środa, 9 listopada 2016

Sumerlands - Sumerlands





Sumerlands - Sumerlands
2016, Relapse Records

Oto przed wami albumik, który spokojnie może pretendować do miana płytki roku. A należy zauważyć, że w ostatnich miesiącach mieliśmy dość bogaty wysyp fajnych wydawnictw, także tych debiutanckich, więc taka prezentacja “Sumerlands” powinna dać wam niejaki obraz sytuacji. Muzyka, którą możemy chłonąć z debiutanckiego krążka Amerykanów jest przypomnieniem starych, dobrych dni, kiedy królowała inteligentna muzyka bez wsiurstwa i tandetnego kabotyństwa. Brzmienie jest idealnie wyważone - w miksie każda część składowa całości ma swoje selektywne miejsce, komponując się przy tym znakomicie z resztą elementów utworów.

Fajnie się tego słucha tuż po (lub przed) odpaleniem sobie innego dobrego debiutu z tego roku - “The Armor of Ire” Eternal Champion. Te dwa albumy świetnie się uzupełniają. Nic dziwnego, w końcu na obu za gitary odpowiadają ci sami ludzie. Świetnie też brzmi wokalista Phil Swanson. Generalnie odwala kawał dobrej roboty w Hour of 13 i w Briton Rites, ale na albumie Krainy Sumerów przeszedł samego siebie. Te jego oniryczne zaśpiewy, nieco w manierze Ozzy’ego Osbourne’a (minus skrzekliwość plus umiejętność śpiewania) naprawdę robią tu robotę.

Koniec końców Sumerlands bardzo ładnie połączyło swoje inspiracje, które rozwlekają się od Manilla Road po Fates Warning. Wyszedł z tego bardzo bogaty atak epickiego metalu w tradycyjnej manierze, który po prostu brzmi tak, jak powinien. Sumerlands bardzo sprytnie operuje zarówno klimatem jak i samym tempem utworów, potrafiąc brzmieć naturalnie zarówno w monumentalnych megalitach jak i w rozpędzonych szarżach. Tego się dobrze słucha i nie idzie porzucić tej płyty raptem po jednym przesłuchaniu. Tak powinien brzmieć metal w wydaniu XXI-wiecznym – polecam, polecam!

Ocena: 5,5/6

wtorek, 8 listopada 2016

Burstin’ Out - Outburst of Blasphemy





Burstin’ Out - Outburst of Blasphemy
2014/2015, Evil Spell Records

W skrócie - ten krążek jest jak cios łomem przez ryj. Już sama nazwa sugeruje z jakim brzmieniem będziemy mieli do czynienia. I rzeczywiście, wszystko tutaj brzmi z grubsza tak jak Venom - zdarte wokale Satanscythe’a sugerują, że Cronos jest jego główną inspiracją, gitary spokojnie mogłyby się znaleźć na najnowszym albumie Venom - gdyby Venom dalej grał tak dobrze jak kiedyś -, trzaskający bas huczy tak jak powinien, a sam miks całości brzmi jak siarkowy wyziew z odbytu Belzebuba. Wielokrotnie napotkamy tutaj muzyczne aluzje do stylistyki znanej z wczesnego okresu Venom. Venom nie jest jednak jedyną inspiracją Burstin’ Out. Doszukamy się tutaj także Bathory, Carnivore, nieco wczesnego Sodom i Mentors.

Cały album stanowi niezwykle fascynującą przejażdżkę nafarszerowanym dynamitem wagonikiem, owiniętym łańcuchem i drutem kolczastym, po piekielnych ostępach samego Inferno. Jest rock’n’rollowo, brudnie, surowo i agresywnie. Nie jest to siłą rzeczy najoryginalniejszy album ostatnich lat, ale - cholera jasna - przecież to brudny i skurwiały heavy metal! To nie ma być oryginalne, to ma kopać po ryju i wpierdalać piąchę w ryj. I Burstin’ Out czyni to fenomenalnie.

Warto zauważyć, że Burstin’ Out nie gra też bliźniaczo do Midnight - obie kapele trochę inaczej podchodzą do venomowej stylistyki, co tylko pokazuje, że ten temat jest zaskakująco prężny i rozległy. I bardzo dobrze, bo potrzebujemy tego więcej, a niemieccy czciciele Venom rzadko zawodzą. Ta scena jest niesamowita tak, że naszej nawet nie warto z nią porównywać. Speed Hounds From Hell!

Ocena: 5/6

czwartek, 3 listopada 2016

Cirith Ungol - wywiad





gdyby piekło miało ścieżkę dźwiękową, byłoby nią Cirith Ungol


Cirith Ungol. Ta nazwa sama z siebie wpompowuje hektolitry dumy w serca każdego fana autentycznego heavy metalu. Nie ma chyba, może oprócz Manilla Road, zespołu, który sam w sobie stanowiłby kompletną definicję heavy metalu. Wszystkie cztery albumy studyjne, które znajdują się w dorobku Cirith Ungol, to genialne pomniki prawdziwej chwały muzyki. Tego się nawet nie da opisać, gdyż klimat kompozycji tego zespołu, te przeszywające wokale, te riffy, ten bas i ta wbijająca kliny w żebra karypli perkusja, to prawdziwy amalgamat ostatecznego metalu chaosu. Cirith Ungol to muzyka podniosła, dostojna i pełna majestatu, a nie jakieś pipczenie dla domorosłych niedzielnych metalowczyków. I nawet tutaj nie przesadzam. Miałem niewyobrażalną okazję przeprowadzić wywiad z Robertem Garvenem i Gregiem Lindstromem, założycielami i twórcami magii Cirith Ungol. Wywiad miał mieć naturę mailową, więc chciałem tak ułożyć pytania, by także podpytać o kilka rzeczy, których na próżno szukać w dostępnych źródłach, a przy okazji wyjaśnić kilka nieścisłości na temat przeszłości tego zespołu, które można napotkać w Internecie. Zapraszam do lektury.

1. Przede wszystkim - to prawdziwy zaszczyt. Nie potrafię nawet wyrazić jak bardzo się cieszę na sposobność przeprowadzenia wywiadu z Cirith Ungol. Jesteście prawdziwym kultem pośród polskich fanatyków podziemia, a wydaję mi się nawet, że nigdy żaden zine lub magazyn muzyczny  z Polski nie przeprowadzał z wami wywiadu, dlatego mam nadzieję, że wybaczycie mi liczbę pytań, które przygotowałem. 

Rob Garven: Wielkie dzięki za zainteresowanie i przygotowanie tak wnikliwego wywiadu. Mam nadzieję, że wręcz uda nam się zdobyć w Polsce jeszcze więcej słuchaczy!

2. Cirith Ungol powróciło. Legenda powróciła. Macie za sobą pierwszy koncert po reaktywacji, który odbył się na festiwalu Frost and Fire. Jak było?

Rob: Było niesamowicie. Zawsze lubiłem grać na perkusji, zwłaszcza dla sporej publiki. Muszę przyznać, że byłem niezwykle podekscytowany już podczas rozgrzewki, lecz przy graniu “Master of the Pit” rozszalałem się na dobre. Nie mogę pojąć, dlaczego na tak długo dałem sobie z tym siana! Przebywanie na scenie razem z zespołem jest przeżyciem niezwykle magicznym, praktycznie nie do pojęcia. Zostawiłem granie, bo byłem wściekły na branżę muzyczną, dopiero teraz zrozumiałem, że był to samolubny błąd. Nie chciałem zostawiać bębnienia, ale po rozpadzie Cirith Ungol nie widziałem dla siebie żadnej przyszłości, a nie chciałem grać w innym zespole.

Greg Lindstrom: Cieszę się, że udało nam się zagrać bez jakiś większych kap, a reakcja fanów była wręcz porażająca!

3. Założę się, że część fanów była sporo młodsza od waszych własnych dzieci. Płomień prawdziwego metalu nadal płonie. Wielu fanów metalu postrzega muzykę Cirith Ungol jako jeden z najlepszych momentów w historii heavy metalu. Czy zdajecie sobie z tego sprawę i czy ta wiedza wpływa na was w jakikolwiek sposób?

