się chrześcijańskim organizacjom w Niemczech, więc nie zgodzili się na naszą wizję. W ciągu raptem kilku dni przed premierą płyty zrobili tę brzydką okładkę i zmienili tytuł na „Dawn For The Living”.
Czy możesz nam powiedzieć nieco o utworze „Train Raid”?
Mieliśmy na pierwszym albumie taki jeden żartobliwy utwór w stylistyce radosnego punka – „F.O.A.D.”. To całkiem zabawne i odprężające mieć taki utwór z przymrużeniem oka, by mieć przy czym szaleć i imprezować. Dlatego postanowiliśmy pociągnąć ten wątek i na „Dead End” skomponowaliśmy „Train Raid”, który jest takim lekko punkowym rock’n’rollem. Inspiracją były belgijskie paski komiksowe z Lucky Lukiem. Bardzo nam się podobały postaci z tych komiksów, zwłaszcza bracia Dalton. W jakiś sposób czuliśmy więź pomiędzy nimi a nami. Ciągle starali się dopiąć swego, jednak zawsze w ostatecznym rozrachunku nic im się nie udawało. No i gdy stali obok siebie to wyglądali zabawnie, bo wszyscy byli różnego wzrostu. Tak samo było u nas. Stefan był najwyższy, następny był Adrian, potem ja, a na samym końcu Lario. Tak powstał „Train Raid”, jako swoisty hołd dla tego komiksu, braci Dalton oraz jako przejaw posiadania dystansu do siebie.


Musisz przyznać, że to niesamowity zbieg okoliczności, że Grinder i Sodom jako otwieracze swoich albumów z 1989 roku wybrały utwory o nazwie „Agent Orange”. To zapewne przypadek, jednak czy nie uważasz, że jest to dość niezwykłe? Czy możesz nam powiedzieć co sprawiło, że postanowiliście skupić się w tekście utworu na amerykańskiej sztuce wojennej prosto z Wietnamu?
Grinder zawsze skupiał się na kwestiach politycznych. Nie pisaliśmy głupkowatych utworów o smokach, rycerzach, lochach i tego typu rzeczach. Już na pierwszym albumie mieliśmy sporo utworów zainspirowanych sprawami politycznymi jak „Sinners Exile”, który dotyczy zbrodni popełnionych przez Kościół, „Dawn For The Living”, traktujący o nazistach, „Dying Flesh”, niewolnictwa i „Traitor”. Nasze teksty także niekiedy dotyczyły wątków psychologicznych. „Frenzied Hatred” i jego kontynuacje dotyczą przypadku seryjnego mordercy, a „Delirium” mówi o uzależnieniach. Na „Dead End” także poruszaliśmy tematy, o których dużo myśleliśmy. Należy pamiętać o tym, że lata osiemdziesiąte były czasem Zimnej Wojny pomiędzy Stanami i Rosją. Jesteśmy bardzo wrażliwi na punkcie konfliktów, bo nadal pamiętamy naszą spuściznę historyczną z czasów Drugiej Wojny Światowej. W latach 80tych niewielu było Niemców, którzy wierzyli w czyste i niewinne zamiary USA. Amerykanie prowokowali ciągle Rosję do wojny, a my przecież bylibyśmy pierwszym krajem na który poleciałyby bomby, gdyż na terenie Niemiec znajdowało się wiele amerykańskich baz i wyrzutni rakietowych. Chcieliśmy w tym utworze przypomnieć, że Stany Zjednoczone nie są niewinnym państwem. Przecież to największy agresor w nowoczesnej historii. W ciągu ostatniego stulecia nie było roku, w którym USA nie było uwikłane w jakąś wojnę. I to się nadal nie zmieniło, wystarczy spojrzeć na Bliski Wschód – Afganistan, Syrię, Irak, Somalię, no i przede wszystkim na to, co się teraz dzieje na Ukrainie. Wracając do twojego pytania… to był przypadek, że w tym samym roku Sodom i my wypuściliśmy utwór o takiej samej nazwie i tematyce. Zainspirowały nas wtedy wydarzenia polityczne. Chcieliśmy przypomnieć ludziom co oznacza wojna.
Lario Teklicia niestety nie ma już między nami. Czy możesz nam powiedzieć jak to się stało i czy wiadomo dlaczego Lario targnął się na swoje życie?
