sobota, 30 maja 2015

Kreator - Phantom Antichrist



Kreator - Phantom Antichrist
2012, Nuclear Blast
To już równo trzydzieści lat Mille z Ventorem i ziomkami terroryzują metalową scenę swoją bezkompromisową agresją i gniewem. Co prawda czasy brzmienia Terrible Certainty czy Pleasure To Kill już dawno poszły w odstawkę, jednak nowoczesne, że tak to ujmę, wcielenie Kreatora nie można nazwać kiepskim, a najnowsza płyta tylko to potwierdza. Nie jest to co prawda wiekopomne arcydzieło, ale "Phantom Antichrist" daje radę.

Wokal Petrozzy nic nie stracił ze swej mocy i agresji, mnogość genialnych szybkich riffów wgniata w ścianę, a solówki pasują do całokształtu niemalże doskonale. Tak jak i ostatnie dokonania Kreatora, od "Violent Revolution", tak i ten album jest bardzo melodyjny. Trudno stwierdzić czy to akurat jednoznacznie dobrze czy źle. Melodyjne wstawki i harmonie zwykle uzupełniają całkiem dobrze agresywne riffy i wokal, lecz czasem ma się wrażenie, że jest ich lekki przesyt, zwykle w co poniektórych radosnych, rubasznych refrenach. Trochę to delikatnie jedzie metalcore'em, ale na szczęście na tyle delikatnie, że można na to przymknąć oko. Występuje tu także całkiem sporo refleksyjnych momentów, melorecytacji i zwolnień, które jednak zaskakująco dobrze pasują do całości. Słychać, że utwory i ich struktura były wcześniej szczegółowo przemyślane.

"Phantom Antichrist" jest pełny rozbieżnych emocji - od bezkompromisowej furii po smutną beznadzieję. Jest to naturalne rozwinięcie stylu kapeli po "Hordes of Chaos", "Enemy of God" i "Violent Revolution". Produkcyjnie też niewiele można płycie zarzucić. Jest moc i jest siła! Brzmienia gitar i basu są jednocześnie selektywne i mięsiste. Nie jest to minusem, lecz mnie osobiście irytuje maniera swoistego "podwajania" tej samej ścieżki wokalnej Millego w refrenach - coś, co pierwszy raz się pojawiło na poprzednim albumie. Ten mankament, a także trochę zbyt wypolerowana produkcja i postawienie głównego nacisku na melodyjność, sprawiają, że bardzo dobry album, jest zwyczajnie dobry. Nie będzie się raczej do niego często wracać, Kreator dostarczał nam już lepsze dokonania, nawet wśród tych nowszych.

Ocena:
4/6


piątek, 29 maja 2015

Hirax – Immortal Legacy


Hirax - Immortal Legacy
2014, SPV
Muzyka jaką tworzy Katon razem ze swymi kompanami praktycznie nigdy jeszcze nie rozczarowała. Hirax zawsze bardzo umiejętnie balansował na wspólnej granicy rozdzielającej thrash metal, speed metal i crossover. Muzyka tego zespołu zawsze stanowiła wypadkową tych trzech, jednocześnie pokrewnych i tak bardzo różnych od siebie stylów. Podobnie jest na najnowszym dziele Hirax, zatytułowanym „Immortal Legacy”. Na wstępie wita nas świetna i kolorowa okładka. Umięśniona, barbarzyńska postać kojarzy się z postaciami z płyt „Riders of Doom” i „Raging Steel” Deathrow, „Endless Pain” i „Pleasure to Kill” Kreatora oraz z „The Enforcer” Warrant. Nic w tym dziwnego, bo za nią, jak i za tymi wszystkimi pracami stoi ten sam człowiek, czyli niesamowicie utalentowany Philip Lawvere.

Trzeba przyznać, że album brzmi lepiej od poprzedzającego go w dyskografii Kalifornijczyków "El Rostro De La Muerte". Z tym, że wokale nie są już tak szalone jak na "El Rostro..." i bardziej przypominają zaśpiewy z "The New Age of Terror". „Immortal Legacy” od samego początku spowija nas thrashowym szaleństwem, którego można się spodziewać po Hirax. Muzyka gna szaleńczo do przodu, bardzo przypominając Exodus skrzyżowany bezkompromisowo z Nuclear Assault i ze szczyptą niemieckiego opętańczego Deathrow. Gitarzyści mieli dużo ścierania kostek na gryfie. Nie tylko z powodu szybkich tremolo, ale także z powodu urozmaiconych i śmiałych wycieczek po dźwiękach w riffach i bridge'ach. Mamy tu też bardzo dobre thrashowe solówki, jak za najlepszych dni Exodus, Overkill czy Sodom. Dużo wysokich dysonansów i szybkich shreddingów, które jednak nie zatracają się w pustej sztuce dla sztuki.

Słowem klucz na tym albumie jest prędkość i przez to większość zawartych na nim kompozycji to ponaddźwiękowe pociski deszczu ognia i zniszczenia. „Hellion Rising”, „Tied To The Gallows Pole” i „The World Will Burn” to świetne ścigacze, wyposażone w metalowe dźwigary wspawane zamiast zderzaków, by niszczyć wszystko na swej drodze. Nawet utwory, które są w trochę szybszym średnim tempie jak „Victims of the Dead” oraz „Thunder Roar, The Conquest, La Boca de la Bestia - The Mouth of the Beast” mają swoje bardziej rozpędzone momenty. Tu nie ma przerw w szeregach. "Violence of Action" pełny jest klimatu rodem z największych hitów Slayera. Oprócz tego mamy trzy krótkie utwory, które potęgują klimat płyty i spektrum różnorodności. "Atlantis (Journey to Atlantis)" jest krótkim, bo raptem półtora minutowym basowym kaprysem. Praca basu bardzo przypomina to, co swojego czasu robił Klaus Ulrich z Vendetty na swym instrumencie. To wszystko razem skupia się na wizji miażdżenia i tratowania suchoklatesowego ścierwa. Spokojnie można założyć, że to będzie jeden z lepszych thrashowych albumów tego (2014) roku.