Rob: Cóż, nigdy nie miałem żadnych dzieci, ale fakt faktem, większość publiczności była poniżej 30 roku życia. Najbardziej jestem dumny z tego, że nasz zespół jest popularny właściwie wyłącznie ze względu na naszą muzykę. Możliwe, że trochę przesadzasz, ale chyba rzeczywiście Cirith Ungol ma swoje małe miejsce w panteonie heavy metalu. A Churning Maelstrom of Metal Chaos Descending!

Greg: Z tego, co widziałem, to każda grupa wiekowa - od 14 do 70 roku życia - miała swoją reprezentację wśród publiczności. Jesteśmy świadomi faktu, ile dziedzictwo Cirith Ungol znaczy dla naszych fanów, dlatego włożyliśmy wiele wysiłku w to, by zagrać utwory na żywo tak, jak brzmią one na nagraniach.

4. Cirith Ungol rozpadło się w maju 1992 roku. Czy Tim, Greg i Robert zajmowali się czymś związanym z muzyką w późniejszych latach?

Rob: Słuchałem wiele muzyki, ale nie dotykałem perkusji od czasu rozpadu kapeli. Gram za to na flecie indiańskim.

Greg: Od 2003 grałem na basie w Falcon razem z Perrym Graysonem (Childhood’s End), Darinem McCloskey (Pale Divine, Beelzefuzz) i Andrew Stample’em. Wypuściliśmy dwa nagrania utrzymane w stylu ciężkiego rocka z lat siedemdziesiątych. Znalazło się na nich także kilka starych utworów Cirith Ungol. Jesteśmy w połowie nagrywania trzeciego albumu. Okazjonalnie gram także w całkiem niezłym zespole garażowym z kolegami z Boeinga - Steve’em Copelandem, Alanem Shemetem i Donem Belkiem. Wykonujemy covery Cactus, James Gang, Tommy’ego Bolina, Montrose i Captain Beyond.

5. Czym zajmowaliście się po rozpadzie Cirith Ungol? Założyliście rodziny, pracując w różnych gałęziach rynku pracy? Czy obowiązki rodzinne i służbowe utrudniały zreformowanie na nowo zespołu?

Rob: Przez wiele lat pracowałem w przemyśle graficznym i to jeszcze przed rozpadem kapeli. Moim drugim marzeniem było posiadanie Ferrari, więc po zawieszeniu działalności Cirith Ungol, odłożyłem pieniądze i kupiłem starego, klasycznego 1975 Dino Ferrari 308 GT4. Wiele weekendów spędziłem na grzebaniu przy nim i jestem z niego niezwykle dumny. Zawsze uwielbiałem brzmienie silników Ferrari i nadal mnie to niezmiernie jara!

Greg: Ta, praca na etat koliduje nieco z graniem, ale nie wtedy, gdy trzeba kupić nowy sprzęt jak gitary czy wzmacniacze! Jestem inżynierem i project managerem w Boeingu już prawie 35 lat, a od 25 jestem żonaty z moją cudowną Angelą. Mój syn Benjamin ma już 12 lat i mimo moich najszczerszych chęci, by zarazić go grą na gitarze (lub chociaż na perkusji!), gra na puzonie. Oprócz tego jest idealnym synem!

6. W 2010 roku organizatorzy Headbangers Open Air ogłosili, że Greg pojawi się na festiwalu, wspierany przez swoich kolegów, by zagrać klasyki Cirith Ungol, jednak nie doszło to do skutku. Dlaczego? I dlaczego ani Tim, ani Robert, nie byli zainteresowani wzięciem udziału w tym koncercie?

Greg: Tak, w końcu okazało się, że była to kombinacja braku wystarczającej ilości czasu oraz wyboru złego momentu. Falcon miał zagrać utwory Cirith Ungol mojego autorstwa - te wydane i niewydane. Niestety, Perry przeprowadził się w tym czasie do Australii i stwierdziliśmy, że nie starczy nam czasu, by ograć te kawałki w wystarczającym stopniu. Źle się z tym czuję, że musiałem odwołać nasz występ, jednak było to wówczas konieczne.

7. W jaki sposób doszło do reaktywacji Cirith Ungol?

Rob: Wznowienie działalności zespołu jest niezwykle fascynującym momentem w naszym życiu, a zwłaszcza w moim. Kiedyś poprzysiągłem sobie, że już nigdy nie zagram, lecz mój dobry przyjaciel i basista w lokalnym Night Demon, jednym z najlepszych zespołów w dzisiejszych czasach, Jarvis Leatherby, przekonał mnie. Przez wiele lat, gdy wracał z tras po USA i Europie, do naszego rodzinnego Ventura w Kalifornii, przywoził ze sobą te wszystkie historie o tym, jak wielu jest na świecie fanów Cirith Ungol i jak wszyscy nadal uwielbiają ten zespół. Zawsze mu mówiłem, że nie zamierzam do tego wracać. Miałem bardzo złe odczucia względem całego przemysłu muzycznego. W zeszłym roku zorganizował wspaniałe wydarzenie w Ventura, zapraszając wiele świetnych metalowych zespołów. W ten sposób powstał festiwal Frost and Fire, biorąc nazwę z naszego debiutanckiego krążka. Bilety na niego zostały wyprzedane, a nas poproszono o obecność na meet & greet między poszczególnymi koncertami! Podpisywaliśmy albumy, plakaty, wycinki z gazet i spotkaliśmy wielu fantastycznych ludzi z całego globu. Był tam też Oliver Weinsheimer, jeden z organizatorów niemieckiego festiwalu Keep It True. Wziął nas na stronę i poprosił o przyjazd na kolejną edycję jego festiwalu w 2015 roku, tylko po to byśmy mogli się spotkać z fanami, na co się zgodziliśmy. Jarvis chciał by w 2016 roku odbyła się druga edycja festiwalu Frost and Fire i pragnął byśmy zostali headlinerami tego trzydniowego wydarzenia! To było szalone i chłopaki nie wiedzieli za bardzo co mają o tym myśleć. Wiele musiałem sobie w tym temacie przemyśleć i w końcu stwierdziłem, że jeżeli tyle ludzi nadal lubi nas i nasza muzykę, byłoby niezwykle egoistycznym nie zagrać wreszcie dla nich. Pozostali członkowie zespołu się ze mną zgodzili! Zostaliśmy więc zabookowani na 8 października 2016. Nasze pierwsze próby były możliwe dzięki grzeczności chłopaków z Night Demon, którzy pozwolili nam grać w ich salce i na ich sprzęcie. Zwłaszcza dzięki Dusty’emu Squiresowi, który pozwolił mi łomotać w jego bębny. Niemal od razu poczuliśmy, że magia zespołu nadal w nas trwa. Reszta jest już historią. Wkrótce znaleźliśmy własną sale prób, DW Drums - najlepsza firma na świecie produkująca perkusje - zbudowała mi customowy dębowy set, endorsuję blachy Paiste, a w dodatku ciągle gramy i pracujemy nad nowym materiałem! Jestem podekscytowany i mam nadzieję, że nasi fani także! Podczas koncertów chcemy grać tak, by poczuli się w maszynie czasu, zabierającej ich do epoki naszego największego rozkwitu!

8. Jak dużym wyzwaniem był dla Roba, Jima, Tima i Grega powrót do dawnej kondycji umiejętności muzycznych? Czy Tim musiał powziąć jakieś szczególne ćwiczenia wokalne, by jego głos nabrał dawnej barwy? Kto musiał włożyć najwięcej wysiłku w pracę nad swym warsztatem?

Rob: Wydaję mi się, że to ja musiałem włożyć najwięcej wysiłku w powrót do swojej dawnej kondycji. To nie tak, że nie potrafiłem już grać, po prostu musiałem się trochę rozruszać! Tim brzmiał znakomicie od razu po wzięciu mikrofonu do ręki! Trochę to było dla nas zabawne, bo słyszeliśmy pogłoski, że zespół nie będzie w stanie już grać tak jak dawniej czy też Tim nie będzie potrafił tak śpiewać. Słyszałem nawet plotkę, że Tim już od dawna nie żyje! Po Frost and Fire II jeden z recenzentów napisał, że Tim brzmiał nawet lepiej niż na naszych nagraniach studyjnych!

Greg: Miałem najmniej pod górkę, bo nie jestem aż tak uzdolniony! Mniej do odrabiania. Poza tym grałem na basie z Falcon i na gitarze z moim zespołem garażowym, więc nie trzeba mi było wiele. Imponuje mi bardzo jak Rob wrócił do swego pierwotnego stanu po ponad dwudziestu latach przerwy. Osobiście uważam, że musiał mieć skitrany w piwnicy zestaw perkusyjny przez te wszystkie lata!

