Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Exodus. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Exodus. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 września 2015

Exodus - Fabulous Disaster




Exodus - Fabulous Disaster
1989/2008, Back on Black

Czy istnieje taki kuc, który jeszcze nie słyszał o Exodusie? Przecież kataniarze ciągną na ich koncerty niczym arabusy do Mekki. Gdy patrzy się wstecz na dokonania Exodus, można dojść do wniosku, że trzeci album studyjny tego zespołu, jest wyraźnie lepszy niż jego poprzednicy. Nie tylko lepszy, ale też barwniejszy i żywszy. Nie zamierzam jednak nic ujmować surowemu i jedynemu w swoim rodzaju “Bonded By Blood” i interesującemu “Pleasures of the Flesh”, jednak to “Fabulous Disaster” jest szczytem możliwości Exodus. Szczytem do tej pory praktycznie nie pobitym, co warto zauważyć. Nie oznacza to bynajmniej, że Exo nic więcej godnego uwagi nie nagrał, bo przeciez choćby “Tempo of the Damned” z 2004 roku jest jednym z lepszych thrashowych albumów z USA.


“Fabulous Disaster” ukazał się w 1989 roku, w schyłkowym etapie old schoolowego grania. To był zresztą wyśmienity rok dla thrashu - “Alice In Hell”, “Handle With Care”, “Leave Scars”, “Annihilation of Civilization”, “Beneath the Remains”, “Agent Orange”, “Annihilation Principle” i tak dalej, i tak dalej. Exodus wpisał się idealnie w styl obecny na scenie muzycznej w tamtym okresie i dostarczył genialny album, który na pewno spełnił swoje oczekiwania. Czysty, wręcz podręcznikowy thrash, który świetnie się odnajduje w szybkich prędkościach jak i w średnich tempach. Takimi hymnami jak “The Last Act of Defiance” i ikoniczny “The Toxic Waltz” Exodus utrwalił definicję amerykańskiego podejscia do thrashu. Mięso, energia i rzeźnia riffow.


Najlepszą częścią tego wydawnictwa jest sam początek, a konkretnie pierwsze trzy utwory - “The Last Act of Defiance”, tytułowy “Fabulous Disaster” i znany chyba każdemu thrasherowi, hymn moshowego rozpierdolu - “The Toxic Waltz”. Te trzy utwory stanowią całą stronę A pierwszej płyty reedycji wydanej przez Back on Black. Ten konkretny fragment tego albumu, to czysta i intensywna energia. Świetna perkusja - skomplikowana do takiego stopnia, by nie była za prosta, a przy tym nie była przekombinowana, połączona ze świetnymi połamanymi riffami i jedynymi w swoim rodzaju zadziornymi wokalami Steve’a Souzy. Taka mieszanina składowych czystego rozpierdolu zrodziła apodyktyczna formę wgniatania pozerskich moszn z powrotem w przychudy korpus. Czysta siła i moc!
 
 
Drugą stronę pierwszego krążka zajmuje cover War “Low Rider”, który stanowi swoistą humorystyczną przerwę na złapanie oddechu. Za nim następuje “Cajun Hell”, który choć jest thrashowym numerem z krwi i kości, to jednak prezentuje sobą dość spokojne i melancholijne podejście do zagadnienia. Można posłuchać, ale nie przetrzepie ryja jak “The Toxic Waltz” czy utwór tytułowy.


“Like Father, Like Son”, który zaczyna się epicko i podniośle, nakurwia z mocą wygłodzonego megalodona. Exodus, po raz kolejny udowadnia, że potrafi montować niebanalne i niejednoznaczne kompozycje, które przeplatają ze sobą prędkość i atmosferyczny klimat. Zespół potrafi bardzo umiejętnie zwolnić, by potem zaatakować atakiem gitarowym. W dodatku ten utwór, tak jak wszystkie inne na tym albumie, posiada świetne solówki. Płaczliwe, ogniste, wrzeszczące niczym czarownica na stosie. Holt z Hunoltem pokazują, że są świetnym duetem gitarowym, potrafiącym grać w sposób bardzo zróżnicowany i inkorporując do swych leadów motywy z wielu różnorodnych stylów. 
 

Exodus kontynuuje swoją thrashową eskapadę świetnym “Corruption”, który ma w sobie trochę heavy metalowego feelingu. Exodus nie operuje zresztą czystym thrashem, lecz często odwołuje się do swoich heavy metalowych korzeni. Podobnie było na przykład w “And Then There Were None” i “Pleasures of the Flesh”. Thrashowe dissy z “Verbal Razors", które zaorają niejednego fana hip hopowych walk na wyzwiska, to dalsze rozszerzanie granic thrashu obecnego na “Fabulous Disaster”. Bezkompromisowe i toksycznie agresywne motywy wręcz wypruwają flaki na żywca.


Album kończy dość średnia kompozycja “Open Season”, która w sumie mogłaby spokojnie wylecieć z tracklisty, nie robiąc wydawnictwu większej szkody. Jest to przecietna łupanina, niezbyt porywająca i praktycznie w ogóle nie zapadająca w pamięć, która jednakże nabywa ostrego pazura tak mniej więcej w połowie, gdy uruchamiają się solówki. Jako bonus funkcjonuje jeszcze cover AC/DC “Overdose”, który jest niewąskim dodatkiem do całości.
 