Ocena: 5/6

czwartek, 28 maja 2015

Running Wild - Resilient


Running Wild - Resilient
2013, SPV
Po dość chłodno przyjętym „Shadowmakerze” Running Wild atakuje kolejnym wydawnictwem. Po tym czym zostaliśmy ostatnio potraktowani przez Rock’n’Rolfa, bo w sumie przecież tylko on aktualnie tworzy ten zespół, po najnowszym jego dziele spodziewałem się dosłownie wszystkiego. Jak można było wyczytać w prasowych materiałach promocyjnych, Rolf bardzo entuzjastycznie zachwalał swój nowy album, zatytułowany „Resilient”. Ponoć jest to pierwszy album, do którego melodie ścieżek wokalnych były dopracowane już na etapie nagrywania demo. Jest to też album, którego materiał mógłby się spokojnie znaleźć na „Pile of Skulls”, a przynajmniej tak według Rolfa twierdzili jego przyjaciele, po wstępnym przesłuchaniu nowego materiału. Biorąc pod uwagę, że pochlebne opinie swoich przydupasów są przytaczane przez Rolfa w wywiadach traktujących o każdej słabej płycie Running Wild, mam wrażenie, że Rolf ostatnimi czasy otacza się wyłącznie osobami, które bezpretensjonalnie włażą mu do rowa i bezkrytycznie mu schlebiają. Ciekawe czy też go oklaskują jak zrobi kupę czy zmyje patelnie, klepiąc go po pleckach i gratulując najlepszej roboty od czasów "Port Royal" czy coś w ten deseń.

Na „Resilient” oprócz Rolfa, który nagrał ścieżki basowe, wokalne i gitarowe, pojawia się także po raz kolejny super świetny Peter Jackson i jego solówki oraz tak bardzo żywiołowy program perkusyjny, programowany przez samego Rolfa. W tej ostatniej kwestii nic od czasów „Shadowmakera” się nie zmieniło – słychać, że perkusja jest cyfrowa, monotonna i nudząca niczym podstarzały prałat na świątecznym kazaniu. Niestety, jako fani Running Wild, musimy się pogodzić z faktem, że smak, gust i zdolności kompozycyjne osoby, która stoi za Running Wild uległy nieodwracalnym zmianom i przekształceniom. Niezależnie od tego jak my byśmy tego pragnęli i jak bardzo Rolf będzie się starał, nie powstaną godne kontynuacje „Death or Glory” czy „Black Hand Inn”. Running Wild, Giant X, Toxic Taste, które nie oszukujmy się – są właściwie tym samym zespołem – idą naprzód, kierując kreatywność Rolfa Kasparka w rejony, w których nie chcielibyśmy jej widzieć. Z jednej strony to cudowne widzieć, że Rolf znowu pracuje nad muzyką Running Wild i zaczyna regularnie nagrywać albumy pod tym szyldem, z drugiej strony jednak ich poziom nie jest zadowalający i pozostawia wiele do życzenia.

Otwierający album „Soldiers of Fortune” nie zwiastuje jeszcze nadchodzącego zażenowania. Wręcz przeciwnie, utwór zaczyna się dynamicznym riffem i świetnymi motywami. Choć po chwili słychać, że nie będzie to takie Running Wild jakie każdy fan tej kapeli hołubi, jednak hej! – to nie brzmi jak „Shadowmaker”! Fajna solówka, na swój sposób interesujące gitarowe harmonie. Szkopułem są ewidentnie sztuczne i monotonne partie perkusyjne, jednak nie narzucają się w jakiś bardzo straszliwy sposób. Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak nachodzą nas już na drugim utworze, noszącym taki sam tytuł jak album. Dobry, siarczysty heavy metalowy riff, w stylu U.D.O. okazuje się wstępem do utworu, który ma wymowę bardzo arena rockową. Rolf pokazał już na „Shadowmakerze”, że celuje bardziej w gusta fanów Def Leppard, Bruce'a Springsteena i Europe. Brakuje tylko klawiszków, by dopełnić całości obrazu. Największym mankamentem utworów na „Resilient” jest w uogólnieniu fakt, że mimo fajnych pomysłów i początkowych riffów, prawie wszystkie kompozycje po pierwszych taktach stają się zwyczajnie nudne. Są zwyczajne, typowe aż do bólu, przeciętne, nie wyróżniające się, a nawet opierające się na podobnym schemacie. Mamy podany pospolity hard rock, aspirujący do bycia przebojową muzyką, który jednak po drodze gubi sens, istotę i w końcu samą przebojowość.

Do elementów, które na tym albumie oględnie rzecz ujmując nie powalają, należy także dodać same wokale Rolfa. Jego głos w wyższych rejestrach prezentuje się co najmniej słabo, a we wszystkich pozostałych przeciętnie i monotonnie. Nie jest źle, ale właśnie ta monotonność powoduje, że przeciętne utwory są jeszcze bardziej pospolite i średnie. Dodając do tego partie perkusyjne, które w każdym utworze mają zaprogramowane bardzo zbliżone do siebie patenty, przejścia i figury oraz pozostałe opisane aspekty, uzyskujemy w efekcie album, który nie należy do najlepszych wydawnictw. „Resilient” brzmi jak paczka utworów Running Wild, które zostały zagrane gorzej i mniej kreatywnie od oryginalnych ścieżek.

Do ciekawszych kompozycji należy wspomniany wcześniej „Soldiers of Fortune”, „Desert Rose”, „Crystal Gold” oraz „Bloody Island”. W „Desert Rose” Rolf otwarcie idzie w rejony AOR. Sam utwór brzmi jak żywcem wyciągnięty z „Hysterii” Def Leppard. Co jest o tyle zaskakujące, że jest to w sumie całkiem przyjemny numer. Może dlatego, że tutaj Rolf przestał na siłę łączyć klimat Running Wild z arena rockiem, wybierając po prostu to drugie. Choć utwór kompletnie nie brzmi jak Running Wild, to jednak nie jest złą kompozycją, a uzyskany efekt nie należy do przeciętniaków. Nie można tego powiedzieć o większości kompozycji na „Resilient”. „Crystal Gold” co prawda posiada riffy, które spokojnie można pomylić z przynajmniej połową bliźniaczo podobnych zagrywek na tym albumie, jednak w tym albumie współgrają one ze sobą najlepiej. Nawet jednostajna perkusja brzmi tutaj na mniej cyfrową, jednak bliźniaczo podobne uderzenia talerzy i hi-hatów nie pozwalają nam zapomnieć, że mamy do czynienia z bębnami tworzonymi na kompie.

Co do „Bloody Island” należy tutaj wspomnieć o tym, że jest to najdłuższa kompozycja na tym albumie. Ten niemalże dziesięciominutowy utwór rozpoczyna się nostalgicznym melodyjnym i  głębokim chórem przywodzącym na myśl złoty okres Running Wild. Za to potem doświadczamy najbardziej oryginalnego utworu na tej płycie. Dlaczego nie można było zachować takiej formy na pozostałych kompozycjach, a nie jedynie na tej ostatniej? Nie dość, że riffy są tutaj o wiele lepsze i mniej monotonne, przejścia gitarowe przywodzą na myśl schodki znane z utworów z „Port Royal” i „Death or Glory”, to jeszcze nawet Kasparek wysilił się na ciekawe melodie wokalne. Bez zbędnego owijania w bawełnę mogę powiedzieć, że tego utworu się przyjemnie słucha i choć nie zamazuje sobą kiepskiej zawartości „Resilient”, to jednak stanowi pewne wynagrodzenie za oporowo średni album.

