Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sanctuary. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sanctuary. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 listopada 2015

Sanctuary - Refuge Denied




Sanctuary - Refuge Denied
1987/1988, Epic

Gdy zajrzy się pod podszewkę całego metalowego mainstreamu, można tam łatwo znaleźć całe mrowie kultowych i genialnych wydawnictw, bijących na głowę te najbardziej oklepane i znane stereotypowe sztampy. Dużo dobrego uświadczymy na przykład w tej części heavy metalu, która się zowie US Power Metal. Nie spotkamy u niej przaśnego brandzlowania się melodyjkami i wsiurskich potupanek klawiszowych, lecz solidną młóckę mięsistych riffów i dobrze zbilansowanych leadów. Wśród najważniejszych wydawnictw z tego nurtu, obok takich undergroundowych klasyków jak debiutanckie płyty Metal Church, Crimson Glory, Savage Grace oraz "Thundersteel" Riot, "A Distant Thunder" Helstar czy "Night of the Stormrider" Iced Earth, nie wypada nie wymienić znakomitego debiutu Sanctuary, zatytułowanego "Refuge Denied". To wydawnictwo, tak samo jak pozostałe wspomniane, były - i nadal zresztą są - bardzo wpływowe w podziemiu heavy metalowym.

Sanctuary powstało w 1985 roku i zanim rozpadło się, przeradzając się w obmierzłego paskudnego trupa w postaci Nevermore, nagrało dwie bardzo dobre płyty, w tym rzeczony "Refuge Denied", nad którym pieczę w studiu sprawował sam Dave Mustaine z Megadeth. Istota muzyki Sanctuary obraca się wokół wokalu. Tak naprawdę cała oprawa muzyczna jawi się jako swoisty podkład dla niesamowitego anielskiego głosu Warrela Dane'a, który niczym solista przy wtórze całej filharmonii, przez swój prym uwypukla to, co jest najlepsze z prezentowanej muzyki. Bez tego wokalu gitarowe riffy Sanctuary nie błyszczałyby już tą samą magią. Czas pokazał również, że bez "podkładu" gitar i perkusji Sanctuary, wokal Dane'a nie tchnie już tym samym czarem i kunsztem.

Należy wyraźnie zaznaczyć, że to właśnie głos Warrela Dane'a jest najbardziej charakterystyczną częścią tego albumu. Mocne, dźwięczne i jaskrawe zaśpiewy, bardzo często zahaczające o niesamowicie wysokie falsetto, osiągające wręcz niezdobyte dla zwykłego śmiertelnika oktawy. Te zaśpiewy wręcz urzekają. Dane pokazuje jak można śpiewać niesamowicie wysoko, a przy tym robić to czytelnie i bez piania.

Na "Refuge Denied" Sanctuary postarało się szeroko podejść do tematu heavy metalu, więc nie uświadczymy tutaj grania na jedno kopyto, a za to spotkamy się z urozmaiconymi i ciekawie zaaranżowanymi kompozycjami. Mamy tutaj na przykład utwory, które są intensywnymi hitami - a za wałki tego typu właśnie nie da się nie uwielbiać amerykańskiego power metalu. Na tym albumie usłyszymy na ogół dość proste riffy i chwytliwe melodie, które jednak nabierają dodatkowej dozy energii i mocy, gdy wchodzi wokal Warrela Dane'a. Rozpoczynający płytę "Battle Angels" zapalczywy łomot perkusyjny i mocne riffy oraz prosty a przy tym niesamowicie chwytliwy "Die For My Sins", który błyszczy prawdziwym zwłaszcza w niesamowitym refrenie, są na to świetnym przykładem. Zwłaszcza "Die For My Sins", który zdecydowanie jest najlepszą kompozycją na "Refuge Denied". Do tego można dodać jeszcze niszczycielski "The Third War", w którym ogniście rozpędzona perkusja prezentuje wyraziste dictum mięsistemu brzmieniu i organicznym gitarom, w tym także krzykliwym solówkom.

Oprócz tego zostaniemy na tej płycie potraktowani pełnymi refleksyjnego klimatu kompozycjami jak "Sanctuary", głęboki "Veil of Disguise", który kończy płytę wręcz kosmicznie, czy "Ascension to Destiny" oraz utworami ze zmyślnymi aranżacjami, zespalającymi w sobie jednocześnie ciężar i częste zmiany motywów oraz tempa jak "Termination Force" i "Soldiers of Steel". Choć Sanctuary z rzadka osiąga prędkość kosmiczną, to jednak potrafi nadać swoim utworom szybką wymowę, operując przy tym sprawnie klimatem i nie bojąc się umiejętnie wpleść w kompozycje przejścia, przyspieszenia czy zwolnienia. W "Soldiers of Steel" i "Sanctuary" zespół nie bał się dodać akustycznych wstawek, co jak się okazuje, tylko wzbogaciło walory tych kompozycji. Jest to o tyle świetny motyw, że często przecież bawienie się w stawki gitary klasycznej sprawia, że numery zostają w ten sposób złagodzone i zmulone. Tutaj na szczęście to irytujące przedsięwzięcie się nie pojawia.

