Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Annihilator. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Annihilator. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 listopada 2015

Annihilator - Alice in Hell




Annihilator - Alice in Hell
1989, Roadrunner Records

Klasyczny album ilustrujący jak zróżnicowanym i niebanalnym gatunkiem może być thrash metal. Dużo w tym temacie robią niezwykłe zdolności gitarowe Jeffa Watersa i technicznśsć riffów idąca w parze z niezwykle cudowną melodyką. Kompozycje Annihilatora nie są jakimiś tam frywolnymi patatajami ku chwale żłopania piwska i imprezowania. Są to istne symfonie niesamowitości i złowrogiej grozy, sprawnie operujące klimatem i nastrojem.

Same utwory z "Alice in Hell" brzmią jak wczesny Megadeth z lepszymi aranżacjami utworów i z bardziej pogiętymi riffami. No, i z o wiele lepszym brzmieniem, które nawet dzisiaj prezentuje się fantastycznie. Kompozycyjnie utwory są prawdziwymi majstersztykami, pełnymi punktów kulminacyjnych i ze skrzętnie poukrywanymi smaczkami - jak choćby ledwie słyszalne gitarowe tło spreparowane na orchestral hity pod quasi-operowym zaśpiewem w "Alison Hell". W tym wszystkim idealnie odnajduje się chropowaty wokal Randy'ego Rampage'a, który wręcz bryluje pośród ostrych gitarowych zagrywek. Rezultat jest znakomity.

Wśród takich metalowych hymnów jak "Alison Hell", "Wicked Mystic", "W.T.Y.D." i niezwykle agresywnym i obrazowym "Human Insecticide" każdy fan fantastycznego metalowego wpierdolu, oferującego więcej niż wałkowanie ciągle tych samych kwadratów, odnajdzie się jak ryba w wodzie.

Mocno zaakcentowane riffy w "Burns Like a Buzzsaw Blade" czy "Schizos (Are Never Alone) Parts I & II" kreują rozmaite wizje zniszczenia przy użyciu szybkości lub ciężaru. Szalone zmiany w przebiegu utworów sprawiają, że debiut Annihilatora stanowi nie lada klasyk i istny podręcznik do tego, jak należy układać poszczególne motywy w nieoczywistych i interesujących kompozycjach. Same teksty stanowią kolejną wykładnię - tego, jak należy tworzyć liryki w heavy metalu. Pełne niepokojących motywów i schizofrenicznej wymowy, pokazują jak budować mroczną poetykę pozbawioną kiczu i ciężaru stereotypów.

Zapadające w pamięć utwory, niezwykle dopracowane solówki oraz duża ilość ciekawych pomysłów i idei na przeróżne rozwiązania muzyczne, motywy i riffy, sprawia że "Alice in Hell" stanowi istne dzieło sztuki. Wszystko tutaj znajduje swoje miejsce - technika, agresja, brzmienie. Owszem, są albumy, które są bardziej techniczne, nawet do tego stopnia, że przypominają arkusz kalkulacyjny z rozpisanymi partiami, a nie muzykę. Jednak to w jaki sposób Annihilator dodał techniczność do swego spojrzenia na gniewny i przemyślany thrash, okazało się strzałem w dziesiątkę. A sam "Alison Hell" ze swoim pięknym neoklasycystycznym akustycznym intro "Crystal Ann" stanowi jeden z najbardziej charakterystycznych momentów w historii heavy metalu. Forma Annihilatora w późniejszych latach jest już różna, jednak debiutancki krążek zjada bez popity w całości dorobek wielu bardziej znanych mainstreamowych metalowych kapel.