Zanim przejdziemy do podsumowania recenzji należy jeszcze wspomnieć o tekstach. Kondycja warstwy lirycznej utworów Running Wild zawsze była różna. Prawdę powiedziawszy, we wcześniejszych latach, nawet w tym tak zwanym „złotym” okresie Running Wild, Kasparkowi zdarzało się napisać marne teksty. Na „Resilient” problem stanowią raczej utwory, które mają tak typowe do bólu do liryki, że aż żal ściska pośladeczki. Przez większość albumu lepiej się nie wsłuchiwać w to, co śpiewa Rolf. Nie uświadczymy tu co prawda takich miotaczy gnojowych rodzynów jak „Me & The Boyz” z „Shadowmakera”, ale za to zostaniemy potraktowani zaśpiewami, które zasieją smutek i zażenowanie w naszych sercach. Przykładem może być „Fireheart” – Rolf napisał tonę tekstów o podobnej wymowie, które są o niebo lepsze, albo „Run Riot”, będące tekstem, który mogą sobie obrać za hymn zepsute zbuntowane gimbusy, gdy rodzice odetną ich od cotygodniowego kieszonkowego. „Down to the Wire” i „Crystal Gold” są Kasparkowymi próbami uprawiania aktywizmu społeczno-politycznego. Nie dość, że teksty do tych utworów same w sobie są cienkie niczym rozgotowany makaron, to jeszcze sposób podejścia Rolfa do tego typu zagadnień pozostawia wiele do życzenia. Nie tędy droga dla Running Wild. Na szczęście „Soldiers of Fortune” i „Bloody Island” nie dostarczają powodów do narzekań, jednak fakt faktem, to już nie są te świetne akrobacje stylem i słowami, które były obecne na najlepszych albumach Running Wild (a tych jest kilka i jest w czym wybierać).

Dochodząc do konkluzji należy jasno powiedzieć, że „Resilient” nie jest dobrym albumem. Nie jest dobrym albumem metalowym i nie jest dobrym albumem Running Wild. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że z powodu swej przeciętności nie jest też dobrym albumem rockowym. Na pewno utwory na nim zawarte nie brzmią jak z okresu „Pile of Skulls”, co trzeba jasno zaznaczyć. Na wcześniejszych płytach Running Wild zdarzały się utwory o wymowie jednoznacznie hard rockowej, jednak były to dobre kompozycje, pełne wigoru, żywiołu i rock’n’rollowej energii. Na ostatnim albumie Running Wild ta pierwotna rockowa energia gdzieś uleciała, pozostawiając wyschnięte resztki. Formę „Resilient” można bardzo łatwo ocenić porównując utwór „Fireheart” do „Rebel at Heart” i „Metalhead” z płyty „Masquerade” z 1995 roku. „Fireheart” ma dość podobne ścieżki gitarowe i warstwę wokalną do tych utworów, jednak w porównaniu z mocą i energią wspomnianych kompozycji wypada blado, niczym drugoligowy tribute band Running Wild. Nawet pomimo solidnej solówki. Problem stanowi także monotonna struktura utworów na „Resilient”. Dawniej Rolf lepiej budował swoje utwory, wychodząc poza schemat zwrotka – refren – zwrotka – refren – bridge – solo – refren. Możliwe, że brak innych muzyków w kapeli i otaczanie się samymi lizodupami wpłynęło degenerująco na zdolność oceny sytuacji i kreatywność Kasparka. Sam podany wyżej schemat nie jest zły, ale nie w przypadku gdy katuje się go praktycznie przez cały album, od czasu do czasu zamieniając miejscami bridge z solo! Och, Adrian. Na jakiej płycie przyszło ci ozdabiać okładkę swoją podobizną…

Ocena: 3,5/6

środa, 27 maja 2015

Attomica - Limits of Insanity


Attomica - Limits of Insanity
1989/2014, Thrashing Madness Productions
Warto ratować tego typu wydawnictwa od zapomnienia. "Limits of Insanity" jest drugim studyjnym krążkiem brazylijskich metalowców z Attomiki i kolejnym, który doczekał się reedycji. Wydany pierwotnie w 1989, był kolejnym krokiem w dorobku muzycznym Attomiki. "Limits of Insanity" jest albumem diametralnie innym niż debiutancki "Attomica". Produkcja, mimo że nadal surowa i pełna pierwotnego brudu, jest o wiele bardziej dopracowana i czytelniejsza. Kompozycje są lepiej wyważone i wykończone. 

Nie należy tez zapominać o wokalach. Śpiewający na tym albumie Andre Rod zdecydowanie różni się manierą śpiewania od Fabio Moreiry czy Laerte Perra. Jego czysty wysoki głos do złudzenia przypomina Belladonę na jego pierwszych dokonaniach w formacji Anthrax. Tempo kawałków jest typowo thrashowe - średnie prędkości z połamańcami, tremolo, slide'ami powerchordów i legato. Brzmienie jest mięsiste i tłuściutkie. Szybkość numerów jednak nie jest jednostajna, więc nie można tu liczyć na nudę. Przykładowo, oprócz statecznych utworów w średnim tempie, pojawia się taki szybki "Rabies", który gna jak dzikie lavradeiros po Brazylijskich dolinach. Wymowa tego utworu jest wybitnie w stylu thrashu ze Wschodniego Wybrzeża i to nie tylko z powodu głosu wokalisty. W riffach i aranżach kłaniają się tutaj Anthrax, Bloodfeast i Overkill. Skoro już jesteśmy przy inspiracjach - utwór tytułowy, a raczej jego początek kojarzy się bardzo mocno z "For Whom The Bell Tolls" Metalliki. Na szczęście kompozycja rozwija się w swej dalszej części w bardziej autorskie podejście do thrashu w wykonaniu Attomiki.

Problemem "Limits of Insanity" są dwie przeciętne zapchajdziury, które z niewyjaśnionych przyczyn zostały umieszczone niemalże na samym początku albumu. Siermiężne riffy w "Short Dreams" i średni "Evil Scars" wydają się pomyłką w porównaniu do reszty materiału z tej płyty. Trochę głupio to wygląda, jednak perełki w postaci "Knight Riders", "Rabies" i "Atomic Death" wynagradzają tę niespójność w poziomie utworów. Świetna sprawa, że krakowski Thrashing Madness wyciągnął ten album z niebytu.

