piątek, 30 czerwca 2017

Manilla Road – wywiad





LUBIĘ MORDOWAĆ KRÓLI


Razem z Ostrym mieliśmy możliwość porozmawiać chwilę z Manilla Road przed ich pierwszym koncertem w Polsce. Wywiadów z Manilla Road było wiele, więc chciałem, by ten wywiad był wartościowy, merytoryczny, a przy tym miły dla oka przy czytaniu. Na niedługo przed ich historycznym koncertem i wydaniem kolejnego albumu studyjnego, który ukaże się pod koniec czerwca, porozmawialiśmy o literaturze, filmie, filozofii, sztuce tworzenia muzyki, nowej płycie i wielu, wielu innych tematach – także o tym, jak to Manilla Road starała się zagrać w naszym kraju we wcześniejszych latach. Dopiero osoba Michała Sabatowskiego umożliwiła im to przedsięwzięcie, za co należy mu się szacunek i chwała, że podjął wyzwanie i nie twierdził, jak pewnien inny osobnik, że przyjazd legendy heavy metalu do Polski to zły pomysł. Rozmawialiśmy, bagatela, dobre półtorej godziny z Markiem Sheltonem i wtrącającym swoje trzy grosze Bryanem Patrickiem, ale było warto. Manilla Road to przesympatyczni ludzie, którzy traktują cię jak równego sobie, także czas zleciał nam jak z bicza strzelił. Zapraszam do czytania.

Ostry: Chciałbym rozpocząć wywiad pytaniem dotyczącym tekstów z albumu „A Blessed Curse”. Główne przesłanie jest zdecydowanie antyreligijne. Źródłem wszelkiego zła jest ślepe podążanie za dogmatami religii, prawda?

Mark Shelton: Tak naprawdę przesłaniem, które chciałem przekazać bardziej niż cokolwiek innego jest myśl, że wszystkie religie są wytworem człowieka. To coś, co zostało stworzone dawno temu, aby wyjaśnić wszystko to, czego w zamierzchłych czasach nie rozumieliśmy. Jednak teraz nasza technologia dalece się rozwinęła i na większość z tych pytań już znaleziono odpowiedzi, które mają niewiele wspólnego z bogiem. Tyle zła wyrządzono przez wieki w imię bogów, a ich samych, podobnie jak różnych bogiń i wierzeń, jest mnóstwo. Myślę, że dobrze jest mieć wiarę i wierzyć w coś konkretnego, ale większość religii była wykorzystywana do kontrolowania mas – a to jest coś, w co nie wierzę.

Ostry: Więc słowa „Jeden naród, a nad nim Bóg” są fałszywe?

Bryan “Hellroadie” Patrick: To coś, co powiedzieli ojcowie założyciele. Wierzyli w to w dawnych czasach i była to koncepcja czegoś jeszcze większego niż to, czym miały stać się kolonie. Chcieli mieć coś, co zjednoczy ludzi.

Mark: Każdy naród na Ziemi, każda kultura, ma przekonanie, że bóg stoi po ich stronie.

Bryan: I to jest w porządku. To nic złego. Ale trzeba zrozumieć, że ma to dobre strony. Należy praktykować w życiu to, co dobre.

Mark: Wierzę w moc modlitwy i w to, że mimo wszystko mamy w sobie jakąś energię. Mi samemu najbliżej jest do agnostyka. Wciąż chciałbym wierzyć, że istnieje możliwość życia po śmierci czy czegoś podobnego, ale prawdę mówiąc mam przeczucie, że gdy umrę, trafię tam, gdzie byłem przed swoim urodzeniem, czyli do absolutnej nicości. Wydaje mi się, że to nasza jedyna szansa na to, by doświadczyć życia i tego wszystkiego, o co w nim chodzi. Każdy powinien wziąć się za bary ze swoim życiem i zrobić coś, co sprawi, że poczuje się z tym dobrze.

Bryan: Jeśli oddychasz, ale nie żyjesz – przykro mi.

Ostry: To, co mówisz jest bardzo amerykańskie: „practice what you preach”, postępuj zgodnie z głoszonymi przez siebie zasadami.

Mark: Być może, ale wiesz co? Ameryka to miejsce jak każde inne na świecie. Żyją tu i dobrzy, i źli ludzie. Nie różni się od jakiegokolwiek innego miejsca, w którym byłem. Wszędzie widać to samo. A to, co powszechnie widzę na całym świecie, to zbrodnie popełniane na dzieciach, kobietach i mężczyznach w imię Boga lub bogów. Nie wydaje mi się, żeby to było słuszne. Nie jestem ateistą dlatego, że nie znam wszystkich odpowiedzi.