Ocena: 6/6

poniedziałek, 26 października 2015

Annihilator - 24.10.2015 - relacja







Europe In The Blood Tour - Annihilator - 24.10.2015
Proxima, Warszawa


Dwudziestego czwartego października w warszawskiej Proximie odbył się koncert kanadyjskiego zespołu Annihilator, kapeli która na stałe wpisała się do historii muzyki, głównie za sprawą swych dwóch pierwszych wyjątkowych i doskonałych albumów. Na szczęście zespół Jeffa Watersa ma w swym dorobku wystarczająco dużo dobrych kompozycji, by nie skupiać się jedynie na wspomnianych “Alice In Hell” i “Never, Neverland”, jednak nie ma co ukrywać - prawdziwa magia i urok muzyki tej kapeli, stanowią właśnie te dwa wydawnictwa. Siłą rzeczy nie mogło ich zabraknąć, tak samo jak numerów z nieszczęsnej nowej płyty, w końcu koncert odbył się w ramach trasy promującej najnowszy album. Setlista jednak została bardzo dobrze wyważona, zawierając w sobie odpowiednią dozę starych i nowych utworów.

Forma wokalna Jeffa Watersa pozostawiała dużo do życzenia. Od niedawna, z powodu odejścia Dave’a Paddena, Jeff znowu piastuje stanowisko gardłowego w zespole. Nie jest może najlepszym wokalistą, ale dał radę. Co tym bardziej zasługuje na uznanie, jeżeli wierzyć jego zapewnieniom, które prezentował pomiędzy utworami, że będąc podziębionym chciał pierwotnie odwołać warszawski i krakowski występ. Na szczęście do tego nie doszło, a muzyka Annihilator jest na tyle dobra, że nawet z miernymi popisami wokalnymi prezentowała się znakomicie. A wokale były w istocie mierne - brakowało im agresywności, pazura, wyższych tonów i heavy metalowego blichtru, tak znanego choćby z “Alice In Hell”. Waters na szczęście nawet z tego potrafił wybrnąć, zachęcając żywo publiczność do odśpiewania refrenów za niego. Do tego z biegiem czasu trwania koncertu, dał się ponieść klimatowi tak bardzo, że nawet czasem starał się unieść swój głos wyżej i nadać mu tchnienie thrashowej agresji. Wychodziło tak sobie, ale atmosfera koncertu była tak mocno absorbująca, że nie sposób było nie potraktować z sympatią takich prób z jego strony.

Zapowiadało się nieźle, zwłaszcza że Annihilator, zaczął wyśmienicie mocnym “King of the Kill”. Potem jednak widać było, że entuzjazm opadł, choć kilku optymistów nadal próbowało usilnie nie zwracać na to uwagi. Zaczęło być drętwo, gdyż Annihilator skupił się na grze nowszych kawałków. I tak po “King of the Kill” musieliśmy przemęczyć “Snap”, “Suicide Society”, “Creepin’ Again” z ostatniej płyty i “No Way Out” z “Feast”. “Creepin’ Again” wypadło z tego wszystkiego w sumie najlepiej, mając dobre momenty, jednak całość poczęła już trochę nużyć. Na szczęście po dość ospałym początku, w końcu zaczęło się coś dziać i ze sceny poczęły się lać kaskady energii i mocy.

Pojawiły się takie szlagiery, które podziałały niczym wystrzelony neutron w reaktorze jądrowym. Nie zabrakło takich ciosów jak “Alison Hell”, “Phantasmagoria”, “W.T.Y.D.”, “Set The World on Fire”, “Tricks and Traps” czy “Never, Neverland”. Mimo kilku kap i wtop, zespół nie zgubił się ani razu. Jak widać można się pomylić na żywo, odegrać niektóre partie wolniej, a mimo to nadal zagrać dobry koncert.

Widać było jak na dłoni technologiczną i jakościową przepaść, która oddziela klasyczne kompozycje Annihilatora, nawet te z połowy lat dziewięćdziesiątych, od tych najnowszych. Kawałki z ostatnich płyt brzmiały jakby je tworzył zupełnie inny i wyraźniej słabszy zespół. Były płaskie i generalnie mało charakterystyczne, niczym produkt w stylu Avenged Sevenfold, podczas gdy klasyczne numery miały w sobie pierwotną siłę i, co jest o tyle ciekawe, gdyż mówimy o kompozycjach co najmniej dwudziestoparoletnich, orzeźwiającą werwę.