Kreator – Dying Alive




Kreator – Dying Alive
2013, Nuclear Blast
Do pokaźnego grona koncertówek Kreatora dołącza kolejna pozycja. "Dying Alive" jest albumem zarejestrowanym podczas występu 22 grudnia 2012 w Turbinenhalle w niemieckim Oberhausen. Prawda jest taka, że Kreator nie nagrał słabej koncertówki i ten album nie jest wyjątkiem od tej reguły. Choć rzut oka na setlistę ujawnia spisek przemilczenia dokonań z "Terrible Certainty", która jest przez wielu uważana za najlepsza płytę Kreatora pod wieloma względami, to jednak dobór utworów należy ocenić w sposób pozytywny. Mamy największe hity oraz garść utworów z ostatniej płyty, które z powodów promocyjnych, a jakże, muszą przecież przeważać na tego rodzaju wydawnictwach tej klasy zespołu.

Po zapoznaniu się z zawartością utwierdzam się w przekonaniu, że najlepiej wychodzącym na żywo kawałkiem Kreatora w ostatnich latach jest "Phobia". Na żadnym koncercie czy też nagraniu na żywo Kreator nie zagrał tego słabo czy za lekko. Teraz też nie jest inaczej. Na "Dying Alive" praktycznie wszystko zostało zagrane poprawnie. Zdarzają się też naturalnie rysy na tafli germańskiej stali. Słychać, że na "Enemy of God" Mille nie wyrabia z formą wrzasków i zakrzyknięć, a w pewnym momencie wręcz daje sobie siana przestawiając się na melorecytację wersów. "Hordes of Chaos", który na albumie jest niemalże kwintesencją brutalności i agresji, na "Dying Alive" przez połowę trwania utworu został zagrany bez polotu, bez energii, niemalże bez zaangażowania. Nawet Ventor jakby łagodniej walił w bębny i talerze podczas tego numeru.  Z utworu "Coma of Souls" zostało zagranych pierwszych kilkanaście sekund utworu. Co prawda potem Kreator zaczął łupać o wiele lepsze "Endless Pain" jednak apetyt pozostał niezaspokojony. Bas Gieslera jest praktycznie niesłyszalny w miksie i bardzo rzadko dochodzi do głosu. Poziomy gitar są nierówne. Gitara Millego jest co najmniej dwa razy ciszej niż sygnał z wiosła Samiego i to nie tylko przy solówkach, ale też we wspólnych partiach riffowych. Są też wyraźne plusy materiału. Niesamowicie zabrzmiały utwory z ostatniej płyty, co zresztą było łatwe do przewidzenia, jednak mimo to zespół Millego i Ventora odwalił dobrą robotę przy ich graniu. Niesamowita agresja bije także z cudownie zagranego "Pleasure to Kill" i fenomenalnie naładowanego energią "Betrayer".

Rzeczą, która według mnie została trochę źle przemyślana jest zapowiadanie utworów i kontakt Millego z publiką. Praktycznie wszystko odbywa się w języku niemieckim. Wiadomo, Kreator to niemiecki zespół i gra w swoim rodzinnym kraju - teoretycznie nie ma w tym nic złego, by lider zespołu rozmawiał z publiką w swym ojczystym języku. Z wyjątkiem dwóch przypadków. Po pierwsze, powinien używać angielskiego jeżeli gra na dużych festiwalach. Wiadomo na takich imprezach jest masa ludzi z całego świata, a angielski jest obecnie językiem kosmopolitycznym. Po drugie, powinien używać angielskiego podczas występów, które są nagrywane w celu zarejestrowania albumu koncertowego, a z tego koncertu nie dość, że została wydana koncertówka na CD i winylu to ponadto zostało zarejestrowane na nim opasłe DVD. Kreator jest na tyle znanym zespołem, że odbiorcami jego muzyki nie są wyłącznie Niemcy, zwłaszcza że przecież teksty utworów są po angielsku. Poza tym także dedykacja znajdująca się na nagraniu jest przeznaczona dla "wszystkich fanów, w każdym zakątku świata". To na chuj tu szprechanie szwab-mową?!

Oprócz utworów zarejestrowanych na koncercie w Turbinenhalle, na drugim krążku tego dwupłytowego wydawnictwa miejsce dopełniły utwory bonusowe. Znalazły się tutaj wersje "na żywo" utworów "Demon Prince", "Amok Run", "Warcurse" znanych z pełniaka "Hordes of Chaos" oraz "When The Sun Burns Red" i "The Pestilence".

Ci, którym nie podszedł ostatni album Kreatora mogą kręcić noskiem, w końcu z 17 kawałków (nie licząc wszystkich intro oraz bonusów), aż pięć jest z ostatniego albumu studyjnego. Mimo wszystko jest to solidna i dobra płyta koncertowa. Nie pojawiły się na niej żadne ekscesy, które zapadły by w pamięć, lecz także solidna prezencja Kreatora nie uległa żadnej zmianie. Kreator najzwyczajniej w świecie poprawnie odegrał swoje utwory, błyszcząc nieznacznie to tu, to tam oraz blednąc nieznacznie w paru miejscach.

Ocena: 4/6

wtorek, 26 maja 2015

Hirax - wywiad


Z USZU BĘDZIE ŚCIEKAĆ KREW

Kompromisów brak, tylko żelazne konkrety – tak wygląda twórczość Hirax od samego początku i tak też jest i tym razem. Thrash metal serwowany nam przez załogę przesympatycznego Katona zawsze był charakterystyczną i na swój sposób świeżą szarżą stalowych riffów i metalowej destrukcji. Ta formacja, założona w 1981 roku, funkcjonująca najpierw pod nazwą L.A. Kaos, a następnie K.G.B., nadal prze do przodu z siłą i wytrwałością oblężniczego tarana. Sterowana przez jedną z barwniejszych i oryginalniejszych postaci w metalowym biznesie – Katona de Penie – ciągle stanowi ważny czynnik na scenie metalowej. Dlatego zapraszam do przeczytania poniższego wywiadu. Rozmawialiśmy z Katonem nie tylko o nowej płycie, ale także o zamierzchłej historii zespołu, bieżących sprawach oraz o fanach Hirax z całego świata.
Trudno jest zarzucić Hiraxowi jakiś słaby album. Najnowsze wydawnictwo na pewno nim nie jest i można powiedzieć z całą pewnością, że spełniło pokładane w nim oczekiwania. Jak tam nastroje na progu premiery najnowszego krążka?
Katon de Pena: Bardzo dziękuję za twe miłe słowa. Wszyscy w Hirax jesteśmy bardzo podekscytowani tym, co osiągnęliśmy na „Immortal Legacy”. Przewiduję prawdziwą thrash metalową eksplozję grubych rozmiarów w dniu premiery!
Czy pokusiłbyś się o stwierdzenie, że jest to dotychczasowo wasz najlepszy album? Czy uważasz, że tym wydawnictwem możecie znacząco wpłynąć na to, co się będzie działo na thrash metalowej scenie w najbliższych latach?
Czuję, że stworzyliśmy coś bardzo szczególnego, wręcz nieziemsko epickiego. Teraz czas na fanów, by osądzili nasze dzieło i to czy na dłużej zatrzyma się w thrash metalowych annałach. Jestem przekonani, że zagorzali fani Hirax zostaną wgnieceni w ścianę, gdy usłyszą ten materiał. „Immortal Legacy” sprawi, że łby pójdą w ruch, a z uszu będzie ściekać krew!
Wasza muzyka pozostaje wierna swoim korzeniom. Czy nigdy nie przemknęła wam przez głowy myśl, że od czasu do czasu warto trochę poeksperymentować poza granicami prawilnego thrash metalu?
Hirax zawsze pozostanie wierny prawdziwemu thrashowi. Żadnych kompromisów, żadnych półśrodków, żadnego lecenia na kasę, żadnej komercji.. Ludziki, które kupują nasze nagrania wiedzą, że jesteśmy wobec nich uczciwi. Zawsze będziemy lojalni wobec naszych thrash metalowych korzeni. Thrash till death…