9. Jarvis z Night Demon z Ventura pomaga wam na basie. Czy spełnił pokładane w nim nadzieje podczas waszego występu na żywo na Frost and Fire II?

Rob: Jarvis jest wytrawnym muzykiem. Przykro nam, że Flint nie mógł wziąć udział w ponownej reaktywacji, ale Jarvis błyszczy za każdym razem, gdy gra, a ponadto jego zapał pcha nas ciągle do przodu!

Greg: Jarvis spełnił nie tylko pokładane w nim oczekiwania. Odwalił kawał świetnej roboty grając basowe ścieżki Flinta, a one nie są takie proste. Jest urodzonym showmanem i zawsze wie, w którą stronę patrzeć na kamerę!

10. Nie będę chyba daleki od prawdy, gdy powiem, że większość fanów Cirith Ungol znajduje się w Europie. Zostało niedawno oficjalnie potwierdzone, że zagracie po raz pierwszy na Starym Kontynencie podczas festiwalu Keep It True w Niemczech w 2017. Jakie są wasze odczucia przed tym koncertem?

Rob: Myślę, że to naprawdę fantastyczne. Prawie cała publiczność na naszym ostatnim koncercie była tak naprawdę spoza granic USA. Przybyło wielu fanów z Los Angeles i innych części Stanów, ale jasnym było, że większość naszych fanatyków mieszka w Europie. Koncert w Europie zawsze był naszym marzeniem, a już wkrótce będziemy je spełniać. Pamiętaj, że większość naszych inspiracji pochodziła właśnie z Europy, więc w pewien sposób nasza muzyka także stamtąd pochodzi. Podróż do Europy będzie jak powrót do domu.

Greg: Nigdy nie byłem w Europie więc jestem super podekscytowany!

11. Niestety, Europa nie przypomina Stanów - podróż z kraju do kraju nie jest tak łatwa jak między stanami - nawet jeżeli granice są w dużej mierze otwarte. Koszty takich podróży są dla wielu fanów metalu bardzo obciążające. Czy planujecie zagrać też jakiś koncert poza granicami Niemiec? Czy odzywali się do was promotorzy z innych europejskich krajów? Tak się zastanawiam, gdyż od jakiegoś czasu współpracujecie z Bartem Gabrielem, bądź co bądź pochodzącym z Polski - czy wsparł was w JAKIKOLWIEK sposób w temacie organizacji koncertu w Polsce?

Rob: Jarvis jest naszym managerem i pracujemy także z amerykańskimi i europejskimi promotorami. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że chciałbym zagrać w każdym kraju na świecie! W USA też nie jest różowo. W przeciwieństwie do europejskich krajów w Stanach jest bardzo droga służba zdrowia i bardzo mała liczba dni urlopowych. Nie wiem jak w Polsce, ale w tych europejskich krajach co znam, ludzie dostają nawet po kilka tygodni wolnego w roku, a to marzenie dla jakiś 90% Amerykanów! Chcemy zagrać tyle koncertów ile jesteśmy w stanie i mam nadzieję, że odezwą się do nas organizatorzy innych festiwali muzycznych. Bart jest dobrym przyjacielem, który wspierał nas nie tylko przy ponownym wydaniu remastera “Paradise Lost” na CD, lecz także od wielu lat. Nie wiem jak wygląda sytuacja koncertu w Polsce, ale mam nadzieję, że dojdzie on kiedyś do skutku!

12. Czy napisaliście jakieś utwory po rozpadzie Cirith Ungol? Czy zamierzacie je zebrać i nagrać jako EP a może jako cały nowy album? Jak wygląda perspektywa i wasza opinia w temacie nowego wydawnictwa Cirith Ungol w najbliższej przyszłości?

Rob: Pracujemy już nad nowym materiałem. Naszym celem jest wydanie nowego albumu i to wkrótce!

Greg: Tworzymy nowe utwory, a nowy studyjny krążek Cirith Ungol jest czymś nad czym ciągle pracujemy.

13. Czy planujecie nagrać niektóre wasze stare utwory, by ujrzały w końcu światło dzienne w odpowiedni sposób? Mówię tutaj o takich kompozycjach jak “Shelob’s Lair”, “Tight Teen” czy ”Flesh Dart”. Niektóre z nich nagrał Gregowy Falcon, ale moje pytanie dotyczy wydawnictwa pod flagą Cirith Ungol.

Rob: Ha! Właśnie niedawno o tym rozmawialiśmy! Część z tych utworów jest niezwykle prymitywna i nie wiem czy pasują do dzisiejszego katalogu Cirith Ungol. Faktem jest, że jednak mamy całkiem sporo ciężkiego materiału, któremu przyda się porządna sesja nagraniowa!

Greg: Mamy tony utworów, przez które musimy przejść. “Brutish Manchild”, “Making Mincemeat of the Enemy” czy “King Tut Uncommon” przychodzą mi z nich teraz do głowy.

14. Cirith Ungol zaczęło swoją przygodę jako Titanic. Czy możecie nam opowiedzieć jak i dlaczego (i kiedy) zdecydowaliście się przekształcić w zespół, który znamy dzisiaj? I dlaczego akurat wybraliście Cirith Ungol na nazwę, a nie jakikolwiek inny termin z Trylogii Tolkiena, np. Khazad Dum?

Rob: Greg był moim przyjacielem z siódmej klasy, to było w 1971 roku. Znaliśmy także Jerry’ego Fogle’a i Pata Galligana, który później dołączył do Angry Samoans. Jerry i Pat grali na gitarach, Greg na basie. Kupiłem mały zestaw perkusyjny i zaczęliśmy grać! Zagraliśmy nawet kilka koncertów na świeżym powietrzu, lecz główną inspiracją Pata byli The Beatles (w ogóle jego rodzina tworzyła własny folkowy zespół) i choć docenialiśmy ich muzykę, to chcieliśmy grać coś znacznie cięższego. Dlatego razem z Gregiem i Jerrym odeszliśmy z tego projektu i założyliśmy Cirith Ungol.

Greg: Poznałem Roba w siódmej klasie i od razu zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Lubiliśmy podobne rzeczy, na przykład obaj uwielbialiśmy Ferrari. Titanic został założony latem 1971 roku razem z Jerrym i innym naszym kolegą z klasy - Patem Galliganem. Graliśmy głównie covery The Beatles i Creedence Clearwater Revival. Myślę, że jedynym powodem, dla którego chcieli bym z nimi grał, był fakt, że jako jedyny posiadałem wzmacniacz. Wkrótce, razem z Robem i Jerrym, chcieliśmy grać nieco cięższy stuff jak Cream czy Mountain. Pat uważał taką muzykę tylko za hałas. Dlatego stwierdziliśmy, że kończymy ten biznes i w trójkę zakładamy Cirith Ungol na początku 1972 roku. Jak na ironię losu, Pat później dołączył do punkowego zespołu Angry Samoans. To był dopiero hałas.

15. W jaki sposób Tim Baker stał się częścią zespołu i dlaczego wasz pierwszy wokalista - Neal Beattie - został przez niego zastąpiony?

Rob: Neal był świetnym wokalistą i świetnie się zachowywał na scenie. Graliśmy z nim razem przez kilka lat. Myślę, że chcieliśmy czegoś bardziej ciężkiego. Tim był jednym z naszych technicznych i pozwoliliśmy mu zaśpiewać na kilku utworach, które nagrywaliśmy. “Last Laugh” i “Hype Performance” w jego wykonaniu można usłyszeć na składance “Servants of Chaos”. Uwielbiam ten jego wokal na tych wałkach. Tim okazał się urodzonym wokalistą, a reszta to historia!

