Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dark Angel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dark Angel. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 lipca 2015

Dark Angel – We Have Arrived




Dark Angel – We Have Arrived
1985/2007, Axe Killer Records
No i przybyli. Trochę trudno uwierzyć, że od tego skromnego albumu wszystko się zaczęło. Nic nie zwiastowało tego, że raptem rok później ten zespół dołoży do pieca jak mało kto. Jednak zanim scena metalowa została brutalnie potraktowana „Darkness Descends” Dark Angel dostarczyło dzieło mniej wybitne, jednak nadal całkiem smaczne. „We Have Arrived” to poprawnie zagrany thrash, który można spokojnie przyjąć z delikatnym zainteresowaniem, na siedząco i bez zbędnych owacji. Nie znaczy to bynajmniej, że jest to wydawnictwo nudne, średnie i nieciekawe! Niestety cień „Darkness Descends” rozciąga się nad nim grubą połacią, co może spowodować, że nie zainteresuje słuchacza tak bardzo jak rzeczona „dwójka” Amerykanów. 

Na „We Have Arrived”, jak zostało już wspomniane, mamy rzemieślniczy thrash z elementami speed metalowymi. Silne inspiracje „Show No Mercy” i „Fistful of Metal” są dobrze słyszalne. Płynne, proste riffy i niemiłosiernie gnająca do przodu perkusja stanowią bardzo udane połączenie. Brakuje temu wszystkiemu głębszej wyrazistości, która przykuła by uwagę na dłużej. Jednak w tej surowiźnie można znaleźć interesujące elementy. Znakomicie zagrane solówki i agresywny, zdarty wokal Dona Doty’ego wyznaczają przyszły szlak podbojów tej thrash metalowej kapeli. Zdumiewający „Falling From The Skies” rodzi bardzo pozytywne reakcje. Podobnie bardzo umiejętnie zagrane na klasycznej gitarze początkowe motywy do wyśmienitej „Vendetty” oraz „Hell on Its Knees”. Nieziemski klimat posiada także jeden z największych hitów zespołu, czyli „Merciless Death”, choć prawdziwe demoniczne piękno tej kompozycji zostanie z niej wydobyte dopiero na „Darkness Descends”. 

Samo "We Have Arrived" też było dziełem znacznym, będącym również źródłem inspiracji, co słychać na albumie „The Awakening” formacji Powerlord, który jest bardzo podobny brzmieniem i formą do debiutu Dark Angel, a motyw z „No Tomorrow” brzmi na stryjeczną wersję klimatu płyty „Doomsday For the Deceiver” Flotsam and Jetsam. 

Ogólnie nie jest to zły krążek, jednak zdecydowanie ustępujący przed tyrańskim majestatem wspaniałego „Darkness Descends”. „We Have Arrived” mimo całkiem pokaźnej ilości pomysłów i umiejętnie zagranego metalu, nie posiadał tej dominacyjnej natury, która powinna towarzyszyć agresywnemu thrash metalowi.

Dark Angel – Darkness Descends




Dark Angel – Darkness Descends
1986/2008, Century Media
Niewiele jest albumów tak spójnych i kompletnych jak wydany w 1986 roku „Darkness Descends”. Ten album jest wręcz podręcznikową kwintesencją thrash metalu. Jest też idealnym świadectwem muzyki spod tego znaku, granej w tamtym okresie. Mocny i agresywny thrash, pełny brutalnej energii, przywdzianej w brudne i plugawe łachmany surowej produkcji. 

Pierwsze skrzypce gra tutaj niezwykle szybka perkusja, narzucająca od początku do końca mordercze tempo, oraz piekielnie brzmiące gitary. Na tej płycie po raz pierwszy w składzie Dark Angel pojawia się niezmordowany perkusyjny niszczyciel, czyli nie kto inny niż sam Gene Hoglan. Dzięki jego świetnej i energicznej pracy za bębnami ten album bezsprzecznie zyskał dodatkowe pokłady bestialskiej mocy. 

Thrash metal w wykonaniu Dark Angel na „Darkness Descends” nie jest prosty. Została nam tutaj podana wykaligrafowana w litej stali plugawa mantra ku chwale sczerniałych odmętów wiecznej czeluści. Riffy mają pewną dozę technicznych połamańców, jednak nie przerywają one biegu trwania utworów. Wręcz przeciwne, dodają jeszcze więcej mięsa do monolitu gitarowej ściany brzmienia kompozycji. Siedem suto doprawionych thrashowych oberków stanowi jazdę szybką i brutalną. 