Obecnie jesteś jedynym oryginalnym członkiem zespołu. Jest już tak od jakiegoś czasu. Czy to oznacza, że to głównie ty odpowiadasz za wszystkie ważne decyzje w zespole?
Myślę, że jest już sprawą oczywistą, że to ja tu jestem u władzy, jednak wszystko zawsze najpierw obgaduję z zespołem zanim poweźmiemy jakąś ważką decyzję. To jednak ja zawsze mam ostatnie słowo w każdej kwestii. Goście z zespołu ufają mi, ponieważ wiedzą, że Hirax to moje życie i moja religia. Ja żyje, śpię i oddycham zespołem, dwadzieścia cztery godziny na dobę każdego dnia.
W jaki sposób pisaliście muzykę na „Immortal Legacy”? Wszystkie riffy ułożył Lance czy też w tej dziedzinie miał miejsce wysiłek grupowy?
Pracujemy głównie u mnie w domu. Jakieś 90% muzyki tam powstało. Wszystkie riffy wychodzą spod ręki Lance’a Harrisona – to jest jego robota. Wybieramy najlepsze kawałki i przedstawiamy je reszcie zespołu. Większość utworów jest skomponowana i zaaranżowana zanim w ogóle wejdziemy do sali prób. Pozostałe 10% muzyki tworzymy podczas wspólnego grania na próbach. Świetnie się nam razem współpracuje i wszyscy rozumiemy to jak tworzyć ciężką muzykę.
Utwory na nowym albumie są głośne i pełne mocy. Każda kompozycja wręcz tętni wewnętrzną energią i siłą. Spodziewaliście się osiągnięcia tak dobrego efektu zanim weszliście do studia?
Byliśmy świadomi tego, że nasz wysiłek zaowocuje mocarnie brzmiącym materiałem. Chcieliśmy podciągnąć naszą muzykę na poziom wyżej. Mieliśmy przy tym na uwadze nasze koncerty, lecz także chcieliśmy osiągnąć mega epickie brzmienie w studio. W ten sposób połączyliśmy głośność i surowość w jedno!
Dlaczego zdecydowaliście się dodać taką kompozycje jak „Earthshaker” do albumu? Nie chodzi o to, że jest zła, wręcz przeciwnie, jednak chciałbym się dowiedzieć czyj był to pomysł by dodać taki motyw do reszty utworów?
To był mój pomysł. Usłyszałem pewnego razu jak Lance grał ten motyw w naszej sali prób. Spodobało mi się to niesamowicie. Pan Harrison stworzył bardzo interesującą partię gitarową.
Podobnie z „Atlantis”. Co was popchnęło w zarejestrowanie krótkiego fragmentu z samą gitarą basową?
Na najnowszym albumie chcieliśmy także pokazać głębie instrumentalną zespołu. Nasz basista Steve Harrison, młodszy brat Lance’a, wymyślił tę niesamowitą basową kompozycję. Myślę, że „Atlantis” jest świetnym uzupełnieniem do „Earthshakera”.
Okładka albumu została stworzona przez legendarnego Phila Lawvere’a. Jego styl jest bardzo charakterystyczny. Każdy chyba kojarzy jego prace na albumach Kreatora, Deathrow czy Warrant. Bardzo podoba mi się to, co stworzył dla „Immortal Legacy” i wydaję mi się, że jego kreska lepiej pasuje do Hirax niż prace Eda Repki. A jak ty uważasz?
Myślę, że Philip był idealnym wyborem na twórcę malowidła olejnego na okładkę naszego wydawnictwa. To była jego pierwsza praca od dwudziestu pięciu lat. Stworzył niesamowite dzieło. Wiem jak wyglądała praca na „Empreror’s Return” Celtic Frost, więc wiedziałem, że spełni nasze pokładane w nim nadzieje i to z nawiązką! Okładka „Immortal Legacy” tętni thrashem! Myślę także, że ta praca nawiązuje również do okładek z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – Uriah Heep, Nazareth, Molly Hatchet, Budgie i tak dalej. 


W sesji nagraniowej wzięło gościnny udział trzech gitarzystów. Co dokładnie jest ich autorstwa na płycie?
Byli to Rocky George z Suicidal Tendencies, Jim Durkin z Dark Angel oraz Juan Garcia z Agent Steel. Każdy z nich nagrał po trzy solówki. Była to niesamowita przeprawa, gdyż każdy z nich po prostu niszczy swymi akrobacjami na gryfie Naprawdę, szczerze uważam, że ci goście to są najlepsi muzycy w muzycznym biznesie.
Mike Guerrero dołączył do Hirax w 2011 roku, jednak nie widzę nigdzie żadnej wzmianki o nim na płycie.
Teraz już z nami nie gra, gdyż nie nauczył się materiału, który mieliśmy zarejestrować w studiu nagraniowym.
Na albumach Hirax znajduje się wiele utworów, które mają hiszpańskojęzyczne tytuły. Moje pytanie jest dość proste – skąd taki pomysł?
Hirax posiada ogromną bazę fanów w krajach hiszpańskojęzycznych na całym świecie. Te utwory są specjalną dedykacją dla tych maniaków. Wierzymy w jedność poprzez muzykę i szanujemy wszystkie kultury bez względu na to do jakich krajów się udajemy.
Jak to się stało, że Tom G. Warrior z Celtic Frost jest autorem waszego oryginalnego logo?
Przyjaźnie się z Tomem już od ponad trzydziestu lat. Gdy byliśmy młodsi pisaliśmy do siebie bardzo często przy okazji wymieniając się kasetami. Darzę go naprawdę wielkim szacunkiem. Tom zaprojektował logo Hirax i Celtic Frost mniej więcej w tym samym czasie. Używamy go nieprzerwanie od 1984 roku, gdy podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade i z Roadrunnerem.