Można było podejrzewać, że na koncercie pojawią się utwory z płyt, na których Jeff Waters był głównym wokalistą, gdyż to je w końcu pisał poniekąd “pod siebie”. I w istocie - oprócz wspomnianych “Tricks and Traps” i “King of the Kill”, mogliśmy usłyszeć również “Second To None”, który wypadł wyjątkowo dobrze, “Ultraparanoia” i “Refresh the Demon”. Jeff Waters dorzucił także dla urozmaicenia setlisty nieszablonowe kompozycje w postaci “Chicken and Corn” i “Brain Dance”. Szybki medley “Kraf Diner” i “21” oraz świetna solówka perkusyjna Mike’a Harshawa dopełniły pejzażu agresji i kultu prędkości.

Prawdziwym sztosem był jednak ostatni utwór, który został zaprezentowany w pełnej krasie, bez wyrwanych pazurów, bez spiłowanych kłów i bez ugłaskanej formy. Z całą swą mocą furii i agresji uderzył w nas rozpędzony techniczny “Human Insecticide” - zagrany co najmniej tak samo szybko jak na płycie o ile nie szybciej i w dodatku niezwykle wiernie! Jeżeli ktoś jeszcze nie miał ciar po “Alison Hell” i “Never, Neverland”, to teraz mógł to nadrobić w nadmiarze. Było to idealne zwieńczenie tego wieczoru.

Choć wiele wskazywało na to, że będzie to przeciętny koncert, to jednak okazał się zdecydowanie wart swojej ceny, która widniała na biletach. Cały zespół stanął na wysokości zadania, nie tylko Jeff Waters ale także jego towarzysze, których idąc za przykładem Dave’a Mustaine’a, Jeff zmienia kontrolnie co pare lat. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Annihilator był w pełnej formie i z dobrym wokalistą na stanie. No właśnie, a propos - do Exodus wrócił Souza, do Metal Church Mike Howe, może czas by Waters uśmiechnął się do Randy'ego Rampage’a? Jak wiadomo, są na to małe szanse, ale pomarzyć zawsze można...

A recenzję nowej płyty Annihilatora można przeczytać TUTAJ

Annihilator - Suicide Society




Annihilator - Suicide Society
2015, UDR

Od kilkunastu lat starałem się unikać kolejnych płyt Annihilator. Powód był prosty - pierwsze dwa albumy, czyli "Alice In Hell" i "Never, Neverland" (który jest takim trochę "Alice In Hell Revisited") to spektakularne klasyki, redefiniujące pojęcie amerykańskiego metalu. Każda kolejna płyta zrodzona przez Jeffa Watersa była od nich wyraźnie gorsza - i pod względem brzmienia i pod względem zawartości muzycznej. Ostatnie dokonania spod szyldu Annihilator w ogóle już nie posiadają takiego klimatu i takiej dozy kunsztu jak jego dawne majstersztyki. Nie uświadczymy w nich tych skocznych, a zarazem technicznych motywów, które były dobrze znanym znakiem rozpoznawalnym, towarzyszącym muzyce Annihilator przez wiele, wiele albumów.

Nie inaczej jest z najnowszym "dziełem" Jeffa Watersa zatytułowanym "Suicide Society". Już dawno w zapomnienie poszły techniczne popisy i świeże spojrzenie na thrashujące rytmy. Teraz Annihilator brzmi jak Avenged Sevenfold. Nie, no serio - porównajcie któryś utwór z nowej płyty Annihilatora z jakąkolwiek piosenką Avenged Sevenfold. Ten sam flow, ta sama wymowa utworów, nawet brzmienie gitar i wokalu jest bardzo podobne. No, i na nowym Annihilatorze jest to z czego Avenged Sevenfold jest najbardziej znane - zrzynki z Metalliki. Nie zalewam. Najbardziej oczywista jest już niemal na samym starcie. Numer dwa na płycie, czyli "My Revenge", brzmi niemal zupełnie jak "Damage Inc.". Co poniekąd czyni go jednym z najlepszych kawałków na płycie - a już samo to powinno wiele powiedzieć o tym wydawnictwie.