Ostry: Do czego się odnoszę – my urodziliśmy się w latach 70. i 80. w ustroju, który walczył z religią. Wiecie, co mam na myśli: Związek Radziecki – bez Boga, Albania – bez Boga, Korea Północna – bez Boga. To kraje ateistyczne. Jednak wygląda na to, że pomimo wykorzenienia religii nie dało rady pozbyć się okrucieństwa i zbrodni.

Bryan: Dokładnie tak. Wszystko zależy od ludzi. Jeżeli nie będziemy dobrzy dla siebie nawzajem, nie będziemy w stanie wieść szczęśliwego życia. Nie będziemy w stanie pomóc wszystkim, jeżeli ci ludzie nie będą chcieli sami sobie pomóc. Ale mamy technologie, które pozwalają uprawiać zdrowe plony, radzić sobie z koszmarnymi warunkami życia i tak dalej, a mimo to wciąż nie możemy pomóc wielu ludziom…

Mark: W Stanach Zjednoczonych każdego dnia wyrzuca się na śmietnik wiele ton jedzenia, które powinno trafić do ludzi, którzy nie mają nic. Podobne rzeczy dzieją się w wielu miejscach. Na świecie jest wystarczająco dużo jedzenia, aby wszystkich wykarmić, więc nikt nie powinien głodować. To może nieco socjalistyczny punkt widzenia, ale gdybyśmy tak potrafili przekroczyć wszystkie kulturowe ograniczenia jakie mamy i stali się bardziej jak metalowa brać, którą widuję w podróży… Wszędzie tam, gdzie jedziemy, spotykamy ludzi takich jak wy, chłopaki. Ludzi, którzy pochodzą z różnych kultur, a mimo to jesteśmy w stanie się porozumieć. Mamy dobre relacje i się przyjaźnimy. Z jakiegoś powodu wygląda na to, że to właśnie muzyka robi coś takiego z ludźmi. Jestem głęboko przekonany, że muzyka, w porównaniu z czymkolwiek innym, stanowi najlepszą metodę komunikacji. Gdyby ludzkość była bardziej jak metalowa brać, świat stałby się lepszym miejscem. (śmiech)

Ostry: No cóż, powinniśmy o to spytać na przykład fanów metalu mieszkających w Donbasie. Myślę, że fanów black metalu i folk metalu można znaleźć po obu stronach barykady – na Ukrainie i w Rosji – a że dochodzi między nimi do wymiany ognia, powinniśmy zmienić wniosek na „heavy metal łączy ludzi, black metal – niekoniecznie”. (śmiech)

Mark: (śmiech) Black metal, o ile dobrze rozumiem, bazuje na tematyce kręcącej się wokół Szatana.  Jeśli wierzysz w Szatana, oczywiście wierzysz w religię chrześcijańską, bo to właśnie z niej wywodzi się Szatan – z chrześcijańskiej mitologii. Pierwotnie Szatan znajdował się w ogonie listy demonów. Był tylko pomniejszym demonem powietrza niemającym większej mocy. Zatem jeśli istnieje jakieś wielkie oszustwo, to polega ono na tym, że ludzie dali się zwieść i zaczęli myśleć, że on jest ważny. Zgodnie z dawną hebrajską wiarą demony zostały stworzone po to, by tak czy inaczej podlegać człowiekowi. Zatem wszystko się porąbało. Wiesz, nie znamy wszystkich odpowiedzi, jesteśmy zespołem, zajmujemy się rozrywką. Owszem, czasami okraszamy swoją muzykę rozważaniami o moralności czy filozofii, ale zupełnie nie staramy się zmieniać świata. Nie możemy tego zrobić, ale chcielibyśmy.

Bryan: To byłoby niesamowite, gdyby muzyka mogła zmieniać świat.

Mark: Jesteśmy tacy jak wszyscy. Lubimy dobrze się bawić, spotykać porządnych ludzi. Kochamy muzykę i granie na żywo. Chcemy działać artystycznie. Myślę, że ludzie, którzy dążą do artyzmu są bardziej pozytywni niż ci, którzy chcą dyskutować o wojnach, polityce, ekonomii…

Bryan: …imigrantach, uchodźcach. O wiele chętniej przekazałbym tyle wsparcia ile się da ludziom zamieszkującym tamte tereny niż wyciągał ich z ich własnych ziem. Bądźmy poważni, to są ich ziemie. Oni zasługują na to, by tam mieszkać. Nie powinno się ich wyganiać z ich własnych domów.