Po rozpadzie Grindera Lario w pewnym sensie utracił swą orientację w życiu. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Znalazł jakąś stałą pracę i nagle musiał się przestawić na normalny tryb życia. Myślę, że czuł się przez to niekomfortowo i nie w pełni usatysfakcjonowani z nowej roli jaką pełnił w życiu. Zaczął wtedy eksperymentować z muzyką elektroniczną i, niestety, bardzo często także z narkotykami. Po pewnym czasie narkotyki zupełnie zawładnęły jego życiem. Wpłynęło to na jego kondycję psychiczną i rozwinęły u niego ciężką depresję. Pojawiła się u niego psychoza, która doprowadziło go niemal do stanu otępienia. Po kilku przerwanych terapiach i nawrotach nałogu, w pewnym momencie postanowił się zabić, by to wszystko skończyć i pozbyć się tych demonów, które nim sterowały. W 2004 wyskoczył ze swego balkonu z piątego czy szóstego piętra. Zmarł w szpitalu godzinę po skoku. To był szok. Był moim bardzo bliskim przyjacielem. Co jest jeszcze bardziej smutne, to fakt, że rozmawiałem z Lario o założeniu nowego zespołu raptem kilka dni przed jego niespodziewanym i absolutnie głupim samobójstwem. To był jeden z mych najsmutniejszych dni w życiu. Ciągle za nim tęsknie i mało jest takich dni, w których moje myśli nie krążą wokół niego.
Wielkie dzięki za to, że poświęciłaś nam swój czas, by odpowiedzieć na kilka pytań na temat twojego starego zespołu.
Nie ma sprawy, cała przyjemność po mojej stronie. Przepraszam za drobne opóźnienie, ale byłem ostatnio bardzo zajęty z powodu narodzin mego drugiego syna. Nie jest to jednak wymówka, tylko wyjaśnienie. Dzięki, że dajecie szansę przetrwać Grindera w pamięci fanów. Niech muzyka trwa nadal!
Przeprowadzono: wrzesień 2013

piątek, 28 sierpnia 2015

Grinder - Dead End




Grinder - Dead End
1989/2013, Divebomb Records

Większości maniakom thrash metalu tego zespołu nawet nie trzeba przedstawiać. Dla tych, którzy nigdy nie mieli okazji zaznajomić się z nazwą Grinder, śpieszę z krótkim wyjaśnieniem. Grinder był niemiecką kapelą, która w swym krótkim, siedmioletnim żywocie, nagrała trzy albumy, prezentując muzykę, która nie była typową kalką najbardziej znanych thrash metalowych tuzów z Niemiec. Był, gdyż niestety zespół od dawna nie funkcjonuje. Grinderowi było bliżej Flotsam & Jetsam (zwłaszcza wokalnie) i Sacred Reich niż triumwiratowi Kreator-Sodom-Destruction. Ewentualnie można się dosłuchać paru wpływów Tankard, jednak nie jest ich znów zbytnio dużo. Grinder grał thrash metal na modłę muzyki w stylu Vendetty, Paradox lub Risk. Choć na pierwszej płycie ich brzmienie i produkcja dźwięku przypominają nieco płyty Violent Force i Exumer, jednak sposób pisania utworów różnił się już od tych kapel diametralnie. 
Ich druga płyta, zatytułowana “Dead End” stanowi naturalne rozwinięcie brzmienia zespołu, tak samo jak w przypadku „Heresy” Paradox czy „Brain Damage” Vendetty. Meritum tego albumu stanowią interesujące aranżacje instrumentalne z wyraźnym basem i silnymi, melodyjnymi wokalami w stylu debiutu Pyracandy oraz pierwszych dwóch płyt Flotsam & Jetsam. Padło już tyle nazw różnych zespołów, iż podejrzewam, że czytelnik nie zaznajomiony z twórczością Grinder ma już mniej więcej nakreślony rejon muzyczny, w którym gnieździli się ci Niemcy. 