Nie jest to też zresztą jedyna taka oczywista... inspiracja. Tuż po "My Revenge" wchodzi "Snap" gdzie wyraźnie usłyszymy Rammsteina i ichnie "Ich Tu Dir Weh". Taka kompozycja pasuje do Annihilatora jak koza do orszaku królowej brytyjskiej. Pomijając naturalnie fakt, że brzmi zwyczajnie słabo. Radiowe granie też trzeba "umić".

Same klimaty Avenged Sevenfold, nawet bez zapożyczania tematów muzycznych z innych zespołów, są obecne praktycznie w każdym utworze znajdującym się na "Suicide Society". Jest to strasznie irytujące, zwłaszcza, że Annihilator jasno zarysowywał swój charakterystyczny styl i to nie tylko na takich klasykach jak "Alice In Hell", ale także na tych postrzeganych generalnie jako słabsze, typu "King of the Kill", "Remains" czy "Waking the Fury".

"Creepin' Again" miało chyba nawiązywać tematycznie trochę do "Fun Palace" i "Phantasmagoria", tak jak to swojego czasu nieznacznie robiło "Tricks and Traps" na "Remains". Niestety, w "Creepin Again" zabrakło muzycznego poparcia, dla podjęcia tego typu tematyki. Nie uświadczymy tutaj prędkich technicznych zagrywek. Szybsze partie owszem występują, choć są proste jak konstrukcja cepa i w dodatku męcząco przetykane wolniejszymi wstawkami. To, co kiedyś wychodziło Watersowi mistrzowsko, teraz nużąco dręczy odbiorcę.

"Narcotic Avenue" ma całkiem smaczne momenty - fajną trzeszczącą akustyczną gitarę na wstępie, atmosferyczne outro (pozbawione irytującej wymowy Avenged Sevenfold) i ciekawe szybkie riffy z tremolo, legato i ze zmianami pozycji w środku kompozycji. Nie jest to poziom z czasów pierwszych dokonań Annihilator, niemniej są tutaj obecne motywy, których nie sposób nie docenić. Podobnie jest z szalonym tappingiem w "Death Scent". Choć sama kompozycja jest średnia i prostacka, to szaleńcza solówka uwalnia takie pokłady energii, których ze świecą szukać pośród innych leadów na tej płycie. Końcówka konkludującego płytę "Every Minute" też jest fajnym motywem. Gdy już Jeff Waters porzuca płaczliwą manierę, która chyba miała nawiązywać do "Phoenix Rising" i dokłada do ognia fajny energetyczny motyw, kawałek zaczyna w końcu żyć, tracąc swą kiczowatą atmosferę.... na kilkanaście sekund, zanim się kończy. No, dobre i to! Trochę to jednak mało, by udźwignąć cały album.

Jest to pierwsza płyta od 1996 roku na której obowiązki głównego wokalisty dzierży sam Jeff Waters. Z jednej strony to zawsze miła odmiana po irytującym Davidzie Paddenie. Z drugiej na tym albumie Jeff jest do bólu przeciętnym wokalistą. Nie wiem czy było to zamierzone, by uskuteczniał taką mierną manierę śpiewów, ale jego wokalizy nie przyczyniają się do pozytywnego odbioru całości. Nie ma już tego pazura jaki prezentował na "King of the Kill" swoim wokalem. Dodajmy do tego maksymalnie sztampową i bierną perkusję, nie angażującą się w żadne skomplikowane patenty i przejścia oraz brzmienie gitar jak z wspomnianego już kilkukrotnie Avenged Sevenfold.

W sumie na tej płycie nie ma wielu dobrych, czy nawet mocno średnich momentów. Słabe to to i liche. Jest to spokojna płytka soft metalowa dla tych, którzy lubią Nickelbacków heavy metalu pokroju Avenged Sevenfold czy Linkin Park. Choć nawet w tych klimatach nie jest ona niczym specjalnym, więc niska ocena nie jest kwestią nie trafienia w styl, a raczej efektem ogólnego marazmu muzycznego.

Ocena: 2/6