Sanctuary przed zawieszeniem działalności nagrało jeszcze "Into The Mirror Black". Była to jednak płyta bardziej progresywna i już nie taka dobra jak "Refuge Denied". Czuć na niej było zwiastun tego, co mogliśmy następnie usłyszeć w następnym zespole Warrela Dane'a - Nevermore. Mimo to, znalazły się na niej warte uwagi kompozycje i motywy. Nie umywają się jednak one do tej pierwotnej młodzieńczej energii i geniuszu kompozycyjnego, obecnego na "Refuge Denied".


Ocena: 6/6

niedziela, 12 lipca 2015

Sanctuary - wywiad

 
NIE CHCIAŁEM BYŚMY NA NOWEJ PŁYCIE BRZMIELI TAK SAMO JAK W 1987
No, istny ambaras! Sanctuary jest jednym z cichych bohaterów heavy metalu oraz jednym z tych zespołów dzięki któremu power metalowa scena w USA była w latach osiemdziesiątych taka barwna i tak przepojona energią oraz mocą. Choć zespół rozpadł się w 1992 roku, zradzając na swych gruzach bękarta jakim było Nevermore, to kilka lat temu został ponownie przywrócony do życia, i to w dawnym składzie. Przygoda części członków zespołu z Nevermore, a zwłaszcza apodyktycznego Warrela Dane’a, odcisnęła jednak swe piętno na nowym obliczu Sanctuary. Widać to niestety po nowym albumie. „The Year The Sun Died” jest zresztą jednym z najlepszych przykładów na to, jak można zmarnować dobry pomysł, jeżeli się go do końca nie przemyśli. Zamierzaliśmy przeprowadzić wywiad telefoniczny z Warrelem Danem, jednak okazało się to nadzwyczaj problematyczne. Nie wiem co było przyczyną problemów utrudniających kontakt z nim, jednak Warrel nie trzymał się ustalonych wcześniej godzin wywiadu. Skończyło się w końcu na tym, że wywiad doszedł do skutku na drodze mailowej, a i tak, jak można się przekonać, Warrel udzielił się tylko w części pytań, zostawiając resztę Lenny’emu Rutledge’owi. Żeby jeszcze tego było mało nie odpowiedziano nam na kilka istotnych pytań, a na resztę otrzymywaliśmy zwykle zdawkowe odpowiedzi. Niestety, specyfika wywiadu mailowego nie pozwala na zbytnie drążenie niedopowiedzianych kwestii, więc trudno było temu skutecznie przeciwdziałać. W takiej sytuacji można tylko się modlić o dobrą wolę pytanego i jego chęć wypowiedzi. Jednocześnie to zabawne i przykre jak Dane i Rutledge usilnie twierdzą, że nowy materiał Sanctuary rzekomo w ogóle nie przypomina Nevermore. Zapewne chcieliby żeby tak było. Ciekawe, że zdarzają się momenty w tym wywiadzie, gdzie porzucają obronę tej tezy i sami przyznają, że Sanctuary brzmi teraz jak Nevermore. No bo, niestety, tak właśnie jest. Nie chodzi o to, by po latach Sanctuary grało to samo i kręciło się niebezpiecznie blisko taśmy przetwórczej w bakutilu. Czym innym jednak jest granie w podobnym stylu, z zachowaniem tej samej energii i wkładu. Można mnożyć przykłady kapel, które trzy dekady po swoich wzniosłych nagrań z lat osiemdziesiątych nadal tworzą mocne kompozycje – Satan, Battleaxe, Tankard, Stormwitch, Blitzkrieg, Riot, Rigor Mortis, a nawet Overkill. Te kapele pokazały, że można brzmieć świeżo trzymając się z grubsza dawnej stylistyki i klimatu. O nowszych kapelach, które też obracają się w takiej twórczości, nawet nie wspominam. Nowy album Sanctuary niestety nie dość, że stoi w zupełnym innym miejscu niż genialny „Refuge Denied” i pomysłowy „Into the Mirror Black”, to jeszcze nawet nie brzmi jak wydawnictwo tej samej kapeli. Nie mamy też tutaj do czynienia ze szlachetnym rozwojem artystycznym, tak szumnie przywodzonym do dyskusji przez wizjonerskich artystów w takich sytuacjach, lecz z obracaniem się już w zupełnie odmiennych klimatach. Mimo, że rozmowa dotyczyła głównie Sanctuary, to przy okazji chcieliśmy dowiedzieć się także kilku rzeczy dotyczących bieżącej sytuacji Nevermore oraz aktualnych relacji na linii Loomis – Dane. Cóż, nie udało się uzyskać jakiś istotniejszych wiadomości w tej dziedzinie. Wywiad na szczęście ma też swoje jaśniejsze (i bardziej obszerniejsze) momenty – głównie dotyczące tego jak Sanctuary namówiło Mustaine’a do współpracy przy Refuge Denied oraz to jak w 1991 roku były tworzone pierwsze zręby na kolejny, nieukończony nigdy, album zespołu.
Sanctuary powróciło po latach z nowych albumem studyjnym, zatytułowanym „The Year The Sun Died”, który będzie miał swoją oficjalną premierę na początku października 2014. Jakie odczucia budzi w tobie to nowe wydawnictwo? Czy uważasz, że udało ci się osiągnąć wszystko to, co pragnąłeś na tym krążku?
Warrel Dane: Zdecydowanie. Skonstruowaliśmy super ciężkie nowoczesne nagranie, które pozostaje wierne naszym korzeniom. Jest to dość ironiczne, gdyż minęło już sporo czasu.
Czy możesz nam wyjaśnić, co oznacza tytuł? Jaka koncepcja się za nim kryje?
Dane: Płyta jest albumem koncepcyjnym, opowiadającym o proroku zagłady, który przewiduje w przyszłości śmierć naszego słońca. Dopiski przy tekstach powinny wyjaśnić resztę.
Sanctuary odrodziło się w 2010 roku. Co spowodowało ten impuls do zreaktywowania twojego starego zespołu? Czy pomysł na powołanie do życia Sanctuary zrodził się jeszcze przed tym jak Loomis i Van Williams opuścili Nevermore?
Dane: Stało się to jeszcze wcześniej. Jeff grał w Nevermore i Sanctuary zanim zdecydował się opuścić obie kapele.
Loomis i Van Williams stwierdzili niedawno, że nie wykluczają tego, by spróbować poskładać Nevermore z powrotem…
Dane: Nie spodziewam się wiele po takich deklaracjach. Obaj mają teraz swoje własne sprawy.