“Fabulous Disaster” to album zacny, który zawiera dużo dobrego - i pod postacią brzmienia instrumentów oraz techniki samych muzyków - i w kwestii samych utworów. Ta muzyka żyje i gryzie. Jedyne do czego można się przyczepić to bas. O ile gitary świetnie spełniają swoją rolę, pokazując prawdziwą thrashową wirtuozerię w riffach i ogniste emocje w solówkach, o tyle bas praktycznie jest niesłyszalny na tym albumie. Znaczy czuć jakoś, że on jest tam jakoś obecny, ale trudno jest go wychwycić, a sama gra Roba McKillopa nie należy do jakiś wyjatkowych. To jest jednak tylko mały szkopuł, który nie przeszkadza w odbiorze “Fabulous Disaster”. Biorąc pod uwagę jakie świetne wznowienie na dwóch czarnych krążkach zaserwowało nam Back on Black, zachęcam do jak najszybszego uzupełnienia swojej kolekcji thrashowych klasyków! Ostra jazda!

Ocena: 5/6

środa, 26 sierpnia 2015

Exodus - Blood In Blood Out




Exodus - Blood In Blood Out
2014, Nuclear Blast
Scenariusz zapewne wyglądał w ten sposób. Gary Holt, widząc jak dobrze powodzi się Souzie w jego nowym projekcie o nazwie Hatriot, którego obie płyty zbierały bardzo pozytywne recenzje, nie myślał zbyt długo przed ściągnięciem go z powrotem do Exodus. Bez skrupułów wywalił Dukesa, który z Souzą nie ma się co nawet równać. Rob miał okazję przez prawie dziesięć lat śpiewać w swym ulubionym zespole, nagrał z nim także pare albumów i grał koncerty, więc według chłodnej kalkulacji Holta nie ma prawa narzekać jako techniczny, który dostał “awans” na członka zespołu. W różnych wywiadach można przeczytać, że Rob nie zagrzał miejsca w kapeli, gdyż miał inną wizję ścieżki, którą miał podążać Exodus. Jest to oczywista bzdura, bo Dukes od samego początku w zespole miał niewiele do gadania i zdawał sobie z tego sprawę. Był nawet autorem raptem pięciu tekstów do utworów, co jak na trzy albumy (nie liczę nagranego na nowo “Bonded By Blood”), pokazuje to jaki wkład miał Rob w twórczość Exodus. 
Nie wiem czym został skuszony Zetro, by znowu grać w zespole z Holtem, jednak biorąc pod uwagę, że w wywiadzie, który z nim przeprowadziliśmy z okazji premiery drugiego krążka Hatriot, wspominał, że nie chowa żadnej urazy względem swoich kolegów z Exodus, wcale nie musiały być to żadne złote góry. Mając w pamięci fenomenalny “Tempo of the Damned” z 2004 roku oraz to, że Steve nadal ma głos jak żyleta, oczekiwania względem nowego albumu były naprawdę wysokie. Sam Nuclear Blast, wytwórnia pod której skrzydłami znajduje się Exodus, podsycał je zresztą skutecznie. Nowy Exodus miał przez to być prawdziwą bombą. Wyczekiwał niczym tętniak, czekający na wybuch, niczym kobieta z dwubiegunówką podczas okresu. Ten album miał orać jak naćpany i wyposzczony nosorożec na ecstasy. Pieczę nad brzmieniem znowu trzymał Andy Sneap, więc w temacie tego jak będzie brzmiał nowy album, niespodzianek raczej miało nie być. 
A jak wygląda sprawa “Blood In Blood Out” w praktyce? Niestety, już nie tak różowo. Fakt faktem, brzmienie jest naprawdę potężne. Perkusja brzmi cudownie, co o tyle cieszy, że stanowi ona w sumie jeden z najlepszych elementów tego albumu. Gitary są ostre i organiczne, a mimo to w tym wszystkim da się wychwycić plumkanie basu. Głos Zetro brzmi wyśmienicie i wyraźnie bryluje w miksie. Kondycja samych utworów nie wygląda już tak dobrze. Wszędzie będziemy mieli do czynienia ze zwolnieniami. Momentami ma się aż wrażenie, że są one wciskane w każdy utwór wręcz na siłę. Ale po kolei. 
Biały szum, który towarzyszy nam na rozpoczęciu albumu przez półtorej minuty pierwszego utworu (swoją drogą co za poryty pomysł na intro?!) skutecznie zniechęci nas do pogłaśniania głośności. Reszta “Black 13” na szczęście rekompensuje nam trochę ten fakt, że Exodus sam próbuje obrzydzić nam słuchanie własnego albumu. Wiele jest takich utworów i albumów, które na początku brzmią jakby były nagrane w kiepskiej jakości, by potem wejście wszystkich gałek na konsolecie sprawiło duże wrażenie na słuchaczu, ale w tym przypadku to chłopaki i Sneap sporo przesadzili. Na szczęście później nie uświadczymy takich patentów. 
