Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Thunderwar. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Thunderwar. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 grudnia 2015

Thunderwar - The Birth of Thunder




Thunderwar - The Birth of Thunder
2013

W Polsce death metal zawsze trzymał się twardo, a liczba aktywnych zespołów stale utrzymywała się - i zresztą nadal się utrzymuje - na wysokim poziomie. Co prawda o jakości poszczególnych kapel można długo i szeroko dyskutować, gdyż z tym jest naprawdę różnie. Na szczęście, nawet wśród świeżych zespołów trafiają się takie kapele, które z dumą mogą iść przed siebie z podniesioną głową, gdyż nie odwalają lipy. Taki jest właśnie Thunderwar i muzyka, którą wykuwa na swym ołowianym kowadle śmierci.

Warszawski Thunderwar powstał gdzieś tak w 2011 roku, jeszcze wówczas pod swojsko brzmiącą nazwą Perun. Póki co, jedynym nagraniem studyjnym (nie licząc kilku kopii singla "Eagle of Glory" wydanego jeszcze jako wspomniany Perun) jest czteroutworowa EP zatytułowana "The Birth of Thunder". Charakterystycznymi elementami, które na nim towarzyszą słuchaczowi od początku do samego końca są podniosły styl, mordercze gitary - nie stroniące od progresywnych motywów i świetnych solówek, ochrypłe growle i niezwykle techniczna perkusja. Siedzący za garami Vit odwala tutaj takie akcje, że aż głowa mała. Thunderwar to nie jest zwyczajne tupa-tupa i stawianie na proste rozwiązania. Kompozycje są wyładowane po brzegi oryginalnymi motywami i zagrywkami, a samo brzmienie całości jest na tyle klinicznie czytelne, by nie przeszkadzało w odbiorze płyty, a przy okazji nie straszyło zbytnim "zdygitalizowaniem" i zamuleniem całości.

To właśnie oryginalność stanowi o sile Thunderwar. Zespół brzmi świeżo, a przy tym nie zatraca się w udziwnieniach czy przeroście formy nad treścią. Czuć, że na kanwie Unleashed, Dismember, Edge of Sanity i Immolation zostało wykute coś, co może konkurować z największymi, przynajmniej w naszym kraju. W tym momencie nawet nie przesadzam. Jeżeli debiutancka długogrająca płyta Thunderwar co najmniej utrzyma poziom tej EPki, to tam kij z jakimiś Vaderami, Decapitatedami czy innymi Betrayerami.

Cztery utwory, które znajdziemy na "The Birth of Thunder" to co prawda niewiele, jednak mimo to, jest to zestaw, który się świetnie nawzajem uzupełnia. Mamy tutaj techniczno-progresywny podniosły "Vimana (The Chariots in Heaven)", utrzymany w szybkim tempie brutalny atak w postaci "Shadows of Lindisfarne" oraz bezpośredni cios pełen ciekawych motywów, galopków, blastów, połamańców, epickich zagrywek i solówek jakim jest "Eagle of Glory". W tej całej symfonii death metalu szerszego spektrum dodaje instrumentalna kompozycja tytułowa, w której prym wiedzie akustyczna gitara i atmosferyczne chóry.

Minusy? Niewiele tutaj takich. Fakt faktem, nie jest to granie dla każdego. Nie ma tutaj miejsca na przebojowość i przaśne podskakujki - jest to poważna i przemyślana muzyka. Pełno tutaj wysokiej jakości zagrywek gitarowych i perkusyjnych patentów. Do tego z krążka wylewa się dużo specyficznego klimatu i atmosfery złowróżbnej zagłady. Minęły już dwa lata od czasu pojawienia się tego wydawnictwa, a my nadal czekamy na więcej. Doczekamy się?

Ocena: 5/6

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Hobbs' Angel of Death, Interment, Thunderwar, Bestiality - 07.12.2015 - relacja




Blaspheme Killing For Christmas 
– Hobbs’ Angel of Death, Interment, Thunderwar, Bestiality
07.12.2015
Rudeboy Club, Bielsko-Biała



Death metal, klasyczny thrash i black/thrash w jednym miejscu? A dlaczego by nie, zwłaszcza że ta mieszanka okazała się świetnie uzupełniającym się konglomeratem. Siódmego grudnia w bielskim Rudeboy mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda takie połączenie w praktyce, gdyż właśnie tam miał miejsce plugawy i bluźnierczy spektakl, jaki zgotował nam Hobbs’ Angel of Death i Interment wespół z rodzimymi Bestiality oraz Thunderwar.

Patologiczny show rozpoczęło warszawskie Bestiality. Pomazani na czarno black/thrashowcy, nieco na modłę Nifelheim, godnie otworzyli poniedziałkowy wieczór, pokazując że w tym gatunku muzycznym w Polsce niewiele zespołów może z nimi konkurować. Prosty, esencjonalny, dziki i pierwotny black/thrash, odwołujący się do takiej klasyki jak Bathory, Venom, Nifelheim czy Desaster, lał się ze sceny istnymi kaskadami megawatów. Dodajmy do tego charyzmatycznego frontmana, który bez żadnych kompleksów wiódł kolczasty prym wśród takich kilerów jak „Raped By The Devil” czy „Way of the Cross”. Ta kapela to wysoki, „zachodni” standard, bardziej pasujący do niemieckich i szwedzkich black/thrashy, niżli do tego co znamy z naszego cebulowego podwórka. Tym bardziej cieszy, że możemy się pochwalić takimi młodymi kapelami. Bestiality w ogóle chyba zagrało swój najlepszy koncert jak dotychczas. Świetne brzmienie, świetna forma samych muzyków, a przy tym ciągle obecna atmosfera siarkowych wyziewów i obscenicznego jebania trupa.