Jak to się stało, że zdecydowałeś się skupić głównie na Sanctuary? Co sprawiło, że postanowiłeś przełożyć ten zespół nad Nevermore?
Dane: Zacząłem pisać prawdziwe hity, które były jakieś dwadzieścia razy bardziej świeże i żywsze niż ostatnie dokonania Nevermore.
W składzie zreaktywowanego Sanctuary zabrakło Seana Blosla. Dlaczego nie ma go w zespole? Nie był zainteresowany ponownym graniem w Sanctuary?
Lenny Rutledge: Sean po postu nie był chętny. Skupia teraz swoją uwagę na innych projektach.
Czy Brad Hull grał w Sanctuary wcześniej, jeszcze przed rozpadem, czy jest on nowym członkiem zespołu?
Rutledge: Brad był naszym przyjacielem na scenie metalowej w tamtych czasach. Zastępował na gitarze Seana Blosla, gdy ten opuścił nasz zespół, czyli na naszej ostatniej trasie w 1991 roku. Teraz, gdy wznowiliśmy działalność to Loomis grał razem z nami przez jakieś sześć miesięcy, jednak gdy opuścił Nevermore w 2011 roku, porzucił także Sanctuary. Wtedy zwróciliśmy się o pomoc do Brada, który na szczęście był zainteresowany wspólną grą z nami.
Jak długo chodziła wam po głowie myśl o przywróceniu działalności Sanctuary?
Rutledge: Rozmawialiśmy o tym kilka razy na przestrzeni lat, ale nigdy nic z tego konkretnego nie wychodziło. W 2010 roku otrzymaliśmy propozycję, by nasz utwór „Battle Angels” pojawił się w grze Brutal Legend i wtedy jakoś odżyły nasze wzajemne stosunki i przyjaźnie.


