Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Power From Hell. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Power From Hell. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 października 2021

Power From Hell – Profound Evil Presence

 


Power From Hell – Profound Evil Presence
2019, High Roller Records

A stwierdziłem, że z okazji koncertu Power From Hell w Warszawie zerknę sobie na ich ostatnie dzieło. „Profound Evil Presence” z 2019 roku jakoś mi umknęło w natłoku tego wszystkiego, co ostatnio było wydawane. I choć Power From Hell zawsze darzyłem dużą estymą, to jednak rzadko do nich wracałem (z pewnymi wyjątkami). Dlaczego? Możliwe, że się już rozleniwiłem – ta brazylijska banda zawsze szła w brzmienia tak surowe, że chyba bardziej się nie dało. Ich debiutancki krążek z 2004 roku mógłby spokojnie powstać w 1984 roku, zarówno pod kątem produkcji dźwięku jak i kształtu samych kompozycji, i nikt by się nie poznał. Bezwzględna i groźna istota samej esencji dogmatycznego metalu. Jest wiele zespołów, które lecą na schemacie Bathory plus Venom – ba!, niektóre nawet wywodzą się jeszcze z lat osiemdziesiątych. Power From Hell wyróżniał się tym, że oprócz ostrych jak brzytwa riffów do swych kompozycji dorzucał piekielnie smaczne przejścia i zaskakująco dobrze zagrane leady – solóweczki pyszne i kipiące rozżarzoną siarką prosto z piekła rodem, w końcu nazwa zobowiązuje, co nie.

Na „Profound Evil Presence” naturalnie tego nie brakuje, ale goście tutaj poszli full black metal w niektórych kawałkach. Nadal riffy są pełne speed/thrashowej nuty, ale jest tutaj o wiele więcej blackowych wyziewów. Power From Hell nie obawia się zwolnień i nie boi się także rozpędzonych blastów. Cenię takie urozmaicenie, bo to już szósty krążek (nie licząc epek), więc ryzyko zjadania własnego ogona jest jak najbardziej rzeczywiste.

A to nie jedyna zmiana. Produkcja dźwięku też nabrała przestrzeni i gabarytów, więc odbiór samej muzyki jest przystępniejszy. Nadal jest to brudny metal z piekła rodem, ale już nie brzmi jak szlifierka kątowa w stylu Blasphemy czy demówek Sodom. Niezmiennie dostajemy organiczny brud i spaliny, ale tym razem usłyszymy to wyraźniej.

Jestem ciekaw w sumie, ile tego to zasługa nowego perkmena. Gość jest niesamowity. Thiago Splatter robi tutaj kawał dobrej roboty i tłucze te garnki jak dziwkarskie dupy w piekle. Typ zresztą udziela się w całym mrowiu brazylijskich kapel ostatnio i potrafi przekuć swoje doświadczenie

Nie wiem czy wiecie, ale goście z Power From Hell mają także poboczny death metalowy projekt o nazwie Anarkhon, bardzo mocno siedzący w lovecraftiańskim okultyzmie. Trochę tego przeciekło do Power From Hell. Sama okłada jest tego przykładem. „Profound Evil Presence” nie ma już przaśnej grafiki z pentagramami, kozłami i krągłymi dziwkami w mocnym settingu BDSM jak to miało na ogół miejsce dotychczas. Mamy złowróżbny obraz typowo Lovecraftowego horroru pełnej niezrozumiałej i przedwiecznej grozy. Dziwnie to trochę wygląda dla stylistyki, do której przyzwyczaił nas Power From Hell (no, wystarczy zerknąć na okładkę „Sadismo” czy „Spellbondage” albo nawet ostatniego EP „Blood ‘n’ Spikes”). Poza tym do tekstów, które stale oscylują wokół piekła, wyuzdanego seksu i krwawych rytuałów, doszło sporo elementów w tematyce Cthulhu mythos. Ale nie ukrywam – w pytę to pasuje do tych monumentalnych black metalowych zagrywek, więc jak dla mnie urozmaicenie na plus i dojrzewanie zespołu w dobrym kierunku.

Muszę przyznać, że momentami miałem silne Destroyer 666 vibe. Niby ta sama nisza muzyczna, ale Power From Hell zawsze było bardziej chaotyczne i surowsze niż Destroyer.

Chciałem krótko napisać o tym, że album w pytę i brać bez zastanowienia, a wyszła wielowątkowa analiza – no cóż zrobić, „Profound Evil Presence” na to zasługuje. Punkowy duch pierwszej fali blacku, który zawsze był obecny w muzyce Power From Hell, choć nadal obecny, tutaj został wzbogacony o wiele elementów późniejszego rozwoju tego nurtu. Współgra to fantastycznie z konwencją speed metalowej kanonady, nie wzdragającej się przed gwałtownym wyhamowaniem do bardziej podniosłych momentów.