Twoja maniera śpiewania jest bardzo oryginalna i charakterystyczna. Kim byli ci na których się wzorowałeś za młodu?
Gdy zaczynałem śpiewać dużą inspiracją dla mnie  był Ronnie James Dio, Ian Gillan, Klaus Meine, Marc Storace, Bon Scott, Rob Halford, Phil Lynott i tak dalej. Dzisiaj głównie słucham Luciano Pavarottiego. Co do wokali na naszym najnowszym albumie, bardzo dużo zawdzięczam naszemu producentowi Billowi Metoyerowi. Pracował naprawdę ciężko, by wydobyć ze mnie absolutnie to, co najlepsze. Nie powiem, jestem bardzo zadowolony z rezultatu jaki osiągnął!
Jakie kroki podejmujesz by zachować swój głos? Czy stosujesz jakieś określone ćwiczenia?
Cóż, zawsze jest dobrym pomysłem, by rozgrzać swoje gardło przed śpiewaniem. Dobre jedzenie i odpowiedni odpoczynek tez pomagają. Staram się zawsze nawadniać moje struny głosowe, dlatego piję bardzo dużo wody.
Wypuściliście DVD zatytułowane „First Time In Poland” zarejestrowane podczas waszego występu w kwietniu 2011 na Silesian Massacre II. Jak wspominasz tamten występ i tamten wieczór?
Posiadamy bardzo szczególną więź z fanami z Polski. Bardzo kochamy ten kraj i ludzi. Ten koncert był jednym z najdzikszych i szaleńczych występów jakie kiedykolwiek zagraliśmy. Nieprzerwany stage diving i niekończące się slam pity. Wszędzie pełno zaciśniętych pięści w powietrzu i morze wylewanego potu. To był prawdziwy thrash metal, koncert którego nigdy nie zapomnę! Na scenie było sporo polskiej wódki, więc koncert był tym bardziej udany. Jesteśmy niezmiernie dumni z polskich fanów. Są tacy jak my – żyją dla heavy metalu.
Splitów Hiraxa jest jak mrówków. Dlaczego darzycie tak wielką estymą wydawnictwa tego typu?
Powodem dla którego tak bardzo lubimy wydawać splity jest fakt, że zawsze robimy je z zespołami, które szanujemy, na przykład nasz najnowszy split jest robiony razem z Sodom. Te wydawnictwa są świetne dla zespołów, gdyż w ten sposób otwieramy się dla publiczności tego „drugiego zespołu”. W ten sposób rozprzestrzeniamy swoją muzykę gdzie tylko się da.
Co robiłeś w latach dziewięćdziesiątych? Aktywność Hirax uległa zawieszeniu w 1989 roku, a później śpiewałeś w House of Suffering, lecz co było potem?
Nawet, gdy nie byłem członkiem żadnego zespołu, to nadal byłem zaangażowany w heavy metal. Pracowałem dla różnych wytwórni i sklepów muzycznych, a także organizowałem koncerty dla zespołów, które dopiero uczyły się tajników przemysłu muzycznego. Pomogło mi to w późniejszych latach, gdy zreaktywowałem Hirax w 2000 roku.

Hirax jest zespołem, który jeździ na światowe trasy. Czy w takim razie widzisz jakieś wyraźne różnice między fanami z USA i Europy?
Większość naszych koncertów, niezależnie od tego gdzie mają miejsca, są spektaklami kompletnego szaleństwa ze strony fanów. Rzekłbym jednak, że w Ameryce Południowej tego szaleństwa jest jednak ciut więcej. Thrash metal jest prawdziwą pasją dla naszych fanów z tamtego zakątka świata. Muszę powiedzieć, że polscy fani bardzo mi przypominają tamtych maniaków, gdyż też są oddani muzyce w stu procentach. Zwykle przed występem możemy usłyszeć publiczność śpiewającą Hiraxowe przyśpiewy piłkarskie zanim wejdziemy na scenę. To zawsze wskazuje na to, że koncert będzie piekielnie dziki i szalony!
Bardzo dziękuję za czas jaki nam się zgodziłeś poświęcić. Teraz przyszła kolej na twoje ostatnie słowa dla polskich fanów Hirax.
Na zdrowie! Fani Hirax w Polsce – dziękuję wam za wasze zagorzałe wsparcie. Widzimy się na trasie po premierze „Immortal Legacy” przez Steamhammer/SPV Records. Sprawdzajcie wieści na naszej oficjalnej stronie.
przeprowadzono: luty 2014

poniedziałek, 25 maja 2015

Realm - wywiad



KRÓLESTWO METALU

Dobra, czas na trochę technicznego kultu bez opierdalania się. Niektórzy może kojarzą osobę Monte Connera, gościa który pod skrzydła wytwórni Roadrunner Records popchnął takie zespoły jak Sepultura, Type-o Negative, Deicide, Obituary, Atrophy, Fear Factory i wiele wiele innych. Pierwszą kapelą z którą pracował Monte był właśnie Realm – zespół, który tworzył bardzo umiejętne połączenie melodii, agresji i techniki. Można nawet rzec, że nikt wtedy nie miał takiego brzmienia i drygu do świetnych technicznych kompozycji jak muzycy z tej kapeli. Fantastyczny debiut, który ukazał się w 1988 roku jest zapierającą dech w piersiach eskapadą po niesamowitych muzycznych doznaniach. „Endless War” nie dość, że obfituje w fantastyczne kompozycje, to jeszcze roztacza naprawdę niesamowity i trudny do uchwycenia klimat. Klasyk, i to bez dwóch zdań. Niestety następna płyta Realm, wydany w 1992 roku „Suiciety” okazała się ostatnią w dorobku tej nietuzinkowej kapeli. Korzystając z nadarzającej się okazji, dostaliśmy szansę dowiedzenia się kilku ciekawych aspektów z historii zespołu, dzięki czemu mogliśmy rzucić nieco światła na z wolna otaczającą się całunem mroku historię grupy Realm. Na nasze pytania odpowiadał basista Steve Post.
Muszę powiedzieć, że jest mi niezmiernie miło przeprowadzać wywiad z kimś, kto był związany z taką kapelą jak Realm. Czy możesz nam powiedzieć w jakim stopniu gra w tym zespole wpłynęła na twoje życie?
Steve Post: Realm odcisnął na mnie swój ślad na wielu różnych płaszczyznach. Byliśmy niezmiernie ciężko pracującą ekipą. Ćwiczyliśmy po cztery czy pięć razy w tygodniu, w międzyczasie pracując na pełnych etatach. Przez większość czasu trwania naszej aktywności to my sami dbaliśmy o promocję naszego zespoły. Byliśmy takim zespołem „zrób to sam”. Przyjaźniliśmy się z innymi kapelami z naszego rejonu, by nawzajem się wspierać i organizować wspólne koncerty. Myślę, że taki sposób działania towarzyszył mi w każdym zespole w którym grałem. Realm był świetnym doświadczeniem życiowym dla wszystkich, którzy byli z nim związani. Definitywnie byliśmy zespołem zorientowanym na koncerty. Zdarliśmy palce na wielu występach na Środkowym Zachodzie, sami sprzedawaliśmy swój merch, kasety i sami płaciliśmy za swe koncerty.
Czy to złożoność materiału Realm determinowała takie częste próby?
Intensywny grafik prób na pewno się opłacił. Byliśmy szerzej znani jako zespół koncertowy, a nasza muzyka była całkiem techniczna, więc wszystko musiało być naprawdę dobrze zgrane i dopracowane.