Czy nie obawialiście się tego, że tworzenie nowego albumu Sanctuary może być prawdziwym wyzwaniem? Nie baliście się tego, że mógłby on brzmieć jak kolejne nagranie Nevermore?
Rutledge: Nie mieliśmy żadnych wstępnych założeń co do tego jak ten album miałby brzmieć. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że nie unikniemy licznych porównań. Osobiście uważam zestawienie jakości naszego dźwięku do brzmienia Nevermore za komplement, jednak nie wydaję mi się byśmy rzeczywiście brzmieli na nowym albumie jak oni. Według mnie w ogóle nie słychać u nas jakiegokolwiek Nevermore. Prawdziwi fani wiedzą o czym mówię. Muzyka nie zbliża się do Nevermore ani trochę. Jedynym wspólnym punktem jest Warrel Dane. Osobiście uwielbiam to jak zaśpiewał na naszym nowym wydawnictwie. Nie chciałem byśmy na nowej płycie brzmieli tak samo jak w 1987. Moim zdaniem to by była porażka. Sztuka powinna się rozwijać – nie ma powodu do tego, by ją stwarzać od nowa.
Wokale na dwóch pierwszych płytach Sanctuary wyglądają i brzmią zupełnie odmiennie od tych z Nevermore. Nie obawiałeś się, że powrót do maniery, jaką utrzymywałeś w Sanctuary, może być na tym poziomie niezwykle trudny? Czy przygotowywałeś swój głos w jakiś konkretny sposób przed sesją nagraniową nowego albumu?
Dane: Cóż, ćwiczyłem wysokie wokale całkiem dostatecznie, co dobitnie słychać, niezależnie od tego co inni powiedzą. Tutaj trzeba mieć inne nastawienie niż w przypadku Nevermore. I nie dlatego, że gitary mają tu tylko sześć strun, na pierwszych czterech płytach Nevermore też miały sześć. Tutaj po prostu jest inny klimat.
Jak wyglądał proces tworzenia materiału na nowe wydawnictwo? Kto stał na straży tworzenia aranżacji kompozycyjnych oraz riffów?
Rutledge: Razem z Warrelem jestem głównym kompozytorem nowych utworów. W sumie schemat tworzenia poszczególnych utworów był zawsze inny. Zwykle jest to tak, że prezentuję Warrelowi muzykę, którą wymyśliłem, by ten natchniony odpowiednim klimatem i nastrojem napisał do tego tekst. Niektóre utwory zostały napisane przy pierwszym podejściu, a w innych udzielili się także pozostali członkowie zespołu. Trzymam na boku także kilku gości, których nazywam Drużyną B, na których to testuję niektóre swoje pomysły. Są taką swoistą pre-pre-produkcją. Czasem zdarzało nam się napisać też jakiś utwór w całości na próbie, tak całym zespołem.

Czy mieliście już przygotowane niektóre teksty jeszcze przed powstaniem warstwy muzycznej czy też wszystkie zostały napisane już potem? Czy któryś spośród nich był przewidziany wcześniej na kolejne nagranie Nevermore?
Dane: Jest kilka tekstów, które pisałem zanim usłyszałem jeszcze nową muzykę, jednak zwykle tworzę liryki już po usłyszeniu warstwy muzycznej, tak by zostać przez nią zainspirowany. Nie, żaden z tych tekstów nie zostałby użyty w Nevermore.
Miałem już okazję usłyszeć nowy album. Nie wypada nie pogratulować wam waszej ciężkiej pracy, gdyż naturalnie na pewno włożyliście wiele wysiłku w powstanie tego materiału. Słuchając nowej płyty ciągle miałem jednak wrażenie, że produkcja dźwięku jest podobna do tej, którą znamy z Nevermore. Nie uważasz, że wasza nowa płyta przypomina nieco styl tej właśnie kapeli?
Dane: Oczywiście, że przypomina. Byłem wokalistą Nevermore, więc zawsze będą w tej kwestii jakieś porównania. Samo brzmienie w ogóle nie przypomina Nevermore, może poza nowoczesnym zacięciem, które jest normalne w dzisiejszych nagraniach. To już nie są lata osiemdziesiąte i zespoły muszą się dostosować do nowych standardów. To jest bardzo odświeżające, że tak unowocześniliśmy brzmienie. Wkraczamy w niezwykle ekscytującą erę.
Istnieją jednak pewne zespoły, sięgające swym istnieniem jeszcze do lat osiemdziesiątych, które nadal grają w takim samym stylu, a mimo to wciąż są w stanie zachować dawną oryginalność i świeżość – Manilla Road, Battleaxe, Hell, Tankard, Satan, Saxon, i tak dalej. Czy nie uważacie, że progres jaki dokonaliście na nowym albumie nie oddala was za bardzo od waszych klasycznych korzeni, które zostały ustanowione na „Refuge Denied”?
Rutledge: Dla nas ponowne zreformowanie Sanctuary było nie tylko reaktywacją ale też ponownym odkryciem. Chcieliśmy zachować dawne wzorce jednak w tym samym czasie chcieliśmy nagrać album, który będzie aktualny i znaczący. Taki, który definitywnie będzie się oddzielał od tamtej epoki.

