wtorek, 27 października 2015

Deathhammer - Evil Power





Deathhammer - Evil Power
2015, Hells Headbangers Records

Jak szybko ten czas leci - Deathhammer nagrał już trzeci album studyjny. A na nim wszystko to, co najlepsze w przyczernionym thrashu. Szybkie tempa, surowa (lecz nie rachityczna) venomowo-motorheadowa produkcja oraz zdzierające gardziel agresywne zaśpiewy. Do tego bezkompromisowe bębny i gitary, które nie gardzą tremolami, a także świetnie skomponowane przejścia, leady i solówki. Muzycznie "Evil Power" to prawdziwy sztos - szybki, brudny, chamski rock'n'rollowy atak.

Takie hity jak otwierający"Warriors of Evil", "Total Metal", z tymi swoimi whiplashowymi patentami, "Rot in Shreds", "Satan Is Back", łamiący palce "Power Trip" czy thrashujący "Sinner's Possession" pokazują swoją przebojowość zakutą w łańcuchy świetnych solówek, agresywnych riffów i bluźnierczego tempa. Dorzućmy do tego prawdziwe klasyczne brzmienie i szczerą pasję, która promieniuje z tych kawałków, i mamy prawdziwą ucztę dla metalowych maniaków. To nie są żadne plastikowe patataje z udawaną agresją jak jakieś melodic defy czy bleki - to jest prawdziwy rock'n'rollowy metal, wypadkowa niemieckich klasyków thrashu z takimi kapelami jak Motorhead, Venom, Tank czy Raven.

Deathhammer robi wszystko, by ich kawałki nie były nudne i oklepane, a przy okazji nadal zionęły siarką i smołą. Mnogość riffów, przejść i charakterystycznych momentów to clou programu zatytułowanego "Evil Power". To nie jest raptem stereotypowy black/thrash, lecz zdecydowanie coś więcej. To wydawnictwo jest na wskroś przepojone żywiołową energią, a przy tym stanowi bardzo intensywne świadectwo dobrego rzemiosła muzycznego. Ponadto, Norwegowie zadbali o to, by ich kawałki były wystarczająco zróżnicowane i różnorodne, w pełni realizując cały potencjał jaki może nieść za sobą taka stylistyka. Trochę czasu minęło od premiery tego krążka, a dalej się z przyjemnością do niego wraca!


Ocena: 5,2/6

Black Fast - Terms of Surrender



Black Fast - Terms of Surrender

2015, Entertainment One

"Terms of Surrender" jest już drugim albumem zajadłych metalowców z amerykańskiego Black Fast. I trzeba już na starcie nadmienić, że jest to jedna z ciekawszych pozycji płytowych w tym roku jak i w dorobku Nowej Fali Thrashu jako takiej. Myślę, że nawet ci, którzy do ewenementu rzeczonej Nowej Fali odnoszą się bardzo sceptycznie, będą tutaj mogli z uznaniem pokiwać główkami, gdyż ta płyta nie jest bezmyślną miazgą przekalkowanych riffów Kreatora i Exodus po raz nie wiadomo który.

Na "Terms of Surrender" znajdziemy szybki thrash metal, w którym zagnieździło się mrowie technicznych patentów oraz progresywnych dodatków. Tych ostatnich nie jest tak dużo jak w, dajmy na to, muzyce Vektor, Obliveon, Voivod czy Atheist, jednak są wyraźnie obecne. Mamy też tutaj nieco wpływów black/thrashowych (choć o trochę innej ekspresji niż w takim Blood Tsunami) oraz tych bardziej charakterystycznych dla wczesnego death/thrashu. W gruncie rzeczy brzmienie Black Fast można najcelniej opisać jako troszkę mniej progresywnego Vektora z wokalami Chucka Schuldinera z Death za czasów "Symbolic".