Mark: Byłbym fatalnym władcą. Nie chcę się za bardzo mieszać w kwestie polityczne.

Ostry: Dobra, koniec gadania o polityce. Graliście w wielu europejskich krajach. Wszędzie macie mnóstwo oddanych fanów. Jestem ciekaw, czy gdy wracacie do Wichity, wasi sąsiedzi postrzegają was jako znanych muzyków?

Mark: Niektórzy nie. (śmiech)

Bryan: I to jest w porządku. Tego właśnie chcemy. W domu chcemy występować trochę incognito. Dom to dom. To miejsce, w którym chcemy, żeby nasze rodziny czuły się bezpiecznie, ale też miejsce, do którego nasi fani przyjeżdżają w odwiedziny. Jeśli ktoś da nam znać, zawsze zabierzemy go z lotniska, zaprosimy na kawę, przenocujemy u siebie i pokażemy, jak wygląda gościnność na Środkowym Zachodzie i w stanie Kansas. Ludzie zamieszkujący Środkowo-Zachodnie Stany Zjednoczone mają bardzo praktyczne podejście.

Mark: Stany Zjednoczone są tak rozległe, że od nabrzeża do nabrzeża można spotkać się z różnymi postawami. Wiele zależy od tego, gdzie się urodziłeś, jak cię wychowano…

Bryan: Mam doskonały przykład. W latach 80., gdy nastąpił rozkwit muzyki na Zachodnim Wybrzeżu – wiecie, San Francisco, L.A. – trzeba było dwóch czy trzech lat, żeby to dotarło do Wichity. Tak samo na Wschodnim Wybrzeżu – był tam Anthrax i wszyscy pozostali, którzy pracowali ciężko jak cholera, żeby wyrobić sobie nazwisko. Zanim ten trend dotarł do Środkowego Zachodu, minęło kilka lat.

Mark: Pochodzimy z regionu nazywanego potocznie Pasem Biblijnym. Z samego jego środka, to było okropne. Mnóstwo religijnych ludzi. To miejsce na rancza i farmy znane z upraw kukurydzy i hodowli bydła. W związku z tym ludzie tam mieszkający mają raczej wiejski charakter i myślą o sprawach bardziej przyziemnych. Wielu z nich ceni muzykę country wyżej od rock ‘n’ rolla, więc heavy metal zawsze stanowił w naszym regionie twardy orzech do zgryzienia. Nigdy nie odniósł tam oszałamiającego sukcesu, ale bywa, że cieszy się popularnością. To zależy od tego, kto gra. Gdy przyjeżdża Iron Maiden, wszyscy się zlatują. Jeśli jest to Judas Priest, zjawia się mnóstwo ludzi. W naszym przypadku jest tak: choć jest to nasze miasto rodzinne, gdy gramy, nie ściągamy na koncert więcej niż 1000 osób. To dlatego, że metalowa publiczność nie jest tak liczna w naszych stronach. Gdy pojawia się jakiś popularny wykonawca, to oczywiste, że przyciągnie dużo ludzi. Jednak koncerty, które zwykle się wyprzedają to występy takich wykonawców country jak Brad Paisley czy Garth Brooks, tego typu granie.

Ostry: Poruszyłem ten temat ze względu na pewną zabawną anegdotę. Czy kojarzycie nazwisko Eric Adams?

Mark: Tak, tak, oczywiście!

Ostry: Natknąłem się na artykuł o nim i jego synu oraz o tym jak polowali na jelenia. W artykule Eric Adams został określony jako lokalny przewodnik i jeden z sąsiadów, a także podpisano go jego prawdziwym włoskim nazwiskiem. Ani słowem nie wspomniano o tym, że przewodzi jednemu z najpopularniejszych heavy metalowych zespołów na świecie – zespołowi, który gromadzi na swoich koncertach ponad 10 000 ludzi w jednym miejscu. Eric Adams mieszka na Wschodnim Wybrzeżu w Auburn, w stanie Nowy Jork. Nikogo stamtąd nie obchodzi, czy jest on kimś więcej niż tylko myśliwym z sąsiedztwa.

Bryan: To prawda, to właśnie o to nam chodziło. Nie obchodzi nas kim jesteś i czym się zajmujesz – jesteś po prostu człowiekiem. W Wichita stawiałem sceny dla takich wykonawców jak Megadeth, Exciter czy Metallica i traktowałem tych ludzi tak samo jak traktuję was. Wszyscy mamy otwarte umysły i podchodzimy do ludzi z otwartymi ramionami.