Jak wyglądało u was tworzenie kompozycji? Siadaliście całym zespołem do tworzenia czy też określona osoba przynosiła pomysły na próby?
Przeważającą część naszych utworów napisaliśmy wspólnie. Naturalnie każdy dorzucał swoją część pomysłów na które wpadł samodzielnie.
W waszych utworach aż gęsto od świetnych pomysłów, riffów i przejść takich jak w „Slay the Oppressor”, „Root of Evil” i wielu innych. Czy takie smaczki w kompozycjach powstawały już po napisaniu kawałka, na przykład ktoś wtedy wpadał na pomysł by może jeszcze coś dodać?
Podczas komponowania naszym celem nie było jedynie to, by riffy do siebie pasowały. Gdy mieliśmy już koncepcję na jakiś motyw, musiał on brzmieć gładko i muzycznie razem z innymi. „Slay…” praktycznie napisał się sam z tym swoim intro i poszczególnymi riffami. Wiele naszych utworów powstało równie spontanicznie. Grając znajdowaliśmy coraz więcej motywów, które dobrze się ze sobą zgrywały i dobrze razem brzmiały.

„Endless War” było bodajże pierwszym, a na pewno jednym z pierwszych wydawnictw R/C Records. Jak wspominasz pracę z nimi? Czy według twojej opinii Roadracer był uczciwy w stosunkach z waszą kapelą?
Nie pamiętam już za wielu szczegółów z naszego kontraktu z Roadracer. Pierwotnie chcieli wydać też nasze pierwsze demo „Perceptive Incentive”, jednak byliśmy niechętni takiej inicjatywie. Jakość tamtego nagrania była za słaba i według nas nie reprezentowałaby dobrze muzyki naszego zespołu. Poza tym na tym nagraniu grał inny perkusista i basista. Ja z Mikem dołączyliśmy wkrótce po nagraniu tej taśmy. Nagraliśmy wspólnie z Paulem, Dougiem i Takisem „Final Solution” niecały rok później. Gdy już Doug Parker był poza zespołem, skontaktował się z nami Cees Wessells z Roadrunnera poprzez Monte Connera. Wtedy też nawiązaliśmy współpracę z naszym managerem Erikiem Griefem oraz zatrudniliśmy prawnika. Ponieważ nasz wokalista – Mark Antoni – był świeżakiem w zespole, Roadrunner domagał się więcej nagrań demo. Dlatego nagraliśmy trzecią demówkę, która nie została nigdy wydana. Wysłaliśmy ją do nich, im się spodobał nasz materiał i podpisaliśmy wspólny kontrakt na jakąś śmieszną sumę. Skończyło się na tym, że to my zapłaciliśmy za większość nagrań do „Endless War”. R/C pokryło może jedną ósmą ogólnych wydatków. No, ale trochę popromowali nas tu i tam.
 Wieść niesie, że pierwotny rysunek, który miał widnieć na okładce „Endless War” koniec końców wylądował na płycie Obituary „Slowly We Rot”. Coś o tym wiesz?
Okładka do „Endless War” została wybrana przez R/C, a my ich wybór zatwierdziliśmy. Nie pamiętam już dokładnie jak wyglądał nasz pierwszy wybór okładki, jedynie to, że przypominała nieco okładkę do „Final Solution”, lecz wyglądała bardziej profesjonalnie. Chyba przypominała nieco tę Obituary, jednak nie jestem Ci w stanie potwierdzić tego z całą pewnością.



Okładkę do „Endless War” stworzył Oscar Chichoni, artysta znany ze świetnych prac, które znalazły się na okładkach książek, komiksów, a także gier komputerowych. Dlaczego nikt nie postanowił kontynuować z nim współpracy przy następnej płycie?
To, co widnieje na okładce do „Suiciety”, to tak naprawdę zdjęcie rzeźby stworzonej przez jednego z naszych przyjaciół. Spodobała nam się, wytwórni zresztą też, więc jej użyliśmy…
 
Jim Bartz jest człowiekiem, który pracował nad produkcją obu waszych studyjnych krążków. Co mógłbyś nam opowiedzieć o współpracy z nim? Czy jego udział wpłynął według ciebie pozytywnie na kondycję brzmienia na obu tych albumach?
Trzeba przyznać, że Jim Bartz jest bardzo utalentowanym muzykiem, a także wspaniałym inżynierem dźwięku i producentem muzycznym. Dobrze znał naszą muzykę, ponieważ mieszkał wtedy na strychu domu Paula, gdy urządzaliśmy tam próby. Jim sprawił się świetnie jako producent naszych płyt. Wiedział jak dobrze i odpowiednio zarejestrować muzykę, którą grasz. Perfekcjonista pod każdym względem, zawsze wszystko musiało być zrobione porządnie. Nigdy później nie pracowałem z kimkolwiek, kto byłby lepszy.
Zawsze mnie zastanawiał trochę wasz cover The Beatles. Czyj był to pomysł by nagrać „Eleanor Rigby”? Wytwórnia na to wpadła?
Realm zaczął grać „Eleanor…” jako swoisty żart tuż po tym jak kapela została założona. Myślę, że pierwotnie wymyśili to Takis i Doug [ponoć to jednak był Roger Gottfried, przynajmniej on sam tak twierdzi – przyp.red.], podczas jakiś poronionych akcji na próbach. Gdy graliśmy ten utwór na żywo, Doug zawsze śpiewał „All the lonely people… Let’em Die!!!”. To nie był pomysł wytwórni, to było coś co sami wymyśliliśmy.

