piątek, 17 lutego 2017

Chainsaw – Hill of Crosses





Chainsaw – Hill of Crosses
2014

Ale to dobre!

Wybaczcie, że tak zaczynam partykułą, ale jak mawiał Król Słońce – pierwsze odczucia są najbardziej naturalne, a taka właśnie myśl wpada do głowy po pierwszych riffach otwierającego album „Rabid”. Co najlepsze, dalej jest tak samo dobrze i to aż do samego końca! Grecki Chainsaw dowalił taki materiał, że klękajcie narody. Niby tutaj nie ma nic nowego, niby ich utwory to taka standardowa „klisza", ale nawet stereotypowe granie można zrobić na tyle dobrze, tak by to brzmiało interesująco i ciekawie. A muzyka Chainsaw ma w sobie wszystko, co powinna mieć: agresje, jaja i pazur. To nie jest przeciętne męczenie buły jak to nasze rodzime Chainsaw, przy którym można albo zasnąć albo nabawić się bólu głowy. Nie, tu nie mamy do czynienia ze średniawką, ani nie uświadczymy cienizny. Zamiast tego czeka na nas czysty, stuprocentowy metal zagłady.

Grecki Chainsaw ze swoim „Hill of Crosses” to potężna dawka wpierdolu w postaci brudnego heavy przetykanego z thrashem i potępieńczymi zdartymi wokalami. Wybrzmiewają tutaj echa Hellbringer, szwedzkiego Antichrist, Demon Bitch, Holocausto, a także greckich ojców chrzestnych thrashu z Flames. Cover Bulldozer wrzucony po środku tej kawalkady zguby pasuje jak ulał. 

Dostajemy kompletny pakiet: świetne riffy, płomieniste i charakterystyczne solówki (a nie jakieś post-slayerowe jechanie na flażoletach i dojeniu wajchy), a to wszystko w dobrze poskładanych kompozycjach, w których ten cały wpierdol został uwypuklony kunsztownymi aranżacjami. Przypruszono to idealnie wpasowującymi się wokalami i patentami perkusyjnymi et voila: album niemal doskonały.

O poziomie tego nagrania świadczy fakt, że ta płyta rajcuje tak samo po wielu przekręceniach. Oj, tu się nie kończy na jednym odsłuchu czy nawet na sporadycznym powrocie do jakiegoś jednego wałka. Cały album prezentuje dobry, równy poziom i jest na tyle interesującym wydawnictwem, że spokojne zagości w odtwarzaczu na dłużej.

Jeżeli gdzieś jeszcze wam się uda dorwać limitowane wydanie, brać w ciemno.

Ocena: 5,5/6

poniedziałek, 13 lutego 2017

Misanthropy – Prelude to Execution





Misanthropy – Prelude to Execution
2017

Dość interesujący wyziew z hiszpańskiego undergroundu. Złowrogi death/thrash ze wściekłą laską na wokalu. Warsztatowo dość poprawny, a przy tym potrafiący zainteresować słuchacza. W debiutanckiej EP dostajemy sześć fajnych kawałków, które w swej formie i brzmieniu przywodzą na myśl takie nazwy jak Cancer, Ripping Corpse, Massacra czy Armoured Angel. W bardziej thrashowych momentach odzywa się Holy Moses - skojarzenia z nim potęguje także niezwykle agresywny wokal Danieli Venery. 

Całość troszeczkę skrzypi w wolniejszych, smolistych momentach – tam gdzie deathowe inklinację są najbardziej widoczne. Mimo wszystko jest w nich za mało żywiołu i mocy. Zwłaszcza z takim brzmieniem talerzy, które jest średnie. Na szczęście wszystkie inne instrumenty oraz sam wokal brzmią naprawdę dobrze, zwłaszcza jak na takie niezależne wydanie. 

Fajna ciekawostka, niby nic takiego oryginalnego, a jednak widać, że zespół potrafi pokazać, że ma na siebie interesujący pomysł. Szału nie ma, ale poziom został zachowany. Zobaczymy jak się sytuacja rozwinie, póki co można obadać i mieć ostrożną nadzieje, że Misanthropy się po drodze nie zebździ.