Sterviss: Mam kilka pytań odnośnie nowych albumów Manilla Road i Hellwell, ale zacznijmy od początku. Jutrzejszy występ w Warszawie będzie zamykał waszą europejską trasę, która rozpoczęła się miesiąc temu na festiwalu Keep It True. Jakie są wasze wrażenia?

Mark: Czuję się świetnie. Zasze kochaliśmy Europę i dalej tak jest. To zaszczyt, móc wyruszać tu w trasę co roku, tak jak to robimy.

Bryan: Ale ten koncert będzie ekscytujący.

Mark: Jesteśmy bardzo podekscytowani jutrzejszym wieczorem. Wiemy, że w zamierzchłych czasach, gdy Manilla Road dopiero zaczynało swoją historię, jedne z pierwszych audycji radiowych, w których puszczano nasze utwory były nadawane tu, w Warszawie. Na swój sposób Polska bardzo pomogła Manilla Road wedrzeć się do europejskiej branży muzycznej. Zawsze chcieliśmy tu przyjechać i zagrać. Od chwili, gdy zaczęliśmy koncertować po Europie, prosiliśmy nasz management o to, żeby zorganizowali nam występy w Polsce, a oni próbowali to załatwić przez co najmniej ostatnie dziesięć lat. Jednak zawsze, gdy zbliżali się do celu, coś szło nie tak.

Bryan: Dwa lata temu organizator zgodził się na nasze warunki, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Jednak kilka tygodni przed naszym wyjazdem w trasę dostaliśmy od niego e-mail: sorry chłopaki, klub zamknięto, nie da rady.

Sterviss: To zabawne, gdyż Bart Gabriel… Znacie go, prawda?

Bryan: Tak. To nasz przyjaciel.

Sterviss: Gość kreuje się na wielkiego fana undergroundowego metalu – jego wytwórnia wydaje oldschoolowy materiał, jego żona ze swoim zespołem przygotowała cover „Flaming Metal Systems”, w przeszłości zorganizował w Polsce show Omen – i nawet nie spróbował podjąć się znalezienia wam tutaj klubu?

Mark: Rozmawialiśmy z nim na ten temat w zeszłym roku, a on zdecydowanie uważał, że nie jest to dobry pomysł. Nie sądził, że koncert Manilla Road w Polsce okaże się sukcesem.

Bryan: I dlatego, że jest naszym przyjacielem uznaliśmy, że jego słowa i rady mają sens.

Sterviss: Tak, to brzmi jak coś, co by powiedział. Sądzę, że nie jest zainteresowany organizowaniem koncertów w Polsce ze względu na to, że wciąż doskwierają mu jego doświadczenia z przeszłości.

Bryan: I to jest w porządku, to nie jego wina.

Mark: Zapewniam cię, że jest to dla niego tak samo wielkim zaskoczeniem jak dla wielu innych ludzi.

Sterviss: Owszem, ale wciąż jednak postrzega on polską publiczność przez pryzmat swoich doświadczeń z 2007 i 2008 roku, gdy starał się zorganizować występy Omen, Tygers of Pan-Tang, Lonewolf. Było to jeszcze przed czasami Facebooka i mediów społecznościowych, które są świetnym narzędziem służącym promocji undergroundowych koncertów. Niewielu ludzi wiedziało o tych występach. Ja sam dowiedziałem się o tym, że Omen gra w Polsce już kilka miesięcy po czasie. Promocja była fatalna.

Bryan: Jeśli nie ma lokalnego radia z muzyką metalową z prawdziwego zdarzenia, które mogłoby wypromować takie wydarzenie, to ludzie nie będą nic wiedzieć.

Sterviss: Metalowe radio z prawdziwego zdarzenia w Polsce? Nie. (śmiech)

Bryan: Brak zaangażowania stacji radiowych w reklamowanie lokalnych koncertów bywa problematyczny dla lokalnej sceny.

Mark: Cóż, w pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że coraz większą popularność zdobywa w Polsce klasyczny metal. W końcu znaleźliśmy organizatora w osobie Michała Sabatowskiego. Postanowił dać nam szansę.

Bryan: To zabawne, że chciał, byśmy grali tutaj w tym małym klubie [Beerokracja – przyp.tłum.].

Mark: No, on też był bardzo ostrożny. Nie oczekiwał tłumów.

Bryan: Ale doszedł do wniosku, że potrzebna jest większa miejscówka. Serwer obsługujący sprzedaż biletów padł po trzech godzinach! Michał skontaktował się z nami i powiedział: słuchajcie, trzeba przenieść wasz występ na południe Polski, do Krakowa. A my się nie zgodziliśmy. Powiedzieliśmy, że koncert musi się odbyć w Warszawie, bo tam został ogłoszony i już sprzedano ponad setkę biletów. Żywo dawaliśmy znać, że zależy nam na tym miejscu.