Kto pisał teksty do utworów na „Endless War” i „Suiciety”?
Większość tekstów do utworów na obu tych płytach była autorstwa Takisa i Marka. Ja napisałem liryki do „Dick”.
Można odnieść wrażenie, że religia chrześcijańska maczała palce w inspiracjach przy takich utworach jak „Second Coming” i „Eminence”…
Słowa w „Second Coming” są dość niejednoznaczne. Ten tekst może być właściwie o wszystkim tak naprawdę. „Eminence” jest o koszmarze, którego doświadczył Paul. Był w nim chyba Chrystus co prawda, jednak nie w takim sensie, jakby się mogło wydawać. Daleko nam było od lania chrześcijaństwa ludziom do gardeł…
Co sądzisz o sukcesorze „Endless War”? Czy uważasz, że „Suiciety” był krokiem naprzód dla Realm?
Sporo materiału, który trafił na „Suiciety”, napisaliśmy podczas trasy promującej naszą pierwszą płytę. Bardzo czuły okres dla zespołu. Prawdą jest, że muzycznie był to dla nas ogromny krok naprzód – ta muzyka była ambitna i wymagająca, a ośmieliłbym się rzec, że nawet i ciut intensywniejsza niż nasz poprzedni materiał.
Czy nagraliście cokolwiek, co miało się znaleźć na waszym trzecim krążku?
Tak, jednak już wtedy nie pracowaliśmy z Roadracer. Nagraliśmy chyba z osiem utworów, a raczej zrębów utworów. Coś co można by w sumie nazwać naszym czwartym demo.
Co było powodem rozpadu Realm? Cóż takiego się wydarzyło, że postanowiliście zawiesić działalność zespołu? Dlaczego na dłuższą metę Realm nie wypalił?
Zaczęło się od odejścia Marka z zespołu. Najpierw Roadracer wywierał na nas duże ciśnienie, gdyż wytwórnia bardzo negatywnie zaczęła się wypowiadać o Marku. Chodziło o to, że śpiewał za wysoko, a oni widzieli w naszym zespole kogoś, kto by brzmiał jak gardłowy Sepultury. Nie chcieli z nami rozmawiać o czymkolwiek innym, póki Mark był w zespole. Cóż, skończyło się na tym, że musieliśmy się z nim rozstać. Nie była to bynajmniej łatwa decyzja, zwłaszcza, że wszyscy byliśmy przyjaciółmi od bardzo dawna. Przesłuchiwaliśmy bardzo wielu wokalistów, by znaleźć odpowiednie zastępstwo, jednak trudno było kogoś znaleźć na miejsce Marka. Następnie Mike Olson, nasz perkusista, zdecydował się opuścić zespół.

  
Wtedy Realm się definitywnie rozpadł?
Razem z Takisem i Paulem skontaktowaliśmy się z Buddo, typkiem który śpiewał w Last Crack. Następnie dokooptowaliśmy do składu perkusistę Briana Reidingera. Nasz zespół nabrał kształtu i zaczęło to wszystko znów trybić. Nie mogliśmy się jednak wciąż nazywać Realm, zwłaszcza że po dojściu Buddo i Briana nasze brzmienie rysowało się zupełnie inaczej niż wcześniej. Oblekliśmy nasz projekt muzyczny w nazwę, którą wymyślił Buddo – White Fear Chain. Posłuchajcie tego czasem na Youtube…
Wiesz co porabia może ostatnio Mark Antoni? Masz z nim jakiś kontakt?
Jestem w stałym kontakcie ze wszystkimi moimi kumplami z Realm. Co prawda z Markiem już nie tak jak z Takisem, Dougiem, Paulem i Mikem, gdyż ten mieszka prawie 1300 mil ode mnie.
Czy rozważaliście może pomysł zreaktywowania Realm?
Rozmawialiśmy jakiś czas temu o tym, by znowu coś razem pograć – Paul, Takis, Mike i ja. Doug nie jest już raczej zbytnio zainteresowany graniem z nami, jednak nigdy nie było to na poważnie dyskutowane. No, a Mark jednak mieszka trochę za daleko od nas. Raz prawie udało nam się zmontować jakieś granie, jednak logistycznie okazało się to niemożliwe. No, niestety… Nie daję jednak żarowi się ostudzić kompletnie, wciąż chciałbym by Realm znów funkcjonował.
Chciałbym zweryfikować pewną wypowiedź Douga Parkera, według której to on jest autorem nazwy oraz logo kapeli. Czy to prawda?
Z tego co wiem pierwsi członkowie zespołu postanowili wylosować nazwę dla swego zespołu. Wrzucili swoje typy do czapki i ta nazwa, która miała zostać wyciągnięta z niej miała już zostać. Z opowieści wiem, że Paul przyoszuścł i wrzucił dwie kartki z tą samą nazwą do czapki zamiast jednej. Tą nazwą był właśnie Realm i w ten sposób kapela zyskała swe imię. Można więc powiedzieć, że to raczej Paul wymyślił nazwę dla zespołu. Oryginalne logo zostało zaprojektowane przez Douga, jednak było przerobione przynajmniej parokrotnie.

Aktualnie grasz w Awaken. Jak to się stało, że trafiłeś do tego zespołu?
Na początku to było tak, że dowiedziałem się od kolegi, którego znajomym był ich kumpel, nota bene gość wcześniej siedział w organizowaniu koncertów w okolicach Minneapolis i St. Paul, że taki i taki zespół poszukuje basisty. Dopiero się wprowadziłem do tej okolicy z Milwaukee i też szukałem zespołu, z którym mógłbym pograć. Dostałem jadącą siarą demówkę z muzyką tego zespołu, którym właśnie był Awaken. Ich kawałki bardzo mi się spodobały i większość patentów nauczyłem się stosunkowo szybko ze słuchu.
Jak byś porównał twórczość Awaken i Realm?
Muzyka Awaken jest inna. Tworzymy raczej trio z wokalem, gdyż nie mamy drugiego gitarzysty. W ten sposób łatwiej się gra na żywo. Napisałem bardzo dużo harmonii na basie, które współgrają z gitarą Jona, by całość lepiej brzmiała. Pracujemy bardzo ciężko. W sumie ciężka praca i pasja tworzenia to jedyne podobieństwa Awaken do Realm.
Bardzo się cieszę. Widzę, że nie zamierzasz na tym poprzestać. Wielkie dzięki za wywiad!
Niezmiernie jestem Ci wdzięczny za pytania dotyczące Realm. Bardzo lubiłem grać w tym zespole. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie grałem w kapeli, która by przypominała ją choćby trochę. Realm był wyjątkowy i w tym zespole doświadczyłem jednych z najlepszych chwil w moim życiu.
przeprowadzono: luty 2014