Na „Dead End” znalazły się świetne utwory, w których oprócz ostrych gitar, bardzo dużo miejsca poświęcono partiom basowym. Żywy bas płonie w każdej kompozycji i bardzo często decyduje się na samotne przebieżki, pozostawiając gitary daleko w tyle. Takie eskapady po gryfie gitary basowej stanowią bardzo ciekawe poszerzenie spektrum brzmieniowego kompozycji i zdecydowanie stanowią dużą zaletę „Dead End”. Ten album jest także bardzo ciekawą bazą różnych wariacji na temat thrashu, w których na szczęście uniknięto zatracenia się w przeroście formy nad treścią. Mamy tu bardzo smaczny „Agent Orange” i „Just Another Scar”, amerykanizujące „Dead End” i „Inside” oraz mocno wpadający w klimaty Risk „The Blade Is Back”. Napotkamy też utwory, które w bardzo ciekawy sposób łączą przeróżne motywy. Przykładem na to jest między innymi „Total Control”, który rozpoczyna się motywem bardzo mocno zainspirowanym… Iron Maiden, by następnie przejść w teutońską thrashową młóckę, a ostatecznie wyewoluować w thrash w stylu Testament z Sacred Reich. Nie jest to jedyny utwór, który tak umiejętnie operuje zmianami klimatu, gdyż takie zabiegi można spotkać praktycznie w każdej kompozycji na „Dead End” w mniejszym lub większym natężeniu. W „Unlock the Morgue” dość monotonny początek w średnim tempie przechodzi nagle w agresywne tremola. Ciekawostką jest swoisty żart muzyczny w postaci „Train Raid”, którego zawartość brzmieniową można opisać z przymrużeniem oka jako thrashabilly. Żaden zespół crossoverowy nie zbliży się nawet na milę do tego komiczno-thrashowego geniuszu. 
Ponieważ mamy do czynienia z reedycją wydaną sumptem Divebomb Records nie mogło też zabraknąć dobroci w booklecie oraz dużej dawki bonusowych ścieżek. Są to utwory z jedynej epki zespołu wydanej w 1990 roku oraz nagrania demo ścieżek, które potem zostały nagrane jako trzeci studyjny album Niemców, zatytułowany „Nothing Is Sacred”. Dzięki temu na jednej płycie mamy ponad osiemdziesiąt minut oryginalnego thrashu spod znaku Grinder, choć muszę przyznać, że twórczość tego zespołu po 1989 (zaprezentowana na tym wydawnictwie poprzez utwory bonusowe) poszła w takim kierunku, z którego nie trafia do mnie już tak dobrze, jak oryginalne utwory z „Dead End” czy z debiutanckiego krążka.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Advocate - World Without End





Advocate – World Without End
1997/2012, No Remorse Records
Wytwórnia No Remorse, która stoi za "The Anthology of Steel" Medieval Steel, najnowszym singlem Dexters Ward, antologią Steel Angel, wznowieniem genialnej (i jedynej) EPki Virtue oraz wydaniem płyt Williama Tsamisa, umysłu stojącego za grupą Warlord i Lordian Guard, przyłożyła nam w swoim stylu reedycją bardzo zapyziałego, zapomnianego i bardzo mało znanego albumu. 
Advocate z Avenel w New Jersey powstał w 1991 roku i zrodził demo oraz mini CD, które zostały ponownie wydane na jednej płycie w 1997 roku. W grudniu 2012 właśnie to wydawnictwo zostało wydane raz jeszcze, w nowej odsłonie i z nową, genialną okładką. To wydanie jest o tyle ciekawe, że stanowi zupełne zaprzeczenie czasów, w których zostało pierwotnie stworzone. Nagrania pochodzą z przedziału czasowego między 1992 a 1995 rokiem. Nie był to dobry okres dla muzyki metalowej, a zwłaszcza dla tradycyjnych jej odmian. Tymczasem goście z New Jersey napieprzali siarczysty, drapieżny  amerykański power metal, śmierdzący klasycznym Omenem i Attackerem na kilometr. W dodatku jakość ich utworów jest porównywalna z tymi rozpoznawalnymi szyldami. 
Każdy z dziewięciu utworów z "World Without End" to power metalowy hymn, prawdziwy cios wymierzony w zdegenerowane serce fałszywych stulejarzy, propsujących gównianą pseudomuzykę. Jakość brzmienia jest iście fantastyczna - nie mamy tutaj przedygitalizowanego przerostu technologicznego nad zawartością merytoryczną. Ten album zabierze nas w czterdziesto minutową epicką podróż pełną rozmachu, wzniosłych motywów i powiewów energetycznej świeżości. 
Na tym albumie bębnił Tom Wassman, który udzielał się wcześniej w Sleepy Hollow, dlatego co jakiś czas doświadczymy patentów perkusyjnych, które przywodzą na myśl ten prześwietny zespół. Ten album jest w istocie jednym z opus magnum amerykańskiego power metalu z lat 90tych. Czai się w nim żywy duch lat 80tych, więc na próżno doszukamy się tam plastikowych motywów, tak popularnych w poweru w ostatniej dekadzie XX wieku. To jest prawdziwy metal. W dodatku też bardzo dobry. Obadajcie i sami zobaczcie, że wcale nie przesadzam!