Grafika, która znalazła się na okładce albumu została przygotowana przez Travisa Smitha, autora większości okładek Nevermore. Dlaczego zdecydowaliście się wybrać właśnie jego? Nie da się ukryć, że stworzona przez niego praca przypomina żywo jego styl obecny na grafikach, które przygotował dla Nevermore.
Dane: Pracowałem z Travisem już tak wiele razy, że wybór właśnie jego był oczywisty.
Na płycie możemy znaleźć jedenaście kompozycji. Którą z nich darzycie największa estymą? Która z nich była najtrudniejsza do nagrania?
Rutledge: „Existence Fading” oraz „Exitium” są moimi ulubionymi. Największym wyzwaniem był za to chyba „Frozen”.
Dane: Utwór tytułowy jest moim bieżącym faworytem. Zgadzam się także z Lennym, „Frozen” był bardzo wymagający, także da mnie. Jednak to wyzwanie zaowocowało pięknym refrenem.
Ostatni album Sanctuary został wydany w 1989 roku. Co według ciebie stanowi największą różnicę w kwestii pisania muzyki między dzisiejszymi czasami a latami osiemdziesiątymi?
Rutledge: Myślę, że technologia sprawiła, że tworzenie muzyki stało się łatwiejsze. Głównie dlatego, że wszyscy mają teraz dostęp do studia nagraniowego i rejestrowania wielu ścieżek na własnych komputerach. W ten sposób łatwiejsza jest także wzajemna wymiana pomysłów.

Chris „Zeuss” Harris jest producentem najnowszego albumu. Dlaczego wybór padł właśnie na niego? Jak wyglądała wspólna praca z nim?
Rutledge: Zeuss był naszym fanem i skontaktował się z nami poprzez Century Media. Stał się niezwykle ważnym czynnikiem w powodzeniu produkcji nowego wydawnictwa.
Opuściłeś Sanctuary w 1992 roku razem z Jimem Sheppardem oraz Jeffem Loomisem, z którymi założyłeś nowy zespół. Jakie były powody porzucenia przez was Sanctuary? Czy to była kwestia intensywnych tras, problemów z wytwórnią czy może zmian, które wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych zaczęły wtedy pojawiać się na scenie muzycznej? A może powodem było coś jeszcze innego?
Dane: Nie, po prostu już nie układało się dobrze między nami. Byliśmy dzieciakami. Teraz jesteśmy starsi, mądrzejsi i dzięki temu Sanctuary istnieje w 2014 roku.
Czy Sanctuary jeszcze kontynuowało swe istnienie po waszym odejściu czy też zespół przestał wtedy istnieć?
Dane: Nasze odejście naznaczało koniec Sanctuary.