Mark: A teraz sprawy toczą się tak dobrze. Koncert został wyprzedany i wszyscy są zadowoleni. Być może każdy zrozumiał, że sprowadzenie Manilla Road tutaj to dobry pomysł. Mam nadzieję, że wkrótce tu wrócimy – oby jak najszybciej, być może w przyszłym roku.

Sterviss: Pod koniec czerwca Manilla Road wyda nowy album studyjny „To Kill A King”. Szkoda, że nie ukazał się choćby kilka dni temu, żebyście mogli przywieźć ze sobą trochę egzemplarzy wraz z merchem dla nas.

Mark: Prawda, ale sam jeszcze nawet nie widziałem finalnego produktu. (śmiech)

Sterviss: Co możecie nam zatem powiedzieć na temat nowego albumu? Jaka historia kryje się za jego tytułem?

Bryan: Na albumie jest muzyka Manilla Road.

Mark: Co zaskakujące. (śmiech)

Bryan: Całą muzykę napisał Mark Shelton… Wszystkie teksty napisał Mark Shelton… Wszystkie nagrania zrealizowano w studio nagrań Marka Sheltona... Pomyślmy – czy o czymś zapomniałem?

Mark: Całość była miksowana przez Marka Sheltona? (śmiech) Jeśli się wam nie spodoba, możecie za wszystko winić Marka Sheltona. Wiecie, zawsze trudno jest mi mówić o tym, co zrobiłem z moją muzyką.

Bryan: To dlatego, że najnowszy album jest zawsze najlepszy. (śmiech)

Sterviss: Tak! Zauważyłem, że w wywiadach udzielanych po wydaniu „Mysterium” zachwalałeś ten album jako wasze najlepsze dzieło studyjne. Tak samo było z „A Blessed Curse”.

Mark: Człowieka zawsze rozpiera duma z tego, czego dokonał.

Bryan: Ale w przypadku tego albumu nowością jest to, że tytułowy kawałek otwiera płytę i stanowi najdłuższy epicki utwór.

Mark: Jego tytuł stanowi luźne nawiązanie do Hamleta Szekspira. To wspaniały utwór, uwielbiam go. Niektóre z osób, z którymi rozmawialiśmy uważają wręcz, że tym albumem wróciliśmy do swoich korzeni. Myślę, że w obecnej sytuacji, w której zajmuję się projektem Hellwell, album ten w pewnym sensie mnie wyzwolił i pozwolił skoncentrować się na graniu z Manilla Road w bardziej klasycznym metalowym stylu. Zawsze inspiruje mnie wiele różnych stylów muzycznych. Na albumach takich jak „Playground of the Damned” czy „Voyager” – tego typu rzeczach – wyszła nam wielka mieszanka super ciężkich motywów z odrobiną thrashu. Jasne, dalej robimy różne kombinacje na nowym albumie, ale ze względu na to, że zajmuję się Hellwell, gdzie znajdują ujście wychodzące ze mnie złowieszcze dźwięki, Manilla Road obecnie ciąży w stronę klasycznego epic metalu.

Sterviss: Jednak Manilla Road od zawsze stanowiło swego rodzaju portret, który łączy w sobie różnego rodzaju muzyczne pomysły. Thrashowe riffy były dużą jego częścią.

Mark: I wciąż je robimy.

Sterviss: Czy możemy więc liczyć na to, że trochę thrashowych riffów będzie przebijać się w muzyce z nowego albumu?

Mark: Będzie kilka szybkich i wściekłych momentów na krążku, a na pewno znajdziecie na nim epickie motywy. Wydaje mi się, że jest na nim nieco więcej epickich pieśni w power balladowym stylu niż zwykle.

Sterviss: Dlaczego sięgnąłeś po Szekspira?

Mark: Wysoko sobie cenię dwie napisane przez Szekspira opowieści. Pierwszą jest Hamlet, a drugą – Makbet.

Sterviss: W obu mowa o zamordowaniu króla.

Mark: Lubię mordować króli. (śmiech)

Sterviss: Czy wszystkie utwory podążają za tą koncepcją? Wydaje mi się, że przynajmniej jeden z nich mógł zostać zainspirowany napisaną przez Howarda historią Solomona Kane’a – „Castle of the Devil”.