Poszczególne utwory stanowią świetne kompozycje, pełne szybkości, z odpowiednią dozą melodii, techniki i progresji. Nie uświadczymy tutaj przerostu formy nad treścią, za to będziemy mogli bezpośrednio doświadczyć świetnie zaaranżowanych hitów - wypełnionych mocą, patosem i agresywnością. Każdy z dziewięciu utworów tętni metalową siłą. Perkusja, bas i gitary współgrają ze sobą w perfekcyjnym muzycznym unisono, a wokalista, który brzmi jak jakaś reinkarnacja Schuldinera, zdziera gardło aż miło, idealnie wpasowując się w całokształt.

Jednakże "Terms of Surrender" to nie tylko wyścigowa rzeźnia. Tak samo jak u swoich tematycznych sąsiadów z Vektor, mamy tutaj także elementy przemyślane i pełne atmosferycznego klimatu, które choć nieco wolniejsze w swej wymowie, nadal przetaczają się z mocą kilkunastotonowej machiny zniszczenia. "The Fall" i "The Coming Swarm" stanowią takie właśnie urozmaicenie. Nie są to kawałki wolne, lecz wyraźnie hamujące swą szybkość na rzecz zamanifestowania innych walorów muzycznych. Jest to tylko przykład tego jak Black Fast podchodzi do tematu różnorodności w swej twórczości. Fakt faktem - każda z dziewięciu kompozycji zebranych na "Terms of Surrender" prezentuje się na tyle oryginalnie i wyraźnie, że nie ma tutaj mowy o nudzie czy o nadmiernym wałkowaniu jednego konceptu w te i we wte.

Ocena: 5/6


poniedziałek, 26 października 2015

Annihilator - 24.10.2015 - relacja







Europe In The Blood Tour - Annihilator - 24.10.2015
Proxima, Warszawa


Dwudziestego czwartego października w warszawskiej Proximie odbył się koncert kanadyjskiego zespołu Annihilator, kapeli która na stałe wpisała się do historii muzyki, głównie za sprawą swych dwóch pierwszych wyjątkowych i doskonałych albumów. Na szczęście zespół Jeffa Watersa ma w swym dorobku wystarczająco dużo dobrych kompozycji, by nie skupiać się jedynie na wspomnianych “Alice In Hell” i “Never, Neverland”, jednak nie ma co ukrywać - prawdziwa magia i urok muzyki tej kapeli, stanowią właśnie te dwa wydawnictwa. Siłą rzeczy nie mogło ich zabraknąć, tak samo jak numerów z nieszczęsnej nowej płyty, w końcu koncert odbył się w ramach trasy promującej najnowszy album. Setlista jednak została bardzo dobrze wyważona, zawierając w sobie odpowiednią dozę starych i nowych utworów.

Forma wokalna Jeffa Watersa pozostawiała dużo do życzenia. Od niedawna, z powodu odejścia Dave’a Paddena, Jeff znowu piastuje stanowisko gardłowego w zespole. Nie jest może najlepszym wokalistą, ale dał radę. Co tym bardziej zasługuje na uznanie, jeżeli wierzyć jego zapewnieniom, które prezentował pomiędzy utworami, że będąc podziębionym chciał pierwotnie odwołać warszawski i krakowski występ. Na szczęście do tego nie doszło, a muzyka Annihilator jest na tyle dobra, że nawet z miernymi popisami wokalnymi prezentowała się znakomicie. A wokale były w istocie mierne - brakowało im agresywności, pazura, wyższych tonów i heavy metalowego blichtru, tak znanego choćby z “Alice In Hell”. Waters na szczęście nawet z tego potrafił wybrnąć, zachęcając żywo publiczność do odśpiewania refrenów za niego. Do tego z biegiem czasu trwania koncertu, dał się ponieść klimatowi tak bardzo, że nawet czasem starał się unieść swój głos wyżej i nadać mu tchnienie thrashowej agresji. Wychodziło tak sobie, ale atmosfera koncertu była tak mocno absorbująca, że nie sposób było nie potraktować z sympatią takich prób z jego strony.

