czwartek, 5 stycznia 2017

Fury – Lost in Space



Fury – Lost in Space
2016

Fury przybyło ze swym drugim albumem, zaopatrzonym w okładkę z chomikiem wpisanym w statek w kosmiczny. Dobra, ale tak na serio, na „Lost in Space” dostajemy nawet całkiem przyjemną muzykę, biorąc pod uwagę, że Fury to nachalnie melodyjny thrash. Riffy są fajnie poskładane, w niektórych utworach dostajemy kilka nieźle wkomponowanych patentów, które urozmaicają całokształt, a samo brzmienie albumu jest dobrze wyważone. Do oczywistych zalet można jeszcze dorzucić przyjemną dla ucha grę solową, która nie dość że prezentuje mistrzowski warsztat gitarzystów, to jeszcze zwyczajnie dobrze się wpasowuje w poszczególne wałki.

„Lost in Space” ma jednak kilka poważnych mankamentów. Przede wszystkim ten album jest zdecydowanie za długi biorąc pod uwagę jego zawartość. Trwa godzinę i piętnaście minut – i jak na tak rozwleczony czas trwania jest mimo wszystko za mało urozmaicony i interesujący. No i jeszcze te wokale… Julian Jenkins umie śpiewać i posiada dobry głos, jednak jego nudna, zniewieściała i pozbawiona agresji barwa potwornie męczy już po dwóch dowolnych kawałkach odsłuchanych pod rząd. Nie da się przy takich wokalach wysiedzieć dłużej bez zażenowania. Przypomina mi to trochę w tym momencie wokalistę z Forensick, który także ma głos odarty z jakiejkolwiek ostrości i agresji. I nie mówię tutaj o gniewnych thrashowych piskach, lecz chociaż o jakimś ciężarze charyzmy. Przez to można ze świecą szukać na „Lost in Space” interesujących aspektów wokalnych.

Pod kątem kompozycyjnym znajdziemy tutaj cały przekrój. Mamy kawałki, które naprawdę są świetne (może prócz ewentualnych wokali) jak „Space Trippin’” i tytułowy otwieracz – mamy kawałki zwyczajnie słabe jak „When The Hammer Falls” czy „Valhalla” – i koniec końców natrafiamy także na kawałki, które są w gruncie rzeczy średnimi wypełniaczami: „Dragon’s Song”, „Nebula” czy „The Battle of Shadows Vale”. W sumie wspomniana „Nebula” miała niezwykły potencjał, bo to chyba miał być taki instrumentalny wałek w stylu Vektor, ale wypadł miałko i bez emocji. Za to o kawałku, który zamyka album, to już nawet nie warto wspominać. 14 minut nudnej przejażdżki po średnim thrashu z motywami rodem z Running Wild i Iron Maiden spisanymi wokół melodii będących wariacjami „Auld Lang Syne” i… „Teutonic Steel” Desaster. The fuck? Gdyby to chociaż ciekawe było… a tak, to mamy album, który zaczyna się cudownie i kończy jak ścierwo.

Fury nie jest zespołem, w którego muzyce znajdziemy furię. Dostaniemy za to melodyjny i ugrzeczniony thrash z delikatnymi wokalami, wpisany w bardzo zróżnicowane jakościowo kompozycje. I w sumie tyle. Trochę mało, by wciągnąć na godzinę i dodatkowy kwadrans.

Ocena: 3/6