16. Jest to dość znanym faktem, dla każdego fana Cirith Ungol, że artworki na waszych płytach przedstawiają prace Michaela Whelana, wykonane jako ilustracje do książek Michaela Moorcocka o Elryku z Melnibone. Czytałem, że jednak pierwotnie chcieliście by „Frost and Fire” było przyobleczone w zupełnie inną pracę – Berserker, wykonaną przez Franka Frazettę. Dlaczego tak się w końcu nie stało? Wiem, że Molly Hatchet użyło tej grafiki na swoim „Beatin’ the Odds”, lecz czy rzeczywiście było to przeszkodą? Przychodzi mi do głowy sytuacja z okładką „Blessed Are The Sick” Morbid Angel. Wykorzystali malowidło belgijskiego artysty Jeana Delville’a Skarby Szatana, które szwedzcy techniczny thrasherzy z Hexenhaus już zdążyli umieścić na swym „A Tribute To Insanity”. Nawiasem mówiąc, prace Whelana lepiej pasują do muzyki Cirith Ungol niż kreska Franka Frazetty…

Rob: Greg był moim mentorem w temacie muzyki i literatury. Zajarał mnie mnóstwem książek z gatunku magii miecza, jak tymi o Kane’ie Karla Edwarda Wagnera czy o Conanie i Bran Mak Mornie Roberta Howarda. O wielu z nich bym nawet nie wiedział gdyby nie Greg. Gdy nadchodził czas prac nad naszym debiutem, zastanawialiśmy się nad tym, jak ma wyglądać okładka. Zawsze podobały nam się prace Franka Frazetty. Mieliśmy nawet upatrzonego rzeczonego Berserkera. Okazało się jednak, że Molly Hatchet nas ubiegło. Czytając Zwiastuna Burzy Michaela Moorcocka zastanawiałem się wówczas czy nie moglibyśmy użyć tej wspaniałej okładki namalowanej przez Whelana. To by była najlepsza rzecz na świecie! Stwierdziłem, że spróbuje swego szczęścia – skontaktowałem się z wydawcą, który dał mi namiary do Michaela Whelana. Gość okazał się niesamowity. Nie tylko zgodził się na to, byśmy użyli jego prac, ale nawet podobała mu się nasza muzyka. Już to kiedyś mówiłem, ale potwierdzę to dla pewności jeszcze raz – fantastyczne ilustracje Michaela Whelana są najprawdopodobniej jednym z powodów, dzięki którym odnieśliśmy jakikolwiek sukces. Mam nadzieję, że przy następnym albumie studyjnym także będziemy mieli to szczęście, by wykorzystać którąś z jego prac z cyklu o Elryku! Whelana spotykałem wielokrotnie na konwentach science fiction. Raz nawet odwiózł mnie do domu moich rodziców - w którym mieliśmy próby przez wiele lat - razem ze swoją piękną żoną i wziął ze sobą jeden z oryginalnych obrazów o Elryku. Byłem zaszczycony, że zostawił go u mnie gdy potem poszliśmy na wieczorny obiad. Oprócz tego, że gość jest jednym z najlepszych artystów naszych czasów, jest także wspaniałym człowiekiem i największym przyjacielem jakiego nasz zespół kiedykolwiek miał!

Greg: Brak możliwości wykorzystania grafiki Frazetty okazał się błogosławieństwem, gdyż nie mogliśmy wyobrazić sobie lepszego artysty niż Michael Whelan. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale w jego pracach jest jakaś nutka nadziei. Nawet w jego najbardziej ponurych grafikach. To jest coś czego nie uświadczy się w ilustracjach Frazetty.

17. Nagranie „Frost and Fire” zostało sfinansowane samodzielnie przez zespół. Ale nie tylko, gdyż podobno pomogło wam zwycięstwo w jednej z bitw zespołów która miała miejsce w waszym mieście. Czy często braliście udział w takich wydarzeniach? Jak je wspominasz? No i co dokładnie wygraliście – pieniądze czy opłacony z góry czas w studiu?

Rob: Graliśmy na wielu bitwach zespołów, lecz nigdy żadnej nie wygraliśmy. Nasze miasto było i nadal jest raczej w stylu plażowych lamusów. Zawsze mieliśmy sporo fanów, którzy lubili hard rock lub metal, ale nigdy nie było ich tyle, by wygrać konkurs, w którym preferowano zespoły do których można tańczyć! Raz nawet nam się prawie udało, ale zajęliśmy drugie miejsce – i to na własną prośbę. Zespół, który wygrał, rozwalił sobie wzmacniacz gitarowy. Pożyczyliśmy im nasz sprzęt. No i wygrali. Czuliśmy się dziwnie. Drugą nagrodą było zasponsorowane kilka godzin w Goldmine Studios. Nagraliśmy tam trochę demówek, a potem większość naszych albumów, a teraz mamy tam salę prób!

Greg: Co roku braliśmy udział w tych bitwach zespołów. Zwykle odpadaliśmy już po pierwszej rundzie. Sędziowie nie chwytali naszej „acid rockowej muzyki”. Przegrywaliśmy przez to zwykle z latino dance bandami i kapelami grającymi covery Steve’a Millera.

18. Bardzo wiele zachodu trzeba było włożyć w ustawienie koncertu w Kalifornii za wczesnych czasów Cirith Ungol? Czy zmieniło się to w latach osiemdziesiątych, gdy Kalifornia stała się dość specyficzną mekką całego glamowego syfu spod znaku Motley Crue, Ratt czy L.A. Guns? Co sądziliście wówczas o takich zespołach i o ich fanach? Mieliście kiedyś okazję zagrać koncert z glam metalowymi zespołami?

Rob: Kilka razy graliśmy z Ratt, Litą Ford czy Stryper, a gości z Motley Crue dość często widywaliśmy na backstage’u. Zdawaliśmy sobie sprawę, że są bardzo popularni, ale ja nigdy jakoś nie przepadałem za tego typu muzyką. Zawsze chcieliśmy iść w ciężar i bardziej sobie wyobrażaliśmy nasz styl jako podobny do wczesnego Rush czy Scorpionsów. Na nasze koncerty przychodziło mnóstwo gości, którzy specjalnie jechali godzinę z Los Angeles, by nas zobaczyć. Dostawaliśmy też dobre recenzje naszych koncertów. Raz Marc Shapiro (teraz znany autor horrorów) opisał nas jako najlepszy zespół wieczoru i powiedział, że “gdyby piekło miało ścieżkę dźwiękową, byłoby nią Cirith Ungol”. Nigdy nie utrzymywaliśmy zażyłych stosunków z hair metalowymi zespołami. Postrzegaliśmy ich jako gości, którzy się sprzedali. My nie zamierzaliśmy się nigdy sprzedać, co zapewne było błędem, który przypieczętował nasz późniejszy los.

19. Czytałem w wywiadzie, że celowo chcieliście, by brzmienie “Frost and Fire” było nieco radiowe, by zwiększyć szansę na zainteresowanie sobą większych wytwórni. Czy dzięki temu radiostacje z Kalifornii (lub innych stanów) puszczały was często na swojej antenie? Czy ktoś po wydaniu “Frost and Fire” się z wami kontaktował z różnych labeli?

Rob: Hardrockowe radio KLOS z Los Angeles puściło dwa pierwsze utwory z “Frost and Fire”. Bardzo się z tego cieszyliśmy, jednak wkrótce dostaliśmy info, że nasza muzyka jest za ciężka i nie będą jej już emitować. Nikt się z nami nie kontaktował, mimo reklamy i materiałów promocyjnych, które rozsyłaliśmy przed i po premierze “Frost and Fire”. A wysłaliśmy tego sporo! Mimo wszystko, bardzo wierzyliśmy w nasz zespół i staraliśmy się twardo i wytrwale promować kapelę i jej muzykę. Brian Slagel był naszym kumplem, który pracował w sklepie z płytami Oz Records w The Valley niedaleko Los Angeles. To dzięki niemu złapaliśmy kontakt z Greenworld Distribution, dzięki którym rozdystrybuowaliśmy nasz pierwszy album. Podpisali nawet z nami licencję. Niestety, podpisaliśmy także kontrakt wydawniczy na ten album, przez co nie zobaczyliśmy już żadnych tantiem z jego tytułu, odkąd ogłosili upadłość.

20. Nawet jeżeli ktoś postrzegałby muzykę z “Frost and Fire” jako skoczną czy też radiową, to żadną miarą nie jest to materiał trywialny i banalny. Trudno nie lubić tych riffów, solówek, linii basu, struktury kompozycji, no i tych tekstów. Jeżeli chcieliście uderzyć do radia, to dlaczego nie postawiliście na “sprawdzone” tematy tego typu muzyki czyli samochody, dziewczyny i imprezowanie? “What Does It Take” wydaje się dotykać tematyki miłości, ale cholera, diabelnie daleko mu do bycia love songiem.