Zapowiadało się nieźle, zwłaszcza że Annihilator, zaczął wyśmienicie mocnym “King of the Kill”. Potem jednak widać było, że entuzjazm opadł, choć kilku optymistów nadal próbowało usilnie nie zwracać na to uwagi. Zaczęło być drętwo, gdyż Annihilator skupił się na grze nowszych kawałków. I tak po “King of the Kill” musieliśmy przemęczyć “Snap”, “Suicide Society”, “Creepin’ Again” z ostatniej płyty i “No Way Out” z “Feast”. “Creepin’ Again” wypadło z tego wszystkiego w sumie najlepiej, mając dobre momenty, jednak całość poczęła już trochę nużyć. Na szczęście po dość ospałym początku, w końcu zaczęło się coś dziać i ze sceny poczęły się lać kaskady energii i mocy.

Pojawiły się takie szlagiery, które podziałały niczym wystrzelony neutron w reaktorze jądrowym. Nie zabrakło takich ciosów jak “Alison Hell”, “Phantasmagoria”, “W.T.Y.D.”, “Set The World on Fire”, “Tricks and Traps” czy “Never, Neverland”. Mimo kilku kap i wtop, zespół nie zgubił się ani razu. Jak widać można się pomylić na żywo, odegrać niektóre partie wolniej, a mimo to nadal zagrać dobry koncert.

Widać było jak na dłoni technologiczną i jakościową przepaść, która oddziela klasyczne kompozycje Annihilatora, nawet te z połowy lat dziewięćdziesiątych, od tych najnowszych. Kawałki z ostatnich płyt brzmiały jakby je tworzył zupełnie inny i wyraźniej słabszy zespół. Były płaskie i generalnie mało charakterystyczne, niczym produkt w stylu Avenged Sevenfold, podczas gdy klasyczne numery miały w sobie pierwotną siłę i, co jest o tyle ciekawe, gdyż mówimy o kompozycjach co najmniej dwudziestoparoletnich, orzeźwiającą werwę.

Można było podejrzewać, że na koncercie pojawią się utwory z płyt, na których Jeff Waters był głównym wokalistą, gdyż to je w końcu pisał poniekąd “pod siebie”. I w istocie - oprócz wspomnianych “Tricks and Traps” i “King of the Kill”, mogliśmy usłyszeć również “Second To None”, który wypadł wyjątkowo dobrze, “Ultraparanoia” i “Refresh the Demon”. Jeff Waters dorzucił także dla urozmaicenia setlisty nieszablonowe kompozycje w postaci “Chicken and Corn” i “Brain Dance”. Szybki medley “Kraf Diner” i “21” oraz świetna solówka perkusyjna Mike’a Harshawa dopełniły pejzażu agresji i kultu prędkości.

Prawdziwym sztosem był jednak ostatni utwór, który został zaprezentowany w pełnej krasie, bez wyrwanych pazurów, bez spiłowanych kłów i bez ugłaskanej formy. Z całą swą mocą furii i agresji uderzył w nas rozpędzony techniczny “Human Insecticide” - zagrany co najmniej tak samo szybko jak na płycie o ile nie szybciej i w dodatku niezwykle wiernie! Jeżeli ktoś jeszcze nie miał ciar po “Alison Hell” i “Never, Neverland”, to teraz mógł to nadrobić w nadmiarze. Było to idealne zwieńczenie tego wieczoru.

Choć wiele wskazywało na to, że będzie to przeciętny koncert, to jednak okazał się zdecydowanie wart swojej ceny, która widniała na biletach. Cały zespół stanął na wysokości zadania, nie tylko Jeff Waters ale także jego towarzysze, których idąc za przykładem Dave’a Mustaine’a, Jeff zmienia kontrolnie co pare lat. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Annihilator był w pełnej formie i z dobrym wokalistą na stanie. No właśnie, a propos - do Exodus wrócił Souza, do Metal Church Mike Howe, może czas by Waters uśmiechnął się do Randy'ego Rampage’a? Jak wiadomo, są na to małe szanse, ale pomarzyć zawsze można...