Mark: Nie, tak naprawdę nie opiera się on na tej historii, choć rozumiem, skąd mogło ci to przyjść do głowy. To dlatego, że bardzo lubię pisać o rzeczach, które stworzył Howard. W rzeczywistości na nowym albumie brak wpływów Howarda. „Castle of the Devil” zainspirowała nasza zeszłoroczna trasa po Hiszpanii i Malcie. Widzieliśmy tam mnóstwo wspaniałych zamków. „Never Again” to utwór o swoistej atomowej apatii. Jest w nim nieco współczesnego filozofowania. „In The Wake” można postrzegać jako pozostałość po poprzednim albumie. W nim wciąż narzekam na religię.

Sterviss: A co z Poem albo Lovecraftem?

Mark: Z Poem w sumie nic. Jest troszkę wątków historycznych, coś na temat walk gladiatorów na arenie, coś o Aleksandrze Wielkim. „Ghost Warriors” jest o germańskich wojownikach walczących z Rzymianami. „Blood Island” z kolei jest o starym gore-festowym filmie, taki ukłon w stronę kina klasy B. W sumie można powiedzieć, że wciąż jesteśmy pod wpływem rzeczy w stylu Poego. Nie chcę tego całkowicie pomijać w twórczości Manilla Road. Możecie mieć pewność, że nie będzie happy endów. (śmiech)

Sterviss: Tak jak u Lovecrafta – żadnych szczęśliych zakończeń. Wszyscy kończą martwi albo szaleni.

Ostry: W rzeczywistości w opowiadaniu pod tytułem Koty Ultharu mamy szczęśliwe zakończenie.

Mark: Tak, to prawda. Jednak w ramach Hellwell postanowiliśmy czerpać inspiracje z tych opowieści, w których nie ma szczęśliwych zakończeń. Wszyscy bohaterowie muszą umrzeć. (śmiech)

Bryan: Hellwell to sposób Marka na to, by pławić się w naprawdę okropnych tematach…

Sterviss: Ostatnie pytanie dotyczące Howarda. W wielu tekstach Manilla Road przewijają się inspiracje Kullem i Conanem, ale co z innymi opowieściami napisanymi przez Howarda? Chodzi mi o teksty historyczne, albo o El Boraku.

Mark: Lubię El Boraka. Przeczytałem wszystkie nowe wydania Howarda przygotowane przez Del Rey. Mam wszystkie te książki.

Sterviss: Jeden z naszych wydawców wydał w języku polskim tylko pięć książek opublikowanych przez Del Rey: trzy o Conanie, jedną o Kullu i Bran Mak Mornie oraz jedną o Solomonie Kane’ie.

Mark: Och, a co się stało z pozostałymi?

Sterviss: Nie wiem. Skontaktowałem się z tą firmą, ale dostałem odpowiedź, że nie są zainteresowani wydaniem pozostałych książek, więc wciąż wiele powieści Howorda pozostaje nieprzetłumaczone – na przykład te o El Boraku.

Mark: To fatalnie.

Sterviss: Tak, ale to często spotykany problem. Czy znasz twórczość Michaela Moorcocka?

Mark: Naturalnie, Elric z Melnibone.

Sterviss: O ile się nie mylę, tylko sześć pierwszych tomów sagi doczekało się oficjalnego przekładu na język polski. Zatem… jesteśmy w czarnej dupie.

Ostry: Utwory z „Open the Gates” dotyczące Piktów być może zostały zainspirowane powieściami o Branie Mak Mornie…

Mark: Bazują one raczej na wielu różnych wersjach legend arturiańskich, nie tylko na tych bardziej znanych, ale też na tych zebranych w niemieckich kronikach i tym podobnych źródłach. Podchodziliśmy do tematu na wiele różnych sposobów, trochę tak, jak wtedy, gdy pracowaliśmy nad „Gates of Fire”. Napisaliśmy trylogię o upadku Ilionu, upadku Troi. Uwzględniliśmy nieco tematów w stylu homeryckim, głównie czerpiąc z dzieł Wergiliusza, rzymskiego poety. Zawsze staramy się znaleźć coś, co nam pomoże i uczyni muzykę niezwykłą. Coś, co ukaże dany temat w innej odsłonie niż był prezentowany dotychczas.

Bryan: A Mark bardzo lubi się wgryzać w temat.

Mark: Przykładowo, przeczytałem całą Eneidę.

Bryan: Nie chcemy mówić czegoś tylko dla samego mówienia. Pragniemy dogłębnie zrozumieć to, co się za tym wszystkim kryje.

Mark: Przynajmniej postarać sie zrozumieć.