Rob: Cóż, “Edge of a Knife” i “What Does It Take” mają dość chwytliwe refreny, ale szczerze, nie chcieliśmy odchodzić od tematyki magii i miecza. Staraliśmy się przełamać schemat. Prawda jest taka, że bez znajomości było niezwykle trudno dostać się do przemysłu muzycznego w Los Angeles. Na każdy zespół, któremu się udało, przypada setka, która spaliła się próbując. Większość tych, które odniosły sukces komercyjny, osiągnęła go zupełnie czymś innym niż ich muzyka.

Greg: Nie wydaję mi się, by Cirith Ungol kiedykolwiek było w stanie stworzyć coś lekkiego! Jestem w gruncie rzeczy bardzo szczęśliwym człowiekiem, jednak pisanie radosnych tekstów przychodzi mi niezwykle ciężko. Muszę być wkurzony i w nastroju depresyjnym lub w najlepszym razie niezwykle poważnym, by dostarczyć swoje najlepsze dzieła. “High Speed Love” jest starą kompozycją Cirith Ungol, osadzoną w temacie wyścigu Formuły 1 i jest to chyba najbardziej beztroski moment na jaki potrafiliśmy się zdobyć. Nagrałem ten utwór powtórnie na pierwszym albumie Falcon.

21. Czy mieliście kiedykolwiek zastrzeżenia do brzmienia waszego pierwszego albumu? Z mojego punktu widzenia jest perfekcyjne i idealnie pasuje do nastroju płyty, ale może wy, jako twórcy, postrzegacie to zagadnienie inaczej?

Rob: Uwielbiam cały ten album. Naturalnie było to raptem krótkotrwałe ujęcie tego, co uznajemy za nasz najlżejszy materiał w tamtym czasie. Ale i tak wszystkie te utwory są wspaniałe. Ponadto, uważam że był to moment, w którym Tim śpiewał najlepiej. On by się pewnie ze mną tutaj nie zgodził, ale uważam że na “Frost and Fire” brzmi jak żyleta rozszczepiająca muzykę! Jestem jego największym fanem. Ponadto, dorastaliśmy w czasach, kiedy zespoły miało zwykle jeden lub dwa dobre utwory na płycie. Były oczywiście wyjątki, jak w przypadku debiutów Montrose i Lucifer’s Friend. Tymczasem na Facebooku czytam opinie, że zagraliśmy za mało utworów z debiutu podczas naszego koncertu.

Greg: Bardzo chciałem, by brzmienie albumu było cięższe. Wyszło jak wyszło zapewne z powodu naszego braku doświadczenia w pracy studyjnej. Nasz inżynier też nie był obeznany z nagrywaniem zespołu rockowego. Mimo to brzmienie jest przejrzyste, da się wychwycić wszystkie instrumenty. Myślę, że wystarczyłoby wówczas tylko przekręcić wszystkie gałki nieco w stronę maksimum.

22. Chciałbym także potwierdzić jeszcze jedną rzecz – co było inspiracją stojącą za tytułem „Frost and Fire”? Czy przypadkiem nie był to „O krok od zguby” [oryg. tytuł to „Swords & Ice Magic” – przyp.red.] Fritza Leibera? Lankhmar z tego cyklu pojawia się nawet w tytułach niektórych demówek, które potem wylądowały na „Servants of Chaos”. Jeżeli to prawda, to dlaczego nie chcieliście użyć na okładce właśnie prac z którejś z części tego cyklu? To też są prace Michaela Whelana.

Greg: Trafiłeś. Jestem zagorzałym fanem cyklu o Fafrydzie i Szarym Kocurze. Zapożyczyłem do tekstów też kilka fraz jak „Frost Monstreme”. Lubię ten cwany humor w prozie Leibera. Umierająca Ziemia Jacka Vance’a jest także moim wielkim faworytem. Sam utwór „Frost and Fire” jest po równo zainspirowany Fritzem Leiberem i albumami BeBop Deluxe „Futurama” i „Sunburst Finish”.

23. Dlaczego zdecydowaliście by “Maybe That’s Why” został utworem instrumentalnym, mimo iż był do niego ułożony tekst?

Greg: Uznaliśmy, że największe uderzenie wywrze jako instrumental z czterema gitarami. Graliśmy go czasem na żywo z wokalami. Wykonywaliśmy go nawet na weselu naszego znajomego - przynajmniej trzykrotnie, gdyż był to jedyny wolny utwór, który znaliśmy!

24. Czy możesz nam przybliżyć historię, która jest zawarta w “Edge of a Knife”? Spotkałem się już z wieloma interpretacjami tego utworu, dlatego chciałem zweryfikować ją u źródła.

Greg: Ludzie zwykle skupiają się na tekście “I got my rock ‘n roll haircut, I got my rock ‘n roll jeans” i zupełnie zapominają o tym, co następuje później: “Just to make me feel like someone I’d rather not be”. Tekst dotyczy młodego człowieka, który stara się odnaleźć między rockowym stylem życia, a poddaniem się systemowi i zdobyciem “prawdziwej” pracy. Brzmi jak ktoś kogo znam...

25. Greg grał na basie, jednak to Michael Flint został wpisany jako basista we wkładce do „Frost and Fire”. Dlaczego? Nie obawialiście się, że jeżeli odejdzie nagle z zespołu, to może się między wami pojawić zła krew z powodu sporu o tantiemy? Przemysł muzyczny zna wiele takich historii.

Rob: W ogóle nam to przez myśl nie przeszło. Greg był znakomitym gitarzystą i bardzo chciał grać na gitarze, więc znaleźliśmy prawdziwego wymiatacza na jego miejsce – Flinta. Dlatego się tak nazywa, jak w tym filmie „In like Flint”. Wpisaliśmy go do wkładki, gdyż grał już z nami na basie, gdy wychodził album, więc wydawało się to w porządku. Zanim odszedł, zagraliśmy trochę koncertów z podwójnym atakiem gitarowym Jerry’ego i Grega. Jest nawet trochę nagrań wideo z tych występów i jestem pewien, że zostaną kiedyś upublicznione, choć są niezwykle fatalnej jakości. Aczkolwiek podwójne solówki były niesamowite! Mam nadzieję, że te wideo ujrzą światło dzienne, gdy już nas nie będzie! Ha!

Greg: Cóż, taki czarny scenariusz nigdy mi nie przyszedł do głowy. Flint dołączył do zespołu tuż po tym jak zarejestrowaliśmy „Frost and Fire”. Stwierdziliśmy, że jako nowy basista i pełnoprawny członek kapeli, zasłużył na to by znaleźć się na okładce. Muszę jednak przyznać, że wkurzało mnie, gdy ludzie mówili o tym jakie świetnie partie basowe Flint nagrał na „Frost and Fire”!

26. Kim był Randall Jackson, który trafił do wkładki jako producent wykonawczy? To był ktoś ze studia czy może z Restless Records?

Rob: Randy był jednym z naszych najlepszych kumpli w tamtych czasach. Dostał sporo kasy za wypadek, którego doznał w zakładzie rafineryjnym. Chciał nam pomóc, więc pożyczył nam forsę na koszty produkcji „Frost and Fire”. Naturalnie zwróciliśmy mu potem pieniądze, co zajęło nam cały rok. Nadal pozostał jednym z naszych największych fanów i mentorów, aż do swojego odejścia z tego świata kilka lat temu.

27. “Frost and Fire” zostało wydane przez Liquid Flame Records, waszą własną wytwórnie, którą stworzyliście specjalnie do tego celu. Co było inspiracją dla tej nazwy?

Rob: Nie wiem dokładnie skąd to do nas przyszło, ale tematyka ognia towarzyszyła zespołowi od samego początku. Stworzyłem nawet logówkę w stylu słońca. Umieszczaliśmy ją na plakatach. Nadal mam jej oryginalną grafikę, prawie ją sprzedałem na eBayu w zeszłym roku! Wiele naszych utworów ma “ogień” w nazwie i brzmi to świetnie!

Greg: Nazwa nic takiego nie oznaczała - po prostu miała brzmieć zajebiście.

28. W 1981 „Frost and Fire” zostało wydane także przez Restless Records i Enigmę. Jak wspominacie początki waszej współpracy? Czy rzetelnie wywiązywali się wówczas ze swoich zobowiązań promowania zespołu i płyty?