Debiutancki album Sanctuary, czyli „Refuge Denied”, jest niepodważalnym metalowym klasykiem. Pieczę nad produkcją tego albumu sprawował Dave Mustaine z Megadeth. Jak to się stało, że wylądowaliście razem z nim w studio? Czy miał jakiś znaczny wpływ na wasz zespół, nie tylko w kwestii muzyki? Nie kazał wam utrzymywać określonego imidżu scenicznego czy czegoś takiego?
Rutledge: Dave stanowił dla nas wielką inspirację na początku. Byliśmy młodym zespołem, a on był dla nas jak mentor. Podejrzewam więc, że w pewnym momencie dał nam kilka rad na różne tematy.
Słyszałem o pewnej historii, mówiącej o tym, że po raz pierwszy usłyszał o Sanctuary, gdy puszczaliście mu swoje demo z radia samochodowego po koncercie Megadeth w 1986 roku. Czy tak było w istocie?
Rutledge: Pamiętam, że wybrałem się wtedy, jako jedyny z zespołu, na lokalny koncert Kinga Diamonda i Megadeth. Byłem wtedy zdeterminowany, by pokazać Dave’owi naszą demówkę. Nie mogłem się niestety dostać na backstage, ale słyszałem jak ich techniczny mówi „Hej, Dave zatrzymał się w hotelu nieopodal”. Razem ze mną był mój przyjaciel, który wziął ze sobą dwie ostre laski. Poszliśmy razem do tego hotelu. Obeszliśmy wszystkie piętra, póki nie znaleźliśmy najgłośniejszego pokoju. Wepchnęliśmy najpierw do środka te dwie dziewczyny jako zmyłkę, co się powiodło, gdyż zostały powitane z otwartymi ramionami. Dave siedział przy stoliku w rogu pokoju. Wiedziałem wtedy, że cieszy się dość ponurą reputacją. Nasze oczy się spotkały, po czym powiedział do mnie „Ty! Cho no tu!”. Byłem przekonany, że mnie zaraz stąd wyrzuci. Pił Courvoisiera. Spytał się mnie czy też chcę trochę. Nigdy wcześniej nie piłem Courvoisiera. Doskonale pamiętam to jak Dave się wtedy bawił takim małym plastikowym rekinem. Gość był naprawdę super. Zaczęliśmy rozmawiać o muzyce. W końcu wyjąłem naszą taśmę i powiedziałem „Stary, musisz to usłyszeć, muszę ci to puścić”. Trochę trzeba go było poprzekonywać, jednak udało się go w końcu nakłonić do zejścia na dół do samochodu mojego kumpla. Puściliśmy kasetę i naprawdę mu się ona spodobała. Dał mi swój numer telefonu. Myślałem wtedy, że może nie podał właściwego, bym się w końcu odczepił. Zadzwoniłem do niego, by to sprawdzić i natknąłem się na automatyczną sekretarkę z jego głosem. Sam do mnie zadzwonił kilka tygodni później, mówiąc wtedy raz jeszcze jak bardzo podobała mu się nasza demówka i że chciałby zostać naszym producentem w studio.
Okładkę do „Refuge Denied” stworzył Ed Repka. Jest to zresztą jedna z jego lepszych prac. Czy pamiętasz może to czy miał on w kwestii jej tworzenia wolną rękę czy opierał się na waszych konkretnych instrukcjach?
Rutledge: Razem z Seanem Bloslem mieliśmy jasno określony pomysł na to, jak okładka „Refuge Denied” ma wyglądać. Byliśmy nawet w pracowni Eda Repki, by towarzyszyć mu przez kilka dni w pracy nad szczegółami.
Wiele, wiele lat temu, jak możemy przeczytać w wywiadzie dla zinu Curious Goods, pod koniec trasy Into The Mirror Black, Dane zapowiedział trzeci album Sanctuary, który miał się wtedy nazywać „Psychedelic Prose”. Powiedział także, że jest już do niego przygotowanego nieco materiału, napisanego przez ciebie i przez Seana. No więc, co się stało z tymi riffami i pomysłami? Czy coś z tego zostało użyte na pierwszym demo Nevermore czy też może coś przetrwało do czasów „The Year The Sun Died”?
Rutledge: Ten trzeci album miał się nazywać „Psychedelic Prayers”. Nic z tamtego materiału nie zostało potem użyte. Wszystkie utwory napisane na nową płytę powstały na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat.
Wróćmy do teraźniejszości. Czy macie już zaplanowaną trasę na której będziecie promować wasze najnowsze dzieło?
Rutledge: Mamy ustawioną trasę w USA po Zachodnim Wybrzeżu w listopadzie 2014. Pracujemy także nad koncertami w Europie. Nic nie jest jeszcze potwierdzone. [w chwili, gdy ten wywiad był opracowywany, wiedzieliśmy już, że Sanctuary będzie w Europie w marcu (w tym na dwóch koncertach w Polsce) oraz w maju na RockHard Festival – przyp.red]
Które utwory z najnowszej płyty zamierzacie grać na żywo? Jak będzie wyglądała proporcja między klasykami a nowymi utworami?
Rutledge: Myślę, że będziemy grać pierwsze cztery oraz „Frozen”. To, które to będą konkretnie utwory, zapewne będzie się różnić między kolejnymi koncertami, ale spodziewajcie się usłyszeć przynajmniej cztery nowe utwory.
Jakie są wasze następne plany dotyczące przyszłości Sanctuary? Co zamierzacie robić z zespołem przez najbliższe parę lat? Czy te plany obejmują także cokolwiek związanego z Nevermore?
Rutledge: Póki co, zamierzamy skupić się na koncertowaniu, gdyż chemia między nami jest naprawdę wielka. Przyjdzie też czas na nagranie kolejnego albumu, gdyż nawet teraz jesteśmy w trakcie tworzenia nowych kompozycji.
Przeprowadzono: grudzień 2014
Podziękowania za pomoc w tłumaczeniu dla Katarzyny Świrskiej

środa, 1 lipca 2015

Sanctuary – The Year The Sun Died




Sanctuary The Year The Sun Died
2014, Century Media Records
Gdy ogłoszono powrót Sanctuary do studia, zainteresowani fani podzielili się z grubsza na dwie frakcje - tych którzy oczekiwali, że owoc prac muzyków będzie przypominał stylistycznie ich pierwsze płyty oraz tych, którzy po prostu czekali na kolejne dokonania Warrela Dane’a, niezależnie od tego czy będą one sygnowane szyldem Nevermore czy Sanctuary. Oczekiwania były tym większe, że za nowy album Sanctuary wziął się praktycznie cały skład, bez Seana Blosla, odpowiedzialny na dwa pierwsze, klasyczne albumy tej kapeli. Oczekiwaniom towarzyszyły też obawy. W końcu Warrel Dane od dawna nie jest w takiej formie wokalnej jak za czasów „Refuge Denied”. W zapomnienie poszły jego wysokie zaśpiewy i stawiające wszystkie włoski na ciele niesamowite falsetto. Występy zreaktywowanego Sanctuary z ostatnich lat to potwierdzały, zwłaszcza, że smutno było patrzeć jak się Warrel męczy przy takim sztandarowym “Die For My Sins” na żywo. 