A recenzję nowej płyty Annihilatora można przeczytać TUTAJ

Annihilator - Suicide Society




Annihilator - Suicide Society
2015, UDR

Od kilkunastu lat starałem się unikać kolejnych płyt Annihilator. Powód był prosty - pierwsze dwa albumy, czyli "Alice In Hell" i "Never, Neverland" (który jest takim trochę "Alice In Hell Revisited") to spektakularne klasyki, redefiniujące pojęcie amerykańskiego metalu. Każda kolejna płyta zrodzona przez Jeffa Watersa była od nich wyraźnie gorsza - i pod względem brzmienia i pod względem zawartości muzycznej. Ostatnie dokonania spod szyldu Annihilator w ogóle już nie posiadają takiego klimatu i takiej dozy kunsztu jak jego dawne majstersztyki. Nie uświadczymy w nich tych skocznych, a zarazem technicznych motywów, które były dobrze znanym znakiem rozpoznawalnym, towarzyszącym muzyce Annihilator przez wiele, wiele albumów.

Nie inaczej jest z najnowszym "dziełem" Jeffa Watersa zatytułowanym "Suicide Society". Już dawno w zapomnienie poszły techniczne popisy i świeże spojrzenie na thrashujące rytmy. Teraz Annihilator brzmi jak Avenged Sevenfold. Nie, no serio - porównajcie któryś utwór z nowej płyty Annihilatora z jakąkolwiek piosenką Avenged Sevenfold. Ten sam flow, ta sama wymowa utworów, nawet brzmienie gitar i wokalu jest bardzo podobne. No, i na nowym Annihilatorze jest to z czego Avenged Sevenfold jest najbardziej znane - zrzynki z Metalliki. Nie zalewam. Najbardziej oczywista jest już niemal na samym starcie. Numer dwa na płycie, czyli "My Revenge", brzmi niemal zupełnie jak "Damage Inc.". Co poniekąd czyni go jednym z najlepszych kawałków na płycie - a już samo to powinno wiele powiedzieć o tym wydawnictwie.

Nie jest to też zresztą jedyna taka oczywista... inspiracja. Tuż po "My Revenge" wchodzi "Snap" gdzie wyraźnie usłyszymy Rammsteina i ichnie "Ich Tu Dir Weh". Taka kompozycja pasuje do Annihilatora jak koza do orszaku królowej brytyjskiej. Pomijając naturalnie fakt, że brzmi zwyczajnie słabo. Radiowe granie też trzeba "umić".

Same klimaty Avenged Sevenfold, nawet bez zapożyczania tematów muzycznych z innych zespołów, są obecne praktycznie w każdym utworze znajdującym się na "Suicide Society". Jest to strasznie irytujące, zwłaszcza, że Annihilator jasno zarysowywał swój charakterystyczny styl i to nie tylko na takich klasykach jak "Alice In Hell", ale także na tych postrzeganych generalnie jako słabsze, typu "King of the Kill", "Remains" czy "Waking the Fury".

"Creepin' Again" miało chyba nawiązywać tematycznie trochę do "Fun Palace" i "Phantasmagoria", tak jak to swojego czasu nieznacznie robiło "Tricks and Traps" na "Remains". Niestety, w "Creepin Again" zabrakło muzycznego poparcia, dla podjęcia tego typu tematyki. Nie uświadczymy tutaj prędkich technicznych zagrywek. Szybsze partie owszem występują, choć są proste jak konstrukcja cepa i w dodatku męcząco przetykane wolniejszymi wstawkami. To, co kiedyś wychodziło Watersowi mistrzowsko, teraz nużąco dręczy odbiorcę.