Ostre pazury tej śmiercionośnej maszynie doprawiają dzikie wokale Dona Doty’ego, które idealnie się wpasowują w impulsywny wydźwięk materiału na tym albumie. „Darkness Descends” nie ma słabych punktów. To płyta-definicja, płyta-monument, płyta-pomnik agresywnego thrash metalu. Zuchwała kwintesencja wszystkiego, co dobre w tej muzyce. Od samego złowieszczego początku utworu tytułowego, otwierającego płytę, po pełne agonii ostatnie riffy „Perished In Flames”, towarzyszy nam bezlitosna thrashowa młockarnia. 

Obok znakomitych, zróżnicowanych kompozycji, które pełne są ostrych riffów, świetnych przejść oraz genialnych solówek, pojawia się także utwór „Merciless Death”, który wcześniej był obecny na poprzednim wydawnictwie grupy, czyli na „We Have Arrived”. „Merciless Death” zawiera jedno z najlepszych i mocno klimatycznych wstępów basowych w historii muzyki metalowej. Ponury, mroczny bas stanowi świetne interludium do nagłej, gwałtownej thrashowej nawałnicy, która następuje chwilę później. 

Dark Angel na „Darkness Descends” podrzyna gardła, podpala związane niemowlęta i nie bierze absolutnie żadnych jeńców. To bezczeszcząca wszelkie konwenanse metalowa furia. Takie torpedy jak rzeczony utwór tytułowy, „Perished In Flames”, „Merciless Death”, a także „Death Is Certain (Life Is Not)”, „Hunger of the Undead” i “The Burning of Sodom” to hity, które praktycznie po dziś dzień nie zostały przez nikogo przebite. Tu trzeba nadmienić, że choć uznaje się „Reign In Blood” za jeden z najważniejszych, jak nie najważniejszy, album dla thrash metalu, to jednak nie można nie odnieść wrażenia, że Slayer to potulne baranki przy sile gniewu i agresji „Darkness Descends”. Niby ten sam rok, a jednak Dark Angel pokazuje o wiele potężniejsze uderzenie niż poczciwy Seler.

Surowa szarża ognistych riffów Dark Angel po dziś dzień jest nie do zatrzymania. Płyta była wznawiana wielokrotnie i dzięki przewadze pojemności srebrnego krążka nad czarnym, do wznowień często były dodawane bonusy. Zwykle są to nagrania na żywo utworów z tego albumu, ale dzięki nim można doświadczyć jak ten materiał niszczycielsko brzmi również w wydaniu scenicznym.

Dark Angel – Leave Scars




Dark Angel – Leave Scars
1989/2010, Back on Black
Dark Angel nigdy nie udało się pobić absolutnych wyżyn brutalnego thrash metalu jaki zaserwowali na „Darkness Descends”. Nie oznacza to jednak, że następny ich album, zatytułowany przyjaźnie „Leave Scars”, nie jest dziełem wybitnym. Wręcz przeciwnie, ten album obfituje w wulgarną pochwałę agresji i bezkompromisowej energii. 

Numer tytułowy, a także „The Promise of Agony”, „Never To Rise Again” oraz interesujący cover Led Zeppelinów wręcz błyszczą, a to nie są wszystkie interesujące momenty z tego wydawnictwa. Całość materiału zgromadzonego na Leave Scars nie stawia na kompromisy i ugładzone pomysły. 

Nie wszystko jednak prezentuje się z taką bajeczną nienawiścią jak na poprzednim albumie Dark Angel. Ściana dźwięku, która tak dobrze się sprawdziła przy „Darkness Descends”, na „Leave Scars” nie koreluje już tak dobrze z kompozycjami zawartymi na tym albumie. Dodatkowym mankamentem są solówki. Ich ogólny poziom dalej stoi na wysokim poziomie, jednak zdarzają się słabsze leady, jak przykładowo ten w „Never To Rise Again”, który brzmi jakby został odbębniony po łebkach bez zbytniego zaangażowania. Jak część utworu, która musiała się w nim znaleźć, ale na którą za bardzo nie było pomysłu. Jest to niezmiernie irytujące, gdyż pod względem wokali i riffów jest to jeden z najlepszych utworów na płycie, a płaska solówka stanowi w tej kompozycji nie lada szkopuł. 

Dużą pomyłką jest wolny i monotonny początek do „No One Answers”, przechodzący w riff, który jest niemal lustrzanym odzwierciedleniem tytułowego utworu z „Darkness Descends”. Niestety utwory, które trwają tu ponad siedem minut w dużej mierze straszliwie nużą, a jest ich na tym albumie aż pięć! Dotychczas jedyną ponad siedmiominutową kompozycją Dark Angel był solidny „Black Prophecies”. Sama długość trwania utworu nigdy nie jest wadą kompozycji, zwłaszcza gdy utwór porywa swą mocą, pomysłowością i muzykalnością. Jak zaczyna wiać nudą, wtedy dopiero utwory zaczynają się dłużyć i męczyć słuchacza. Na „Leave Scars” z dłuższych kompozycji wytrwale i nieustępliwie broni się jedynie „Older Than Time Itself”. „Cauterization” i „The Promise of Agony” mają swoje momenty i zostały w nich umieszczone znakomite pomysły, jednak same utwory sprawiają wrażenie sztucznie i niepotrzebnie przedłużonych. Na szczęście na następnym swym wydawnictwie Dark Angel nie powtórzył już tych błędów