Ocena: 5/6

Sacred Gate – Tides of War




Sacred Gate – Tides of War
2013, Metal on Metal Records
Od dawien dawna ludzie upatrywali sztukę jako formę powrotu do czasów heroicznych przygód oraz barwnego i wzniosłego bohaterstwa. Gdy rzeczywistość w koło jest szara i paskudna, a otaczające nas realia w kwestii bitewnych przeżyć dostarczają nam jedynie walki o rzeczy przyziemne i zwyczajne, aż do bólu, z utęsknieniem spoglądamy w przeszłość, podziwiając dzielnych wojowników, którzy walczyli na śmierć i życie dla idei i wartości o wiele bardziej wzniosłych. U nasad naszej europejskiej kultury leży motyw bohaterskiej bitwy na przesmyku Termopile. To wydarzenie, choć mające miejsce bagatela dwa i pół tysiące lat temu, było obecne przez cały okres trwania naszej cywilizacji, w licznych analogiach, kulturze, sztuce, a także w mentalności i psychice. Zdarzenie to jest obecne w naszych myślach i powracało do świadomości naszych przodków w różnych epokach w chwilach, gdy zagrażało im beznadziejne niebezpieczeństwo. Nie dziwota, gdyż to sławne wydarzenie jest synonimem straceńczej walki, do samego końca, w imię wolności i przyszłego zwycięstwa. Bitwa pod Termopilami, w której starły się armie greckie i kilkadziesiąt razy bardziej liczne armie perskie, choć przegrana przez Greków, dzięki męstwu i desperackiemu poświęceniu legendarnych trzystu Spartan, przyniosły w rezultacie późniejsze zwycięstwo Europejczyków nad arabskim najeźdźcą. Spartanie zadali elitarnym perskim siłom olbrzymie straty, liczone w dziesiątkach tysięcy i zatrzymali pochód perskiej armii na kilka dni. W efekcie dało to czas na zorganizowanie greckich flot i armii, które zniweczyły arabski pochód zwycięstwa w bitwie pod Platejami oraz morskiej potyczce pod Salaminą. 
To ostateczne poświęcenie dla dobra narodu i zbrojny sprzeciw przeciwko jarzmu agresji, stało się inspiracją wielu książek, obrazów, sztuk, filmów, a także albumów muzycznych. Na tej kanwie został ukuty album koncepcyjny niemieckiej kapeli Sacred Gate. Utwory na tej płycie opowiadają o kolejnych zdarzeniach poprzedzających sławną bitwę, a także dotyczą jej samej. Po klimatycznym intro w postaci „The Coming Storm” uderza w nas z mocą gromu „The Immortal One”. W nim bóg wojny Ares wyraża swoje straszliwe credo, zwiastując nadchodzącą krwawą wojnę. Utwór nie niszczy swą szybkością, lecz toczy się w trochę żywszym średnim tempie niczym niemiecki czołg przez francuską wioskę w Normandii. To jednak wystarczy, by ukierunkować drzemiącą w nim moc prosto w słuchacza. Charakterystyczny, mocny głos Jima Overa świetnie pasuje do ogólnego brzmienia całości. Instrumenty tworzą pod niego kapitalny podkład, jawiący się niczym ocean magmy kłębiący się pod strzelistymi turniami z czarnego obsydianu. Mamy tu wpadający w ucho chwytliwy refren, dużo przesterowanego mięsa, melodyjna solówka i bridge, mocno zainspirowany „Domination” Pantery. Album zaczyna się wyśmienicie i trzyma nas w napięciu przez cały czas swego trwania. 
Utwór „Tides of War” skupia się na przyczynach konfliktu. Dumni Grecy cenią sobie wolność bardziej od życia. Odprawiają więc perskich posłów, przynoszącym im ultimatum i gotują się do walki w obronie swej kultury i stylu życia, przeciw zagrożeniu ze wschodu. Moc w refrenie płynie strumieniami niczym rzeka płynnej stali z hutniczego pieca. Brak wyścigowego tempa nie pozbawił utworu energii i siły tytana.