Bryan: Możemy nie być za mądrzy. (śmiech)

Mark: Możliwe, że nasze zrozumienie może odbiegać od tego, jakie mogą mieć inni, ale nadal chcemy czerpać z tego przyjemność. Uwielbiam historię, uwielbiam starożytne dzieje i mitologie. Nawet jeżeli nie wierzę w bogów, to uwielbiam czytać historie, które ich opisują. To tacy dawni protoplaści science fiction.

Bryan: Kiedyś naprawdę wierzono w te historie. I w sumie nie ma w tym nic złego. Jest jak jest.

Ostry: Czy w Wichita lub w Kansas są jakieś pozostałości po starych indiańskich świętych miejscach lub innych rzeczach z dawnych czasów?

Mark: Cóż, mamy wzgórze, na którym Coronado zaniechał poszukiwań złotego miasta Eldorado. Dotarł niedaleko na północ od miejsca, gdzie mieszkamy. Stoi tam teraz pomnik i tyle. Godzinę drogi na południe od nas powstały nowe archeologiczne wykopaliska. Znaleziono tam pozostałości po starym indiańskim plemieniu, które walczyło z Hiszpanami. Są kule armatnie i takie tam. Im dalej na południe, tym więcej można spotkać kultur, które istniały sporo przed Północno-Amerykańskimi Indianami: Pueblo, Aztekowie, Inkowie, Majowie, Olmekowie. Na terenie Północnej i Południowej Dakoty można natrafić na bardziej nowożytnie plemiona jak Czirokezi, których historia sięga raptem kilku stuleci wstecz.

Sterviss: Wracając do „Castle of the Devil” – nie jest niczym nowy, że bierzesz tytuł do utworu z literatury Roberta E. Howarda, lecz tekst tworzysz już o czymś zupełnie innym. Tak jest w „Hour of the Dragon”, „Dig Me No Grave”, „Road of Kings” – te utwory odnoszą się do twórczości Howarda jedynie poprzez swe tytuły.

Mark: „Hour of the Dragon” dotyczy Pendragona z legend arturiańskich. Cóż, tytuły nie są czymś tworzonym na wyłączność. Każdy moze ich użyć. Wygląda na to, że po prostu bardzo mi się podobały. Gdy po raz pierwszy czytałem Conana, opowiadania o nim były wydawane w miękkich oprawach. Opowiadanie Godzina Smoka wyszło w Ameryce pod tytułem Conan Niszczyciel. Wtedy nie byłem jeszcze tego świadom, ale już „Road of Kings” rzeczywiście zostało zaczerpnięte z twórczości Howarda. Zdecydowaliśmy, że tekst będzie odnosił się do nas i do heavy metalu, ale nadal poniekąd można wyczuć jego powiązanie z tym, co znajduje się w poemacie Droga Królów [nie mylić z Conan i Droga Królów Karla Wagnera - przyp.tłum]. Wiesz, „What do you see inside your mind?”. A w Howardowskiej Drodze Królów Conan sam stał na takiej drodze, starając się na niej odnaleźć. Przy „Dig Me No Grave” po prostu podobało mi się jak ten tytuł brzmi. Dzieki niemu możemy powiedzieć, że nie poddamy się dopóki sami nie będziemy gotowi odejść.

Sterviss: Mam też kilka pytań dotyczących nowego wydawnictwa Hellwell. W wywiadzie, który był przeprowadzony w kwietniu ubiegłego roku, powiedziałeś, że nowa płyta Manilla Road jest już właściwie ukończona, że pozostał jedynie miks i mastering. Jednak album ukaże się dopiero w czerwcu bieżącego roku, a w międzyczasie światło dziennie ujrzał nowy Hellwell. Pracowałeś nad tymi płytami równocześnie?

Mark: W pewnym sensie. Nad materiałem na nowy krążek Hellwell pracowałem ze dwa czy trzy lata. Nad nową Manillą siedziałem od września 2015.

Sterviss: Zwykle komponujesz riffy i melodie mając w głowie konkretny projekt, czy już potem decydujesz co idzie gdzie?

Mark: Przez większosć czasu, zwłaszcza w przypadku Hellwell, mam już w głowie projekt, do którego trafi dana partia. Z Manilla Road jest już różnie. Zacząłem niedawno nowy projekt z Rickiem Fisherem: Mark Shelton and Rick Fisher’s Riddlemaster, dla którego niedawno skończyliśmy nagrywki. Efekt będzie można podziwiać jeszcze w tym roku. Ten album uderzy prawdziwą magią, brzmi jak bardziej psychodeliczna, old-schoolowa Manilla Road.

Sterviss: Era „Metal” i „Invasion”?