"Narcotic Avenue" ma całkiem smaczne momenty - fajną trzeszczącą akustyczną gitarę na wstępie, atmosferyczne outro (pozbawione irytującej wymowy Avenged Sevenfold) i ciekawe szybkie riffy z tremolo, legato i ze zmianami pozycji w środku kompozycji. Nie jest to poziom z czasów pierwszych dokonań Annihilator, niemniej są tutaj obecne motywy, których nie sposób nie docenić. Podobnie jest z szalonym tappingiem w "Death Scent". Choć sama kompozycja jest średnia i prostacka, to szaleńcza solówka uwalnia takie pokłady energii, których ze świecą szukać pośród innych leadów na tej płycie. Końcówka konkludującego płytę "Every Minute" też jest fajnym motywem. Gdy już Jeff Waters porzuca płaczliwą manierę, która chyba miała nawiązywać do "Phoenix Rising" i dokłada do ognia fajny energetyczny motyw, kawałek zaczyna w końcu żyć, tracąc swą kiczowatą atmosferę.... na kilkanaście sekund, zanim się kończy. No, dobre i to! Trochę to jednak mało, by udźwignąć cały album.

Jest to pierwsza płyta od 1996 roku na której obowiązki głównego wokalisty dzierży sam Jeff Waters. Z jednej strony to zawsze miła odmiana po irytującym Davidzie Paddenie. Z drugiej na tym albumie Jeff jest do bólu przeciętnym wokalistą. Nie wiem czy było to zamierzone, by uskuteczniał taką mierną manierę śpiewów, ale jego wokalizy nie przyczyniają się do pozytywnego odbioru całości. Nie ma już tego pazura jaki prezentował na "King of the Kill" swoim wokalem. Dodajmy do tego maksymalnie sztampową i bierną perkusję, nie angażującą się w żadne skomplikowane patenty i przejścia oraz brzmienie gitar jak z wspomnianego już kilkukrotnie Avenged Sevenfold.

W sumie na tej płycie nie ma wielu dobrych, czy nawet mocno średnich momentów. Słabe to to i liche. Jest to spokojna płytka soft metalowa dla tych, którzy lubią Nickelbacków heavy metalu pokroju Avenged Sevenfold czy Linkin Park. Choć nawet w tych klimatach nie jest ona niczym specjalnym, więc niska ocena nie jest kwestią nie trafienia w styl, a raczej efektem ogólnego marazmu muzycznego.

Ocena: 2/6

środa, 21 października 2015

Night Demon - Curse of the Damned




Night Demon - Curse of the Damned
2015, Steamhammer

Night Demon to heavy metalowe trio z Californii, wykonujące skoczny, energiczny rock'n'roll z wysokimi, wyraźnie zarysowanymi jaskrawymi wokalami. "Curse of the Damned" jest ich debiutanckim krążkiem i trzeba już na wstępie nadmienić, że jest na czym ucho zawiesić. Mamy tutaj kompozycje jadące na kilometr takimi inspiracjami jak Samurai, Angel Witch, Demon, Jaguar czy niemieckim Mass, a przy tym przyobleczone w naturalne metalowe brzmienie. Zespół nie sili się na wymyślanie jakiś skomplikowanych ewolucji - gra po prostu swoje. I dobrze, bo nie uświergniemy tutaj od przeintelektualizowanych patentów, lecz doświadczymy fajnego, chwytliwego heavy metalu w nieco szybszym tempie. Zdarzają się także kompozycje w 120 BPM, jednak mimo wszystko nadal posiadają w sobie pazur i są wektorem prawdziwej siły i potęgi. Dodajmy do tego melodyjne solówki, oparte na sprawdzonych motywach i mamy popisowy heavy metal zainspirowany latami osiemdziesiątymi i NWOBHM.

Ocena: 4,7/6