Płomienny, heavy metalowy riff otwiera świetne „Defenders (Valour Is In Our Blood)”. Harmonie i mocne powerchordy uderzają na modłę Judas Priest i Grave Digger. Sojusz został zawiązany, rada wojenna ustala strategię i wybiera bramy wąskiego przejścia Termopile jako pierwsze miejsce, w którym stawią czoła bliskowschodniemu najeźdźcy, w obronie swych granic. Przyspieszenie następuje w fenomenalnym „Gates of Fire”. We wstępie krzyżują się zagrywki rodem z Iron Maiden i „Power” Manowar. Zdzierająca kopyta galopada jednak nie wykorzystuje w pełni swojego potencjały, gdyż po dynamicznym początku, utwór zdaje się trochę osiadać. Mimo wszystko, mocny refren i płomienie gitary solowej sprawiają, że ten kawałek żyje i dobrze się go słucha. 
Zmiana klimatu dotyka nas na przejmującym „Never To Return”. To pożegnanie wojowników, którzy odchodzą pod Termopile, by już nigdy nie powrócić do swych rodzin i swych ukochanych. Melancholijna ballada żywcem wyrywa duszę razem z sercem. Akustyczna gitara, bas i przeszywający głos Jima wygrywają wspólnie pełną uczuć symfonię. Po chwili jesteśmy wyrywani z łzawego nastroju przez silnie inspirowany Maidenami „The Final March”, który jest wysokiej klasy instrumentalnym wstępem do „Spartan Killing Machine”. Szybkie gitary, ostre lance solówek i dudniący bas idealnie wprowadzają w klimat tego utworu. Sam „Spartan Killing Machine” jest mosiężnym, chędogim amalgamatem, w którym zbratała się moc Manowar, dusza Virgin Steele i melodia Iron Maiden z czasów „Brave New World”. 
Ciężar „Path To Glory” spada na słuchacza jak kilkudziesięciotonowa kula wyburzeniowa z gracją kondora. Natura hymnu nie przeszkadza, by ta epicka kompozycja miała niezwykle chwytliwy refren. Podniosły klimat wręcz wycieka z tego wałka.
Zwieńczeniem albumu jest epicki „The Battle of Thermopylae”. Melodyjny początek z wyrecytowanym epitafium, napisanym dla trzystu Spartan przez Symonidesa, jest łudząco podobny do początku „Alexander The Great” z malutką szczyptą jednego momentu z „Seventh Son of a Seventh Son”. Iron Maiden jest wyraźną inspiracją dla Sacred Gate, co słychać w prawie wszystkich ich kompozycjach. Nic dziwnego, gdyż Jim Over i Nicko Nikolaidis, przed założeniem tego zespołu, grali w cover bandzie Maidenów. Nie wiem jednak czy w tym momencie nie przesadzili trochę z tym inspirowaniem się Brytyjczykami. O ile wcześniejsze nawiązania były trochę bardziej subtelniejsze, to już ten fragment „The Battle of Thermopylae” zahacza o epigoństwo. Mimo wszystko, finalny utwór (w którym zdarzyły się jeszcze krótkie nawiązania do „Hallowed Be Thy Name” i „Rime of the Ancient Mariner”) jest świetną, epicką kompozycją. 
Dużo napisałem na temat wzorowania się Iron Maiden (i Manowar) przez Sacred Gate. Nie jest to jednak ten rodzaj inspirowania się, które czyni kapelę kalką lub marną odbitką oryginału. Sacred Gate ma wyraźnie zarysowany własny styl, w którym pobrzmiewają echa starszych stażem klasyków. Dzięki temu „Tides of War” się świetnie słucha. Teksty są bardzo dobrze napisane, a same utwory doskonale zagrane. Sam złapałem się na tym, że nucę nagrania z tej płyty długo po wyłączeniu albumu. Wokalista ma świetny głos, a brzmienie instrumentów jest zniewalające. Kompozycje są przejrzyste i, choć proste, to nadal różnorodne. Fajna, dynamiczna okładka i bogata szata graficzna bookletu cieszą oko. To zawsze było jedną z mocnych stron Metal on Metal Records, zaraz obok doskonałej muzyki i produkcji ich wydawnictw. Płyta dla wszystkich, których nudzą nowe dokonania Iron Maiden. „Tides of War” słucha się bardzo przyjemnie. Jest to mocna i godna płyta! 