Ocena: 4/6

Kreator – Gods of Violence





Kreator – Gods of Violence
2017, Nuclear Blast

Nie wiem po co traciłem czas na to wydawnictwo. W skrócie: Kreator nie schodzi ze ścieżki, którą obrał w 2005 roku na „Enemy of God”, a w dodatku jeszcze bardziej się na niej gubi. I o ile „Enemy of God” było całkiem niezłą płytką (choć nie tak dobrą jak „Violent Revolution” z 2001 roku, w którym Niemcy wrócili do tego całego „dobrego grania") i tak samo późniejsze „Hordes of Chaos” oraz „Phantom Antichrist”, to wyczuć można było jasno równie pochyłą jaką się stacza Kreator. Dobry cios w postaci „Violent Revolution” z czasem począł być rozmieniany na drobne.

No i teraz dostajemy „Gods of Violence”. Spoko, jest tutaj kilka fajnych thrashowych zagrywek i riffów, dalej Petrozza agresywnie męczy gardło, co dalej mu zresztą dobrze wychodzi, ale co z tego, jak każda kompozycja - i to każda, dosłownie KAŻDA - jest zamęczona przez skandynawskie melodyjki, metalcore'owe patenty i dziwnie dobrane udziwnienia. Gdyby to jeszcze miało ręce i nogi… Ja wiem, że Fin na gitarze prowadzącej zobowiązuje do dużej dawki melodyki, ale można to zrobić z jajem, zamiast rozmemływać się w pipczeniu, które gryzie się z agresywnymi riffami jak tylko może.

Fakt faktem, rozpoczynające album intro, w postaci „Apocalypticon” prezentuje się o wiele lepiej od „Mars Mantra” z poprzedniej płyty. I jest to jedna z niewielu rzeczy, której się przyjemnie słucha na tej płycie. Inną jest następujący po nim „World War Now”, lecz im dalej w las, tym gorzej. Trafimy na kilka fajnych riffów w stylu znanym już z „Enemy of God" i „Hordes of Chaos” (jak w „Totalitarian Terror” czy „Army of Storms”), które jednak zostały poprzeplatane z takimi motywami, że aż się przykro robi słuchając tej zlewni.

A słyszeliście kiedyś folkowego Kreatora? Odpalcie sobie „Hail to the Hordes”. Nie jest to jednoznacznie złe, ale śmieszy w chuj.

Generalnie dostajemy album, który jest mokrym snem januszy thrash metalu urodzonych nie później niż w 1985 roku – glaniarzy, dorastających w latach 90tych, nieprzyzwyczajonych do pogłębiania swojego gustu i poszerzania odbioru estetyki (i to mimo łatwo dostępnych narzędzi i powszechnego dostępu do owoców undergroundu), z brzuchem, wyleniałym zarostem, pałujących się do największego metalowego mainstreamu pokroju Pantery, Sepultury czy Metalliki. O – ci to tutaj będą mieli takiego dojenie kapucyna jak nigdy. Jednak ci, którzy poszukują tutaj agresji „Pleasure To Kill”, barbarzyństwa „Endless Pain”, thrashującego crunchu „Terrible Certainty” czy choćby wizjonerstwa „Violent Revolution”, czy w ogóle czegoś zupełnie nowego, lecz nie będącego przy tym żenującym wysrywem, mogą sobie to wydawnictwo darować. Naprawdę – średniawka i nic ciekawego. W przypływie desperacji można sobie puścić. I jak najszybciej później zapomnieć.

Warto dodać, że Nuclear Blast próbuje spylić „Gods of Violence” w podwójnym digipaku z zarejestrowanym koncertem z Wacken z 2014 roku. Koncertowo Kreator praktycznie zawsze kosi, a że setlista zawierała kilka fajnych momentów, takie nagranie stanowi fajny dodatek. Ponadto, czuć tutaj tę energię koncertową i bezkompromisową naturę niemieckiego giganta thrashu. Naturalnie cena takiego albumiku jest dwukrotnie większa, bo nie ma nic za darmo, biedaki. Sama koncertówka jest spoko i tutaj lipy nie ma. Wiadomo, znalazło się na niej sporo kawałków z "Phantom Antichrist", gdyż był to czas promowania tamtej płyty, ale dostajemy także sztandarowe kreatorowe ciosy z różnych okresów twórczości zespołu, dostarczone w niezłej formie. Choć bez czegokolwiek z „Coma of Souls” i „Extreme Aggressions” z wyjątkiem pierwszych trzydziestu sekund tytułowego wałka z "Comy...". Nie zalewam - zagrali pierwszy riff i tyle.

Jako smaczek, który chyba najlepiej podsumowuje nowy album niemieckiej legendy, dorzucam sytuacyjny dialog z wieczorowej pory:
- Co to za dziwny cover band Sabatonu tam puszczasz?
- To nowy Kreator.
- CO?!

Ocena: 3/6