“BTK” rozpoczyna się riffem kojarzącym się jednoznacznie z “Tempo of the Damned”. Niesie ze sobą bardzo wydatną sugestię “Shroud of Urine”. Utwór jednak potem zaczyna trochę przynudzać. W przeciwieństwie do utworów znajdujących się na “Tempo of the Damned”, które były nieustanną rzeźnią riffów i agresywna chłostą, ten utwór siada i ochładza się wraz z biegiem trwania. Refren już w ogóle traci na impecie i zaczyna usypiać swym groovem, ale to jak pod koniec wchodzą patenty metalcore’owe to już chyba drobna przesada. W każdym razie potencjał głosu Zetro nieźle jest tutaj marnowany. Ciekawostką jest fakt, że jak się dobrze wsłuchacie wychwycicie głos Chucka Billy’ego w tym utworze. 
Innym utworem przywodzącym początkowo na myśl “Tempo of the Damned” jest “Salt the Wound”, w którym solówkę nagrał stary “wychowanek” Exodusa - Kirk Hammett, a w niej, no przecież nie inaczej, sporo jest granego pedału wah-wah. 
“Honor Killings” rozpoczyna swoją jazdę riffem w stylu “Impact Is Imminent”. Naturalnie po szybkich riffach, zwrotkach i refrenach, tu też następuje załamanie prędkości rytmu. Sepulturowe zwolnienie tutaj jednak bardzo dobrze współgra z resztą utworu. Następujące po nim drabinki i siarczyste melodyjne riffy oraz niezwykle energiczne solówki sprawiają, że ten utwór należy do jednych z lepszych na płycie. Drugim takim dobrym utworem jest numer tytułowy, który brzmi jak XXI-wieczna interpretacja nieśmiertelnego “Toxic Waltz”. 
Thrashowy klimat “Collateral Damage” i właściwie totalna absencja zwolnień, tak bardzo charakterystycznych dla reszty utworów z najnowszego krążka Exodusa, sprawia, że ten utwór wchodzi naprawdę nieźle. Perkusyjne połamańce w tym utworze dudnią niczym epileptyczne tango przy stroboskopie. 
“My Last Nerve” jest okej, lecz potem wpada w sidła hardcorowych synkop i neothrashowych pułapek. “Body Harvest” zaczyna się bardzo smaczną kanonadą ostrych Exodusowych riffów. Zwrotki i prechorus świetnie wypadają z agresywnym i zadziornym głosem Zetro. Utwór jednak kompletnie siada, i to tak pretensjonalnie jak waleń na plaży, w neothrashowym, a właściwie wręcz hardcore’owym refrenie i prostackich synkopach, następujących po nim. Nawet świetne solówki obfitujące w wyśmienite harmonie nie zacierają złego wrażenia. 
“Food for the Worms” ma za to tak zajebisty riff, który nam przypomina, że jednak mimo wszystko mamy do czynienia z albumem Exodus. Niestety narzucone szybkie i agresywne tempo znowu zostaje brutalnie zahamowane przez hardcorowe patenty, które sprawiają wrażenie wtrąconych tam totalnie z dupy. Exodus nie daje żyć własnym utworom, narzucając im sztywne i nienaturalne ramy, które wpływają koszmarnie na odbiór całości.
“Numb” technicznie nie jest niczym specjalnym, jednak jest to kipiący thrashem wałek, praktycznie nie zbrukany hardcore’owymi wpływami jak większość innych utworów na tym albumie, dlatego się go całkiem przyjemnie słucha. 
Utwory czasem brzmią na niedokończone i niedopracowane, tak jakby z braku pomysłu Holt i spółka postanowili wstawiać najprostsze i najbanalniejsze pomysły i riffy tam, gdzie trzeba było trochę dłużej pomyśleć. Prawie wszystkie utwory są skonstruowane z grubsza na jednym schemacie: riff na intro - zwrotka - refren - zwrotka - refren - hardcorowe zwolnienie - pojedynek solówek - refren - koniec. Bardzo często wałki zaczynają się naprawdę godnie, tylko po to by potem popaść w poprzerywane core’owe patenty. W sumie to dość zabawne, że po wywaleniu Dukesa, który jest dość mocno zafascynowany sceną core, Exodus nagrał najbardziej hardcore’owa płytę w swej historii, co zwłaszcza słychać w drugiej połowie wydawnictwa. 
“Blood In Blood Out” nie da się jednoznacznie zaorać. Na tym albumie znajduje się bardzo dużo dobrych momentów. Jednak wsadzoną im też dość znaczną ilość figur, które właściwie nie powinny znaleźć się na albumie Exodus czy jakimkolwiek dobrym albumie muzycznym. Swoją drogą paradoksalnie ostatni album Hatriot brzmi bardziej Exodusowo niż najnowsza płyta Exodus. Ci, którzy na dziesięciolecie “Tempo of the Damned” spodziewali się godnego sukcesora tego nowoczesnego dzieła chyba nieco się zawiedli.
Ocena: 3/6