Po dwudziestu czterech latach do katalogu Sanctuary trafia trzeci album studyjny i muszę od razu powiedzieć, że dzięki “The Year The Sun Died” Sanctuary trafia do grona tych zespołów, które zepsuły swą nieskazitelną dyskografię dzięki jednej szmirze, bo niestety nowy album nie jest dobrym nagraniem i należy to powiedzieć otwarcie. Jest mu diabelnie daleko do bycia dobrym nagraniem. Nie brzmi nawet jako nagranie Sanctuary, tylko jako coś, co powinno wyjść pod szyldem Nevermore. Wokale brzmią jak Nevermore, gitary brzmią jak Nevermore, bas brzmi jak Nevermore (czyli go właściwie nie słychać) i produkcja dźwięku brzmi jak Nevermore. Pierwszy rzut oka na okładkę też przywodzi na myśl Nevermore. Stworzył ją Travis Smith, który - to ci niespodzianka - jest także odpowiedzialny za grafiki “Dreaming Neon Black”, “Dead Heart In A Dead World”, “Enemies of Reality” oraz “The Obsidian Conspiracy”. Travis tworzył okładki dla naprawdę wielu różnych zespołów (w tym Iced Earth, Death, Cynic, Crescent Shield, Overkill i wiele innych), lecz inne jego prace jakoś nie nasuwały skojarzeń z Nevermore. Ta dla Sanctuary, niestety już tak. Wygląda jak typowa okłada Nevermore, z tą różnicą, że widnieje na niej inna logówka. Przynajmniej ostrzega ona w jasny sposób przed tym, co możemy znaleźć w środku. 

“The Year The Sun Died” nie brzmi jak naturalna kontynuacja “Into the Mirror Black”. Temu albumowi daleko jest i do genialnego “Refuge Denied” i do progresywnego drugiego albumu. Produkcja dźwięku brzmi niezwykle cyfrowo i syntetycznie, a same kompozycje przynudzają i przebrzmiewają swoją miernością. Nawet w kontekście samej muzyki Nevermore ten album wypada jako słaba kontynuacja dorobku muzycznego Warrela Dane’a i Jima Shepparda. Nie ma sensu szukać punktów wspólnych między “The Year The Sun Died” i muzyką Sanctuary, gdyż ich praktycznie nie ma. Sam album, postawiony samotnie pod ścianą, też się nie broni. Średnie, monotonne tempa, nudne wokale, kompozycje brzmiące bliźniaczo z powodu wypolerowanej cyfrowej produkcji w stylu Nevermore - słowem wieje taką papkową szarzyzną z tego nagrania, która ma niewiele wspólnego z mocą, potęgą i energią heavy metalu. 

Album rozpoczyna “Arise and Purify”, który już na wstępie krzyczy Nevermore swoimi riffami. Kompozycja przemija bardzo wolno i męczy bułę niemiłosiernie, a to przecież dopiero początek albumu. Wokale w refrenie mają nałożone na siebie wysokie zaśpiewy, jednak są one na tyle schowane, że trudno rzec czy to sam Warrel siebie wspiera, jak dawniej, czy są podciągane komputerowo. Sądząc po niechętnej jej ekspozycji to niestety mamy do czynienia z tym drugim. W dodatku są one najlepszą częścią tej kompozycji, co samo w sobie powinno wiele mówić o pozostałych aspektach tego utworu. 

W “Let the Serpent Follow Me” i w “Exitium (Anthem of the Living)” nikt się nawet nie stara ukryć, że mamy do czynienia z kompozycją Nevermore. Zabawy z pedałem wah przechodzą w monotonne, ponure klimaty, które można opisać jednym słowem, czyli… Nevermore. Te riffy kojarzą się jednoznacznie, zwłaszcza z zawodzeniem Dane’a w średnich rejestrach i tą nieszczęsną syntetyczną produkcją. Z pozoru nieco żywszy “Question Existence Fading” szybko siada i się ochładza. Warrel zamiast śpiewać, jak miało to miejsce na wcześniejszych płytach Sanctaury, stawia w gruncie rzeczy na melorecytację w stylu - no kto by przypuszczał - Nevermore oraz ostatniej płyty Laaz Rockit.

Ciemna atmosfera “I Am Low”, który miał chyba przeplatać melancholijny spokojny klimat z szybkimi zrywami, męczy niesamowicie. Sanctuary umiejętnie czyniło analogicznego zabiegi w przykładowo „Future Tense”, „Veil of Disguise” i „Termination Force”. Tutaj niestety zawodzi, choć Warrel pokazuje, że ma bardzo różnorodną barwę głosu w średnich rejestrach. Przy “The World Is Wired”, który dalej jedzie na kilometr wiadomym zespołem, trafił się także jeden motyw, którego ze świecą szukać w twórczości Nevemore. Niestety szybko przemija i wraca z powrotem zbita młócka sztucznych riffów. Progresywny “The Dying Age” męczy swą monotonią i klepaniem w niekończące się kółko tego samego motywu gitarowego. 