Power From Hell, Warszawa 17.10.2021 – koncercik baza i sztosiwo. Było kulturalnie, nie za tłoczno i bardzo głośno. Chłopaki z Outlaw też dali radę (perka 10/10).

Ocena: 5/6

sobota, 2 stycznia 2016

Power From Hell - Devil's Whorehouse



Power From Hell - Devil's Whorehouse
2015, Hells Headbangers Records


Power From Hell zawsze było bezpośrednim spojrzeniem na black/speed. Utwory tego zespołu, a raczej powinienem rzec projektu muzycznego, zawsze były niemalże dosłownym odzwierciedleniem sloganu "trzy akordy, darcie mordy". Praktycznie nie uświadczymy tutaj tych wszystkich fajnych przejść czy rock'n'rollowych riffów, które serwują nam inne black/speedowe kapele pokroju Midnight, Old, Cruel Force, Speedwolf, Shitfucker, Witchtrap i tak dalej. O takich tuzach jak Sarcofago i Vulcano to nawet nie wspominam, bo to jednak nie ta liga. Power From Hell to ten rodzaj muzyki, który jest okaleczony właściwie ze wszystkich możliwych ozdobników - bas gra podkład, gitara gra podkład, perkusja gra podkład, a wokal... wokal w sumie to też podkład, a co! Całość brzmi jak maksymalnie surowy wyziew z czeluści piekielnych i jebanie trupa stryprałym kutaczem. Ja wiem, że to ma być hołd dla wczesnego Celtic Frost, Sodom, Hellhammer i Bathory, ale nawet tej klasyce toto nie dorasta do pięt. Nie zmienia to faktu, że taka stylistyka ma swoich oddanych fanów. Ja jednak jestem zdania, że Power From Hell jest jednym ze słabszych zespołów black/thrashowych ostatnich lat. Nowy album tylko to potwierdza. Ciekawe, że w sumie jest to najlepszy album Power From Hell. Co prawda na innych albumach, tak samo jak na tym, gdy człowiek się już otrzaska ze straszną siermięgą, znajdzie się parę kawałków, które są naprawdę dobre (np. "Nucleos of Evil" i whiplashowy "Bestial Times" z debiutu), lecz jest ich raptem kilka. A szkoda.

Kolejną rzeczą, która psuje odbiór całości to fakt, że Power From Hell wyraźnie zjada własny ogon. Kawałki są nie dość, że do siebie bliźniaczo podobne (jak zresztą zwykle na płytach Power From Hell), to jeszcze wyraźnie przypominają starsze kompozycje tego zespołu. I tak "Armageddon" brzmi łudząco podobnie do "29 Fuck". "Old Metal" brzmi jak "Prostitute of Satan" z fajniejszym intro. Takich przykładów można wskazać co najmniej kilka.

No i produkcja. Produkcja płyt Power From Hell zawsze była tak surowa i siermiężna jak tylko się da. No ile można. Bardzo lubię old-schoolowe brzmienie, także to, jakie pokazywały wczesne Bathory czy Celtic Frost, ale to już zakrawa na śmieszność. Ujmę to tak - empetrójki Power From Hell brzmią tak samo jak ich winyle. Wszystko brzmi jakby przepuszczono całość najpierw przez stary domofon, a dopiero potem zarejestrowano i to jakimś kalkulatorem czy czymś w tym stylu. Rachityczną produkcję też trzeba umieć robić, by miała swój pierwotny urok. Tutaj tego nie ma. Fakt faktem, że jest to najlepiej brzmiąca płyta Power From Hell. No i ma lepsze wokale niż ostatni album "Lust and Violence".

Taki Nifelheim, Deathhammer, Cruel Force czy Midnight pokazały wyraźnie, że można tworzyć plugawą rzeźnię, smolistą niczym sam spust Belzebuba, a która nie będzie się zlewać w jedną nieczytelną masę i w której da się wychwycić poszczególne utwory i lepsze momenty. Możliwe, że przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, że większość kawałków jest zagrana na jedno kopyto, a dobre solówki praktycznie nie występują. Uproszczenie na maksa, ale jakoś tak bez czegoś w zamian. Naturalnie jest kilka wyjątków, jednak nie ratują one całości twórczości Power From Hell, ani nowego albumu. Nie zmienia to jednak faktu, że koncertowo ten materiał to zapewne rytualny mord i idealny rozpierdol. Taki "Old Metal" na żywo podejrzewam nieźle kopie dupsko. Niestety, studyjnie już tak nie jest.

A no i dodam, że oprawa graficzna w środeczku jest naprawdę smaczna - w końcu to Hells Headbangers. Tu nie uświadczymy lipy.

Ocena: 2,5/6