Rob: Restless Records pojawiło się dopiero po zagładzie Enigmy. W sumie to była ta sama firma, która wyewoluowała w wiele kolejnych firm. Greenworld zamienił się w Enigmę, Enigma w Restless Records… „Frost and Fire” nigdy nie pojawiło się pod egidą Restless, lecz Liquid Flame, Enigmy, Reborn Classics i Metal Blade Records. Byli bardzo nam sprzyjający na początku, ale jakoś tak się zawsze składało, że wracaliśmy do nich jak jakaś ofiara przemocy domowej. Wydawali nasze albumy, ale koniec końców zawsze jakoś wsparcie było znikome lub nie istniejące. Trudno jednoznacznie się na nich zżymać, gdyż zagwarantowali „Frost and Fire” międzynarodową dystrybucję, której nikt inny nie chciał się podjąć. Byli najlepszym biznesem jaki mogliśmy wówczas otrzymać. Tuż po tym jak, wówczas jako Enigma, podpisali z nami kontrakt, podpisali także umowy z Motley Crue i Ratt. I to właśnie te hair metaluchy skupiały całą ich uwagę. Zawsze byliśmy trochę takim zespołem, z którym nikt nie wiedział co ma robić. Wtedy wszystko było podyktowane chciwością, niestety. Myślę, że większość z nas ma teraz poczucie, że jeżeli znów mamy tak działać, to jednak lepiej pozostać w Metal Blade.

29. Pamiętasz jak wyglądało zainteresowanie prasy heavy metalowej i zinów Cirith Ungol w latach osiemdziesiątych? Czy dostawaliście dużo listów od fanów w tym okresie? Po wydaniu której płyty zainteresowanie fanów było największe?

Rob: Dostawaliśmy istne tony poczty od fanów. Zawsze jak ćwiczyliśmy trzy czy cztery razy w tygodniu, to potem siedzieliśmy w naszym odjazdowym band roomie i odpowiadaliśmy na każdy list z osobna. Dużo było listów ze Stanów, ale najwięcej z Europy. Myślę, że nasze zwrotne listy były wówczas naprawdę fajne, zawsze były opatrzone tekstami w stylu „Gdy już dołączyłeś do rozrastających się szeregów legionów Chaosu, razem sprawimy, że pierzchnie przed nami kulący się motłoch fałszywego metalu, a ich tchórzliwych pachołków zmiażdżymy, uwalniając świat od tej plagi!” albo takimi: „Łącząc temat magii i miecza z mocarnie intensywnym heavy metalem, muzyka Cirith Ungol przyzywa ciemniejszą stronę wiecznej walki… Zstąpienie wzburzonego wiru metalowego chaosu!”. Ha! Mieliśmy niezwykle dużo zabawy pisząc takie rzeczy, a było tego o wiele więcej! Zawsze dołączaliśmy naklejkę Cirith Ungol, podpisane foto lub nawet plakat z jakiegoś gigu, który akurat graliśmy. Żartowaliśmy sobie, że nigdy nie udało nam się wybić jako zespół, gdyż cały czas przeznaczaliśmy na siedzenie i odpisywanie na listy! Mam wiele pudełek z listami, które sobie zachowałem z tamtego okresu. Miałem więcej, ale musiałem zrobić miejsce, bo już nie miałem na to przestrzeni. Od fanów dostawaliśmy nie tylko listy, ale także rysunki, często na samych kopertach. Naprawdę, sporo tego było.

Greg: „Frost and Fire” wyszedł w świetnym okresie dla metalu. NWOBHM się dopiero rozkręcał i powstawało całkiem sporo fanzinów. Cirith Ungol trafiało niemal do każdego numeru New Heavy Metal Revue Briana Slagela i to jeszcze przed naszym debiutem. Mieliśmy jednak dużą konkurencję – inne zespoły miały prawdziwie silny management, dzięki któremu dostawali najlepsze trasy i koncerty.

30. Internet sprawia, że teraz łatwiej możecie się skontaktować ze swoimi fanami. I nie musicie przy tym wydawać pierdyliardów dolarów na znaczki i koperty. Rozmowę z kimś z drugiego końca świata można przeprowadzić w mgnieniu oka. Czy wiele osób do was pisało maile i wiadomości, nękając was ciągle pomysłem reaktywacji lub zwyczajnie po to, by wyrazić swoje uznanie dla waszej muzyki?

Rob: Dużo ludzi pisało do nas na przestrzeni lat. Aczkolwiek ten hardcore’owy kontyngent fanów w Europie rósł bez naszej wiedzy. A przynajmniej nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z jego rozmiarów i pasji, jaką europejscy fani żywią względem naszej muzyki! Oficjalny fan page założyliśmy na Facebooku dopiero po reaktywacji. Mamy także konto na Instagramie i Twitterze. Naturalnie większość członków zespołu, w tym ja, mamy własne profile na Facebooku.

Greg: Piętnaście lat temu zacząłem sprzedawać koszulki Cirith Ungol na eBayu. Tak by utrzymać przy życiu nasze wspomnienie. Zdziwiło mnie jak wiele ludzi wciąż kochało ten zespół. Ciągle dostawałem maile z pytaniami o powrót Cirith Ungol. Na koncertach Falcon także stale się mnie pytano o Cirith Ungol.

31. „King of the Dead” był drugim albumem Cirith Ungol i pierwszym nad którym mieliście zupełną kontrolę – jeszcze większą niż w przypadku „Frost and Fire”. Brzmienie tej płyty jest niesamowite i wyraźnie słychać, że nie hamowaliście się zupełnie w niczym. Jaka jest wasza opinia o tym albumie teraz? Jak go postrzegacie?

Rob: Wydaję mi się, że „King of the Dead” jest naszym najlepszym dziełem. Jak już nadmieniłeś, mieliśmy nad nim pełną kontrolę i to w każdym aspekcie – koncepcji, nagrania i produkcji. Przygotowałem layout, tak samo jak na pierwszym i później na trzecim wydawnictwie. Okładka jest najlepsza na świecie, znowu dzięki Michaelowi Whelanowi, a fotosy są dokładnie takie, jakie mogliśmy sobie zamarzyć. Słyszałem, że są ludzie, którym nie podoba się brzmienie. Według mnie jest fantastyczne. Zwłaszcza jak się odpali płytę na dużym sprzęcie stereo, takim z dużymi kolumnami! Jestem bardzo skromny w temacie naszej muzyki i naszego miejsca w świecie heavy metalu, lecz żałuję jedynie, że ten album nie ukazał się pod skrzydłami żadnej większej wytwórni. Myślę, że można go spokojnie postawić obok innych ikonicznych dzieł z tego okresu.

Greg: To najlepsza płyta Cirith Ungol i klasyczny metalowy album. Zdecydowanie nie cierpi na syndrom drugiej płyty – problemu z brakiem dobrego materiału. Połowa utworów została napisana jeszcze przed „Frost and Fire”.

32. „Finger of Scorn” jest jednym z najbardziej doskonałych i intensywnych klasyków Cirith Ungol. Jest to jedna z kompozycji Grega i ma w sobie niezwykle niepokojący tekst. Jaka inspiracja stała za tym kawałkiem? Jakie jest jego znaczenie? Kto wskazuje na nas paluchem pogardy?

Rob: Greg napisał muzykę i tekst, ja narysowałem grafikę, którą umieściliśmy obok tekstu. Zrobiłem tak też przy kilku innych utworach.

Greg: Skoro już odkrywam wszystkie swoje karty to fraza „finger of scorn” pochodzi z utworu Trapeze „Jury”. Prawdziwy hicior, który graliśmy w połowie lat siedemdziesiątych. „Finger of Scorn” jest jednym z kilku utworów (obok „Route 666” i „Half Past Human”), które napisałem o Bestii, czyli de facto o Szatanie lub wszechmogącej sile zła, która pragnie sprowadzić ludzkość z powrotem do najbardziej prymitywnych instynktów.

33. Finger of Scorn to także nazwa tribute bandu Cirith Ungol, który założył undergroundowy metal warrior Manolis Karazeris. Mieliście okazje obejrzeć na YouTube jakiś ich koncert? Jaka jest wasza opinia na ich temat?