Ocena: 5/6

Midnight Messiah – The Root of All Evil





Midnight Messiah – The Root of All Evil
2013, Cold Town Records
Fani NWOBHM, którzy nie zatrzymali się przy zgłębianiu gatunku na płytach Angel Witch i Diamond Head, z pewnością kojarzą nazwę Elixir. Zespół ten nagrał jedną z najlepszych płyt z okresu, mianowicie „The Son of Odin”. Jest to płyta kompletna, zniewalająca brzmieniem, muzyką i klimatem, słowem – majstersztyk. Elixir gra nadal, jednak od niedawna pod nową, zmienioną nazwą. W zespole pozostało tylko dwóch członków tej kapeli, którzy chcieli nadal tworzyć i koncertować – wokalista Paul Taylor i gitarzysta Phil Denton. W poszanowaniu pozostałych członków Elixir oraz w celu wyznaczenia nowej granicy w historii zespołu, kapela przechrzciła się na Midnight Messiah, nazwę zaczerpniętą z utworu z ostatniego albumu „All Hallows Eve”. 
Swoisty debiut Midnight Messiah nosi tytuł „The Root of All Evil”. Płyta została wydana w dość ładnym, pozbawionym bookletu, rozkladanym digipacku. Prosta i przyjemna okładka, jak i cała szata graficzna, została przygotowana przez nowego perkusistę Darrena Lee. Lekkim mankamentem jest fakt, że jest trochę zbyt komputerowa, a wewnątrz digipacku nawet ciut rozpikselowana. Na sam album składa się 10 nowych kompozycji i nagrany na nowo kawałek od którego kapela przywdziała obecną nazwę. 
Już na samym starcie trzeba przyznać, że poszczególne utwory są świetnie wyważone. Denton z Taylorem zaopatrzyli je w wyśmienite riffy na modłę starego dobrego NWOBHM. Kompozycje można od siebie z łatwością odróżnić, nie zbrylają się w nieczytelną masę, jak to mia miejsce na nieprzebranej rzeszy nowych nagrań kapel z New Wave of British Heavy Metal wydawanych w ostatnich latach. Muzyka jest czytelna i przejrzysta – wychwytuje się bez problemu poszczególne instrumenty. Klimat utworów płynie swobodnie i nie uświadczymy tutaj grania „pod włos”. Kompozycje są kunsztownie inkrustowane nastrojowymi solówkami. 
Przegląd utworów jest fantastyczny. Do szybszych należy „Damned For All Time” ze świetną, wyrywającą się do przodu perkusją i genialną harmonią w bridge’u. „The Wise Man of Roklar” szturmuje głośniki riffem a la „All Guns Blazing”. Midnight Messiah uaktywnia swój przebojowy pazur w „King of the Night”. To jest naprawdę porządne granie! Tak jak pisałem – kompozycje są doskonale zbalansowane, muzyka zróżnicowana, a to wszystko spojone świetnymi riffami i charyzmatycznym głosem wokalisty. Paul Taylor posiada godną podziwu manierę śpiewania. Jego czysty, lekko spatynowany głos jest idealnym uzupełnieniem warstwy muzycznej utworów. Momentami wpada w klimaty Saxon. W „The Evil One” brzmi niemal idealnie jak Biff Byford. Paul ponadto jest świetnym pisarzem, gdyż teksty utworów są ciekawe i dobrze napisane. 
Kompozycją, która odstaje nieco od reszty, jest „Midnight Messiah”. Nie jestem jednak zdziwiony tym faktem, w końcu to utwór z ostatniego albumu Elixir. W komponowaniu tego materiału brali udział także bracia Dobbs. Teraz, gdy muzyka post-Elixiru jest wyłącznie autorstwa Phila i Paula, widać jak diametralnie zmieniła się jakość utworów tworzonych przez zespół. Wszystkie pozostałe utwory na „The Root of All Evil” zostały stworzone wyłącznie przez powyższy duet. Jest to plus, gdyż album posiada w sobie duszę i morza klimatu klasycznego NWOBHM. Sam utwór „Midnight Messiah” nie jest złą kompozycją samą w sobie, jednak ma bardzo nowoczesną formułę i styl, w przeciwieństwie do nowszych utworów, z którymi sąsiaduje. 
„The Root of All Evil” jest albumem godnym polecenia. Słuchacz znajdzie tutaj utwory szybkie, wolniejsze i w średnim tempie. Wymowa utworów jest typowo heavy metalowa, lecz znajdują się tu także hity oraz epickie monumenty. No, po prostu NWOBHM jak się patrzy! Uderzenie obuchem w czerep i powolna agonia w ciemności! 
Ocena: 5/6