Album kończy utwór tytułowy, który jednoznacznie utwierdza mnie w przekonaniu, że nie powinien się nazywać “The Year The Sun Died” tylko “The Year Sanctuary Died”. Jest to nudny, na siłę udziwniany i monotonny utwór w średnim, męczącym tempie. 

Plusy? Naprawdę niewiele można rzec na dłuższą metę w tym temacie. Solówki i leady w “Arise And Purify”, choć są proste i w sumie dość jednostajne, to brzmią całkiem nieźle. Szkoda, że utwór do którego zostały dodane jest średnią szamotaniną. Akustyczna solówka w “One Final Day (Sworn to Believe)” jest bardzo ciekawym smaczkiem wydobywającym ten album z czeluści nudy i muzycznej chałtury. Najlepszym utworem na płycie jest „Frozen”, który można opisać jako średniodobry. Dupy nie urwie, ale kompozycyjnie prezentuje się prawie całkiem całkiem… Chyba jako jedynemu pod względem aranżacji bliżej mu do tego jakby brzmiało Sanctuary, gdyby nie eksodus Dane’a i Shepparda do ziemi Nevermore na początku lat dziewięćdziesiątych. Przynajmniej na początku utworu, gdyż nawet pierwsze zwolnienie ma więcej wspólnego z klimatem Sanctuary niż Nevermore. Potem, przy refrenie niestety skojarzenia są dokładnie takie same jak przy innych utworach. Niezależnie od tego jak szybki jest utwór, następuje jego wymuszone zwolnienie przy refrenie. Ponadto, może się wydawać, że we “Frozen” część riffów jest nawet ukształtowana na modłę Sanctuary. Niestety, trudno jest jednoznacznie to ocenić z powodu mało czytelnej, syntetycznej produkcji dźwięku, o której była już mowa. Drugim dobrym utworem jest półtoraminutowy instrumentalny “Ad Vitam Aeternam” stanowiący bardzo fajny i klimatyczny akustyczny wstęp do ostatniego utworu na płycie, który niestety nie utrzymuje już poziomu swojego wstępu. 

Dodam jeszcze, że jak przystało na Warrela Dane’a teksty utworów są dobre. Warrel zawsze potrafił pisać ciekawie zbudowane liryki. Z ich melodyką to zwykle bywało różnie, ale treść zawsze była dobrej jakości. Choć na “The Year The Sun Died” daleko im do stylu prezentowanego na “Into the Mirror Black” i “Refuge Denied”. Nie jest to jednak element, który wymiernie wpływa na poprawę odbioru najnowszego dzieła tej kapeli. 

Nowe Sanctuary wypada miernie. Słuchałem tego albumu wielokrotnie. Dawałem mu co i rusz szansę, liczyłem że w końcu do mnie przemówi. Jako zagorzały fan Sanctuary ślepo wierzyłem, że coś w końcu zaskoczy, że przyjdzie pora, gdy zrozumiem ten album. Okazało się, że jednak nie jest to płyta z gatunku tych, do których trzeba dojrzeć. Jako człowiek, któremu daleko jest do bycia fanem Nevermore, uważam, że tytułowy kawałek z ich ostatniej płyty “The Obsidian Conspiracy” zjada cały nowy album Sanctuary bez popity. Tak jak pisałem wcześniej, tak to podkreślę raz jeszcze - “The Year The Sun Died” jest słaby, niezależnie czy w kontekście dorobku Sanctuary, dorobku Nevermore czy też nawet jeżeli nie będziemy w ogóle brali pod uwagę jakąkolwiek przeszłość muzyczną artystów, którzy są za niego odpowiedzialni. Najnowsza płyta Warrela Dane’a nie ma za wiele wspólnego z muzyką metalową. Trudno nawet z czystym sumieniem nazwać to wydawnictwo dobrą muzyką. A to nie wszystko. Nowe Sanctuary nie brzmi w ogóle jak Sanctuary. “The Year The Sun Died” brzmi jak cienkie Nevermore bez Loomisa. 

Cóż, na zakończenie dodam, że to dość ciekawe, że w kontekście recenzji tej płyty częściej pada nazwa innej kapeli niż tej, która stworzyła opisywane dzieło. To też w sumie o czymś jednoznacznie świadczy. Zalecam potencjalnym słuchaczom jak najszybciej zapomnieć o tej płycie i wrócić do ponadczasowego i klasycznego “Refuge Denied”. Po co sobie psuć krew? 

Ocena: 2/6