Rob: Naturalnie. Manolis jest przyjacielem i świetnym muzykiem także w swoim zespole Dexter Ward, który uwielbiamy! Nigdy go wcześniej nie spotkałem, ale znam Finger of Scorn i jego poświęcenie dla tego zespołu. Poznałem go osobiście dopiero na ostatnim Keep It True i widziałem też jak gra z Dexter Ward! Zawsze był wspierający i wiem, że wielu innych greckich fanów także!

Greg: Są niesamowici. Poraża mnie myśl, że Cirith Ungol doczekało się swego tribute bandu. Jesteśmy jak Abba!

34. „Death of the Sun” jest kolejnym moim faworytem z tego albumu. Ta kompozycja jest niezwykle masywna. Jej wcześniejsza wersja z kompilacji Metal Blade z 1982 jest także wybornie twardzielska. Jaka jest wasza opinia o tych dwóch wersjach? Która wam lepiej leży?

Rob: Jestem autorem tekstu i cieszy mnie niezmiernie, że istnieją dwie wersje tego kawałka! Najbardziej mi pasuje oryginalna. Wokale Tima są niezwykle surowe na nagraniu i to jest chyba to, co sprawia, że bardziej się do niej skłaniam. Naturalnie, chcieliśmy by ten utwór na „King of the Dead” wypadł jeszcze lepiej, lecz czasem trudno jest pobić samego siebie! Brian poprosił nas o któryś z naszych utworów na swoją pierwszą kompilację. Byliśmy mu bardzo wdzięczni za pomoc jaką nam zawsze okazywał, więc się od razu zgodziliśmy. Ostatnio ktoś go poprosił o wskazanie najlepszych albumów Metal Blade Records i wybrał właśnie „Metal Massacre vol. I” oraz „King of the Dead”, a przecież jego wytwórnia wydała wiele naprawdę wspaniałych albumów. To był prawdziwy zaszczyt!

35. Brian Slagel miał sporo do powiedzenia przy miksowaniu „One Foot In Hell”, trzeciego albumu Cirith Ungol. Podobno nawet sporo wyciął z finalnej wersji nagrania. Czy rozmawialiście wówczas na temat jego poprawek edycyjnych? Czy dysponujecie taśmami z usuniętym materiałem?

Rob: O stary, naprawdę odrobiłeś pracę domową! Brian zawsze był naszym przyjacielem i zawsze wspierał zespół. Gdyby nie jego Metal Blade, możliwe że byśmy teraz nie rozmawiali. Zawsze dbał o to, by dodruki naszych wydawnictw były obecne na rynku! Szczerze powiedziawszy, wydaję mi się, że wyciął jedynie takie chórki w stylu Uriah Heep. Nadal ma taśmy-matki z procesu nagrywania i jestem przekonany, że ówczesny miks wyszedł należycie! Na tej płycie jest kilka naszych najlepszych kawałków jak „Blood & Iron” i „Chaos Descends”!

36. Tytułowy utwór z „One Foot In Hell” oparty jest ponoć na jednym z incydentów, który mieliście podczas waszego występu – ktoś wam buchnął sprzęt po koncercie. Możecie nam przybliżyć tę historię?

Rob: Tak, pierwotnie teksty był zupełnie inny i opowiadał właśnie o tym wieczorze. Graliśmy na jednej z tych bitw zespołów. To jeszcze było za czasów Neala Beattie’ego jako naszego wokalisty. Mam kilka jego zdjęć z tego wieczoru, które wrzuciłem do Sieci! W każdym razie, po koncercie jeden z zespołów chciał wtrynić część naszego sprzętu do swojego vana. W dodatku trochę wydymał nas promotor, ale coś takiego zdarzało się wówczas na porządku dziennym. Tekst, choć był całkiem spoko, nie pasował tematycznie do zespołu, lecz bardzo podobała nam się muzyka, więc trochę go pozmienialiśmy podczas sesji nagraniowej „One Foot In Hell”! Niektóre nasze wcześniejsze teksty miały bardzo suchy humor. Nie jestem jakoś nimi zażenowany, ale chcieliśmy brzmieć ciężko, a coś takiego średnio pasuje. Rozmawialiśmy niedawno o tym, by napisać na nowo teksty do niektórych naszych najstarszych utworów, co według mnie jest ekstra!

Greg: To jest naprawdę stary utwór. Ledwo mogliśmy legalnie prowadzić samochód, gdy go pisaliśmy!

37. „Paradise Lost” to ostatni wysiłek studyjny w dotychczasowej historii Cirith Ungol. Rok 1991 – okres, w którym bardzo wiele rzeczy się zmieniało w przemyśle muzycznym. Jak wspominacie sesję nagraniową? Jak bardzo spieprzyła wytwórnia?

Rob: Głównym problemem z tym nagraniem, z mojego punktu widzenia, był absolutny brak kontroli nad nim przez zespół. Nie mogę winić jedynie Restless i Rona za zaistniałą sytuację, bo to oni płacili rachunki. Wiem, że gdybyśmy mieli więcej do powiedzenia, to każda płyta brzmiała by podobnie do „King of the Dead”. To trochę jak z wersjami reżyserskimi filmów – dopiero wtedy możesz dostrzec, o co tak naprawdę miało chodzić zanim do tego się dobrano w montażowni.

38. Podejrzewam, że ze wsparciem i promocją też nie było za różowo, biorąc pod uwagę, że Cirith Ungol przestało istnieć wkrótce po premierze tego wydawnictwa. Jak wyglądała ówczesna promocja „Paradise Lost” w USA i w Europie?

Rob: Najgorsze było to, że wytwórnia nie zabezpieczyła żadnej dystrybucji w Europie. Skończyło się na tym, że samodzielnie musieliśmy kontaktować się z firmami, które licencjonowały nasze poprzednie albumy na terenie Europy, lecz one już nie chciały podjąć z nami współpracy. To było dziwne, gdyż myśleliśmy sobie „Hej, to nie jest coś, co powinni ci goście z labela robić?”. Oprócz samej premiery, nie przypominam sobie, by miała miejsce jakakolwiek promocja. Zwłaszcza w Europie, gdyż wydawnictwo było tam niedostępne. Mieliśmy podpisany kontrakt na trzy albumy z Restless, lecz wkrótce po wydaniu „Paradise Lost” dostaliśmy list rozwiązujący umowę. To był jeden z pierwszych gwoździ do trumny!

39. Czy uważasz, że Ron Goudie zrujnował większość waszej wizji artystycznej na „Paradise Lost”? Na tym albumie jest trochę absolutnie genialnych wałków, lecz by być zupełnie szczerym, bardziej do mnie trafiają ich wersje z „Servants of Chaos”.

Rob: Dlatego właśnie chciałem, by na „Servants of Chaos” znalazły się oryginalne wersje tych utworów, aby słuchacze mogli sobie porównać obie odsłony! Lepsze wersje nam wychodziły podczas nagrań na próbach, jednak nie zachowaliśmy ich, myśląc że przecież będziemy je nagrywać profesjonalnie w studiu, więc po co nam one? To był trudny okres dla zespołu. Jerry odszedł, Flint także wkrótce po nim, na szczęście udało nam się zwerbować Jimmy’ego, który był naprawdę dobrym gitarzystą. Pierwotny zamysł był taki, że Jimmy i Jerry mieli grać w duecie gitarowym, lecz Jerry, ku naszej konsternacji, odszedł. Cały materiał na „Paradise Lost” mieliśmy napisany wkrótce po wydaniu „One Foot In Hell”. Szukaliśmy kogoś kto uzupełni luki w zespole. Natrafiliśmy na Boba i Joego – naprawdę fajnych kolesi – którzy jednak odeszli zanim w ogóle nowy album doczekał się swej premiery. Nasza wytwórnia, Enigma, borykała się z trudnościami i powoli przekształcała się w Restless Records. To wszystko złożyło się na opóźnienie produkcji i premiery „Paradise Lost”. Ron Goudie, nasz producent, też był fajnym kolesiem i zostaliśmy kumplami po tych wszystkich latach. Mieliśmy sporo różnic w wizji tego, jak ma wyglądać album i jego produkcja, co skutkowało jeszcze większym napięciem. Nie powiedziałbym, że zrujnował ten album. To określenie trochę na wyrost. Zdecydowanie jednak miał na myśli coś zupełnie innego niż ja. Posiadanie producenta muzycznego to fajna sprawa, jednak jak pokazała sesja do „King of the Dead”, zespół samodzielnie potrafi nagrać album bez żadnych problemów. Niesamowitym jest to, że teraz ćwiczymy w studiu, w którym nagrywaliśmy wszystkie nasze dotychczasowe albumy. W dodatku, robimy to w pokoju, w którym nagrywałem bębny do „Paradise Lost”. Na wznowieniu możecie obczaić foty.