Dość niejednoznaczną częścią brzmienia Dark Angel na „Leave Scars” jest głos Rona Rineharta, który zastąpił dotychczasowego wokalistę Dona Doty’ego. O ile głos Rineharta nie jest gorszy od ostrych zaśpiewów Dona, to zdecydowanie mniej pasuje do muzyki Dark Angel. Jego rozlazła i monotonna barwa nie polepsza kondycji zgromadzonych na „Leave Scars” kompozycji. Jest to naturalnie uogólnienie, gdyż na płycie są utwory, do który głos Rineharta pasuje jak ulał, na przykład „The Promise of Agony”. Nie można się jednak oprzeć wrażeniu, że z Dotym ten numer brzmiałby jeszcze lepiej. 

Przez to wszystko trzeci album Kalifornijczyków jawi się jako wymuszona pogoń za brutalnością, klimatem i brzmieniem „Darkness Descends”. Całość nie trybi już tak dobrze i zawodzi na niektórych frontach. Ten album ustępuje „Darkness Descends” pod każdym względem, a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że przyjemniej się także słucha „We Have Arrived”, mimo dużej różnicy w brzmieniu i kształcie kompozycji między albumami. Nadal jednak mamy do czynienia z solidnym thrashem, który można spokojnie stawiać na wysokiej półce.

Dark Angel – Time Does Not Heal




Dark Angel – Time Does Not Heal
1991/2010, Back on Black
“9 utworów, 67 minut, 246 riffów!” – takim hasłem promowany był ostatni, na tę chwilę, album Dark Angel. Nie wiem czy ktokolwiek liczył czy liczba riffów została podana poprawnie, jednak słychać, że na swym czwartym albumie Dark Angel gra tak samo różnorodnie jak czynił to na swym znakomitym „Darkness Descends”. 

Mimo absencji Jima Durkina, jednego z filarów zespołu, kapela potrafiła dostarczyć przedniej jakości bezkompromisowy thrash. Rinehart dalej nie powala zasięgiem swych zaśpiewów, jednak tym razem brzmi o wiele bardziej profesjonalnie. Słychać, że w końcu wdrożył się w styl Dark Angel i jego wokale nie odstają już tak bardzo jak na „Leave Scars”. Perkusja Hoglana dudni niczym pierwotne bębny po bezkresnym stepie. Jego świetne, ultraszybkie triplety stopami świetnie komponują się kompozycyjnie z pozostałymi sekcjami instrumentalnymi. Gra bębnów nie jest monotonna, w końcu mamy do czynienia z absolutnym mistrzem perkusyjnym, i poszerza spektrum wymiarowe utworów. 

Produkcja jest chyba najlepiej dopracowana ze wszystkich albumów Dark Angel. Dobrze, że kapela poszła z duchem czasu w tej kwestii. Nie oznacza to, że brzmienie jest wypolerowane i sztuczne, jak w przypadku wielu albumów z początku lat 90tych. To nie jest przecież przecukrzone granie dla męskich piczek. Patyna brudu i warstwa mięsa zostały zachowane. Brzmienie jest po prostu bardziej selektywne niż na „Darkness Descends” czy „Leave Scars”. O ile na tym pierwszym surowa produkcja i ściana dźwięku była zaletą wydawnictwa, o tyle produkcja „Leave Scars” pozostawiła już wiele do życzenia. 

Kompozycje są świetnie wyważone. Szybkie partie i te w średnim tempie nie nużą, a wręcz przeciwnie, łączą się ze sobą w szaleńczym tańcu potępieńczego orania stulejarskiego pozerstwa. Utwory, zarówno kompozycyjnie jak i brzmieniowo, zarzynają swą brutalnością. Niezwykle kreatywne podejście do sprawy pozwoliło uniknąć przydługich i nudnych kompozycji, jakie znalazły się na „Leave Scars”. Jest to o tyle świetna sprawa, że „Time Does Not Heal” składa się niemal wyłącznie z długich, ponad siedmiominutowych kawałków. Najkrótszy numer trwa ponad pięć minut! To, co było jedną z wad „Leave Scars” na „Time Does Not Heal” jest bardzo silną zaletą i mocnym atutem. Nie zabrakło też świetnych pomysłów i wykonania godnego światowej klasy.

Tu nawet nie ma czego wyróżniać, gdyż wszystkie kawałki prezentują równy, godny poziom. Technika została w nich zgrabnie połączona z brutalnością i prawdziwą kawalkadą ostrych riffów. Prawdziwy pomnik zniszczenia!