Po Bestiality przyszedł czas na Thunderwar – kolejną ekipę z Warszawy. Tym razem przyciemnione wnętrze klubu wypełnił klasyczny death metal z nieco epickim zacięciem i ze świetnym warsztatem gitarowo-perkusyjnym. Utwory Thunderwar to treściwy koktajl skondensowanej rzeźni, w której brylują oryginalne patenty. Wszystko ma tutaj swoje miejsce, wszystko jest przemyślane – tu nie ma miejsca na losowe wstawki czy motywy od czapy. Prawdziwy i profesjonalny death metal. Cover Nunslaughtera z Albertem z Bestiality też wyszedł kozacko.

Trzecim zespołem tego wieczoru był Interment – szwedzka kapela death metalowa. I w sumie w słowach „szwedzki death metal” można zawrzeć całość informacji o ich koncercie. Jak i o samym zespole. Niestety, był to mój pierwszy kontakt z tą kapelą – nigdy wcześniej nie miałem z nią do czynienia, a okazuje się, że goście grali już na początku lat 90tych, gdy szwedzka scena death metalowa dopiero się formowała. Fakt faktem, ich debiutancki krążek ujrzał światło dzienne w 2010 roku, można więc ich było siłą rzeczy „przegapić”, zwłaszcza jak ktoś nie jest zapalonym fanem deathu. W sumie, to jak ktoś nie był na Grave w Warszawie kilka dni wcześniej, mógł to teraz nadrobić, gdyż Interment brzmi jak stu procentowy klasyczny szwedzki death metal w stylu Grave czy Entombed.

W tym miejscu nadmienię, że Rudeboy okazał się kapitalnym miejscem na koncerty. Nagłośnienie tego wieczoru było potężne, a przy tym przestrzenne i selektywne, co jest o tyle istotne, gdy się weźmie pod uwagę jakie typy muzyki były tego wieczoru grane. Dźwiękowiec podszedł bardzo profesjonalnie do kwestii realizacji brzmienia – a to nie jest rzecz spotykana na co dzień (mimo iż powinien to być swojego rodzaju standard). Mogę więc w pełni zarekomendować ten klub jako godziwe miejsce na metalowe koncerty, gdyż możliwości techniczne jakie można tutaj uzyskać są naprawdę godne polecenia.


O ostatnim tego wieczoru zespole, czyli o legendarnym i kultowym już wręcz Hobbs’ Angel of Death, można powiedzieć, że był idealnym zwieńczeniem tego wydarzenia. Sam Peter wespół ze swoją załogą odwalił idealny spektakl prawdziwego, energetycznego thrashu. Oprócz świetnie zagranych klasyków pokroju "Satan’s Crusade", "Marie Antoinette", "House of Death", "Crucifixion", "Jack the Ripper", "Brotherhood" czy otwierającego cały gig "Lucifer’s Domain", poleciało kilka (około sześciu) nowych kompozycji. Zwykle jest tak, że nowsze wałki nie są przyjmowane tak entuzjastycznie jak stare numery, które wszyscy znają i szanują. Nic dziwnego, w końcu na koncerty swoich ulubionych zespołów przychodzi się ze względu na tę muzykę, przez którą się te kapele pokochało, a nie ze względu na ich nowe wypociny, które na ogół okazują się w mniejszym lub większym stopniu beznadziejne. W tym przypadku okazało się jednak, że nowe utwory, które Hobbs ciągle pisze na swój nowy album (robi to już od kilku lat, ale z każdym kolejnym rokiem można zaobserwować coraz większy progres), są naprawdę wyjebane w kosmos. Nie dość, że nie odbiegają stylem od jego klasycznego materiału, to jeszcze prezentują analogiczną moc i energię. Są to świeże kawałki utrzymane w sprawdzonym stylu. Hobbs pokazał zresztą, że nie boi się eksperymentować z trochę bardziej ekstremalnymi motywami – ostatni z nowych kawałków, który został zagrany tego wieczoru, był utrzymany tak bardzo w duchu black/speedu, ze jawił się niczym swoisty hołd w stronę Destroyera 666 – blasty i tremolo przez cały czas swojego trwania. Nie wiem jak wiekowy już Peter wytrzymał to szaleńcze tempo, ale było naprawdę grubo.

Koncerty Hobbsa to nie tylko sama świetna muzyka, ale także bluźnierczy show. No Peter nie byłby sobą, gdyby nie odwalił takiej maniany jaką opiewa w swych kawałkach. Tak jak ostatnim razem rzucał obrazki z chrześcijańskimi bożkami w tłum w metalowej wersji „wiecie co macie z nimi zrobić”, tak teraz na zakończenie koncertu (a także wcześniej w czasie „Satan’s Crusade”) swym przepitym, plugawym ryjem obleśnie ocharchał odwrócony krzyż, zdobiący jego statyw mikrofonowy przy wtórze publiczności skandującej „Fuck Jesus Christ”. Taka mała rzecz, a cieszy.

Cóż mogę rzec na koniec? Koncert za barszcz money, a dojebany i profesjonalny jak tylko można. Dostaliśmy niezawodzącą klasykę, która nadal stoi na wysokim poziomie, w postaci Hobbsa i Interment, a do tego w pełni wartościowe młode kapele, które zamiast jechać amatorszczyzną, tętnią profesjonalizmem i prawdziwą pasją. Szkoda tylko, że to wszystko odbyło się trochę na „końcu świata” - dla każdego, kto nie mieszka na Śląsku lub w Małopolsce to była niezła wyprawa - ale co zrobić. Na szczęście brzmienie i atmosfera samego koncertu w pełni rekompensowały odległość tej nieświętej pielgrzymki.