40. Podczas sesji do „Paradise Lost”, każdy z członków zespołu musiał nagrywać swoje partie osobno do samego metronomu. Czyj był to pomysł? Podejrzewam, że raczej nie przypadł wam do gustu?

Rob: O, tak! Nienawidziłem tego klikacza. Jeszcze raz, by oddać Ronowi sprawiedliwość, wielu uważa ten album za nasz najlepszy. Można się o to spierać, ale nie da się ukryć, że włożyliśmy w niego wiele wysiłku. Gdy znowu wracałem do grania, to nawet próbowałem ćwiczyć do metronomu, by utrzymać stałe tempo mojego bębnienia, ale w końcu dałem sobie siana! Ha! Ron ma studio w Amsterdamie, które jest dość znane i nawet mi powiedział, że już nie używa metronomu do nagrywania ścieżek perkusyjnych. Fajnie. Ron będzie na Keep It True w przyszłym roku, więc możecie go poprosić o autograf na albumach, w których tworzeniu brał udział!

41. „The Troll” i „Heaven Help Us” są utworami stworzonymi przez ówczesny nowy narybek – Joego Malatestę i Roberta Warenburga. W jaki sposób obaj dołączyli do Cirith Ungol? Czy Vernon i Jim odeszli w środku sesji nagraniowej „Paradise Lost”? Jaka jest w ogóle twoja opinia o tych dwóch utworach?

Rob: Po tym jak Flint i Jerry się z nami pożegnali, szukaliśmy nowej krwi i natrafiliśmy na Joego i Boba. Byli bardzo utalentowanymi muzykami. Nigdy jednak nie zrozumieli o jaką wizję chodzi w Cirith Ungol. Umówiliśmy się, że każdy z nich będzie mógł dodać do naszego materiału po jednym utworze, co według mnie było w porządku z naszej strony. Nie jestem wielkim fanem żadnego z tych utworów czy też „Go It Alone”, gdyż według mnie nie pasują do klimatu Cirith Ungol. Są jednak nierozerwalnym elementem historii tej płyty! Odeszli zanim album został wydany. Wtedy wzięliśmy Verna, który był znakomitym basistą. Po naszym ostatnim koncercie w Ventura Theater w 1991 odeszli obaj. W zespole zostałem sam z Timem.

42. Podobno mieliście grać jako support Celtic Frost podczas ich koncertu w Los Angeles, gdzieś w środku lat osiemdziesiątych, lecz nie doszło to do skutku. Słyszałem nawet historię, że podobno nazwa Celtic Frost została zainspirowana waszym „Frost and Fire”, jednak nigdzie nie znalazłem potwierdzenia tej tezy. Przejrzałem też wywiady z Tomem G. Warriorem, jednak tam też nie było o tym wzmianki. Czy coś wiecie na ten temat? W tamtym okresie komunikowaliście się jakoś ze sobą w ogóle, na przykład wymienialiście ze sobą listy?

Rob: O, czegoś takiego nigdy nie słyszałem. Owszem, Celtic Frost grał w Ventura Theater. Nawet i chciałem się tam dostać, lecz mi się nie udało. Ha! Nigdy nie słyszałem żadnej historii związanej z ich nazwą, więc nie mogę potwierdzić jej autentyczności. Nigdy też ich nie spotkałem, ale to naprawdę dobry zespół!

43. Robert ma odjechaną katanę, całą w naszywkach Cirith Ungol To naturalnie bootlegi. Czy będziecie w najbliższym czasie tworzyć oficjalny merch Cirith Ungol dla undergroundowych fanów, by mogli także wyrazić swój kult dla waszego zespołu nie tylko poprzez bootlegi?

Rob: Katanę skompletowałem jako hołd dla ludzi, którzy tworzyli te naszywki. Podejrzewam, że kokosów na nich nie zbili, a niektórzy przesłali mi nawet kilka ekstra lub zupełnie za free, gdy powiedziałem im, że jestem z zespołu. Wielu myśli, że to owoc zarozumialstwa, że mam całą katanę w naszywkach Cirith Ungol, ale jest zupełnie na odwrót. To mój wyraz uznania dla wszystkich, którzy poświęcili swój czas na stworzenie naszywek Cirith Ungol. Wielu z nich to fani zespołu. Tak przy okazji – są już oficjalne naszywki na naszej oficjalnej stronie i kopią dupska!

Greg: Myślę, że obecność tylu bootlegów jest miarodajnym wskaźnikiem naszej popularności. Dziesięć lat temu jako jedyny sprzedawałem koszulki Cirith Ungol, teraz jest przynajmniej dwudziestu innych.

44. Chyba powoli zbliżamy się do końca tego wywiadu. Chyba nigdy nie miałem tylu pytań i mam nadzieję, że nadal jesteście ze mną. Czy jesteście może zaznajomieni z jakimiś zespołami heavy metalowymi z Polski z lat osiemdziesiątych (lub późniejszymi)? Mieliście kiedyś okazję posłuchać nagrań KATa lub turbo?

Rob: Przyjemnością jest odpisywanie na takie pytania i jestem naprawdę zdumiony twoją wiedzą na temat zespołu i jego historii. Kojarzę oba te zespoły – są interesujące i ciężkie! Szkoda, że nie mieliśmy możliwości zagrać z nimi wspólnie, gdy byliśmy u szczytu swoich możliwości! Może to się zmieni, gdy już wróciliśmy na dobre!

45. Cirith Ungol razem z Manilla Road i Omen jest naturalnie uważana za świętą trójcę tematyki tradycyjnego epickiego metalu. Graliście wspólnie z Omen na Frost and Fire i będziecie grali z obydwoma tymi kapelami na przyszłorocznym Keep It True w Niemczech. Jak wyglądały wasze relacje z tymi kapelami w latach osiemdziesiątych? Wiedzieliście nawzajem o swoim istnieniu? Pisaliście ze sobą lub graliście jakiś koncert razem?

Rob: Znaliśmy Manilla Road ze słyszenia, lecz wtedy żyliśmy w bańce i całe USA miało nas w poważaniu. Dopiero dziesięć lat temu mogłem usłyszeć jak grają! Graliśmy z Omen w Country Club na koncercie zorganizowanym przez Metal Blade za dawnych czasów. Oba zespoły widziałem na żywo niedawno i są to naprawdę konkretne kapele! Z tego, co pamiętam, to z każdą kapelą, z którą kiedyś graliśmy, układało nam się nieźle. Niestety, dla nas, 90 procent naszego czasu konsumował dojazd do klubu, bez soundchecku, często bez garderoby, siedzenie bezczynnie przez kilka godzin, potem granie koncertu, zabieranie gratów i jazda do domu, by się walnąć na wyrze o czwartej nad ranem i wstać o ósmej, by następnego dnia pójść do pracy! Ha, smutne, lecz prawdziwe.

46. To by było tyle. Jest jeszcze tyle pytań, które chciałbym zadać, lecz myślę, że na pierwszy raz już wystarczy, choć powstrzymuję się z trudem. Cieszę się, że Cirith Ungol powróciło. Jak myślicie, co przyszłość kryje przed zespołem? I, jako swoiste domknięcie tego wywiadu, jaka jest wasza ostateczna wiadomość dla fanów undergroundu z Polski?

Rob: Myślę że przyszłość rysuje się w jasnych barwach. Jesteśmy niezwykle zaskoczeni i trochę oszołomieni tym z jaką ilością uwagi się spotykamy. Zawsze wierzyłem w zespół i naszą muzykę, lecz nigdy sobie nawet nie marzyłem, że będziemy headlinerami takich festiwali! Moją wiadomością dla przyjaciół z Polski jest to: „Prawdziwy metal nigdy nie zginie”. Zawsze miejcie wiarę. Mam nadzieję, że kiedyś zagramy w Polsce i będziemy mogli się z wami wszystkimi spotkać! Przyrzekam, że będę bił w bębny z całą swoją mocą i „The being called Ungol shall rise again from its ashes”!

Greg: Doceniamy całe wasze wsparcie i mam nadzieję, że wkrótce dla was zagramy!

Przeprowadzono: październik 2016