Bryan: O, stary – dokładnie tak, lecz jeszcze lepiej. Z tą produkcją muzyka zabija. Gdy usłyszał ją Neudi podczas sesji nagraniowej do „To Kill A King”, stwierdził, że chciałby, żeby to była nowa Manilla. Dlatego ściągnęliśmy „In The Wake” na nową płytę Manilla Road. Pierwotnie ten utwór miał wyjść pod szyldem Riddlemaster.

Mark: Neudiemu tak bardzo się spodobał, że błagał mnie, bym umieścił ten utwór na albumie Manilla Road. Pogadałem z Rickiem, a ten stwierdził „Spoko, i tak mam kłopot z wykminieniem partii perkusyjnej do tego wałka”. (śmiech) Kilka lat temu, gdy robiliśmy „Playground of the Damned”, napisałem utwór zatytułowany „Deadly Nightshade”. Miał się znaleźć na ówczesnym wydawnictwie, ale Cory naprawdę nie miał żadnego pomysłu, co zrobić w tym utworze, więc kompozycja wyleciała z nagrań. Gdy zaczynaliśmy z Hellwell, słuchaliśmy moich nagranych riffów. Puściłem wówczas „Deadly Nightshade”, a Johnny Benson powiedział „O, mam na to bębny!”. W trzy godziny było wszystko gotowe, dodaliśmy jeszcze odpowiednie klawisze i zanim się obejrzałeś, już mieliśmy kolejny utwór na pierwszą płytę. Sam widzisz jak to u nas jest. Pozostajemy naprawdę otwarci na bycie spontanicznymi i na to, co uważamy za słuszne. Nie planujemy wszystkiego na wskroś.

Bryan: Z wyjątkiem „Atlantis Rising” i „Gates of Fire”. Tutaj naprawdę wszystko było dobrze rozplanowane.

Mark: No tak, ale album koncepcyjny to zupełnie inna sprawa. Koncentrujemy się na tym, by utwory brzmiały jak to, o czym chcemy opowiedzieć. Czasem sam album jest bardzo konceptualny w sferze tematyki i muzyki. Najpierw rozmyślam nad tym, jak wygląda muzyka i dopiero potem biorę się za tworzenie tekstów. Gdy piszę riffy, zawsze mam z tyłu głowy melodie, lecz niekoniecznie słowa czy tematykę. Czasami to ukończona muzyka narzuca to, o czym będzie tekst czy koncept. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nie posługujemy się żadnym stałym równaniem. Nie robimy tak, że najpierw bierzemy riff A, potem riff B, przejście, pierwszy refren, przejście, refren i mamy skończony utwór. Tak nie robimy.

Bryan: Mamy kawałek na nowym albumie, który wchodzi – boom! – solo! Prosto w ryj.

Mark: Jeden z utworów, „The Conqueror”, w ogóle nie ma refrenu, lecz bardzo długą sekcję z gitarowymi solówkami.

Sterviss: Wróciliśmy do „To Kill A King”. I bardzo dobrze, gdyż chciałem jeszcze zapytać o „Book of Skelos”…

Mark: Będzie wyłącznie na winylu. To jedynie pierwsza część, pierwsza księga. Gianluca Silvi z Battle Ram, Baphomet's Blood, Jotenheim i Doomsword to nasz dobry przyjaciel i prawidzwy wirtuoz gitary klasycznej. Jeżeli kiedykolwiek bym poprosił kogoś o granie na gitarze w Manilla Road, to byłby to on. Siedział z nami w studio pewnego razu, sporo razem nagrywaliśmy. Wtedy nagrał gitarę klasyczną do „In Search For The Lost Chord” na „A Blessed Curse”. Nagraliśmy także wówczas pierwszą „Book of Skelos”. Gdy kompletowaliśmy ścieżki na wydanie winylowe, zdecydowaliśmy, że wrzucimy jeszcze jeden numer, by powstało z tego podwójne wydawnictwo.

Bryan: Graliśmy również ten utwór z Gianluką na żywo w Wichicie i w Mannheim. Znał więc tę kompozycję. Na DVD z Mannheim to chyba w końcu nie trafiło, ale zostało wówczas zarejestrowane.

Mark: To, co nagraliśmy w studio dodaliśmy jako bonusowy kawałek do LP.

Sterviss: Gdy słuchałem nowego wydawnictwa Hellwell, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że perkusista ciągle stara się zniszczyć swoje bębny…

Mark: Bo to Randy Foxe.

Sterviss: …bo to Randy Foxe. Dlaczego to Randy wspierał cię na tym albumie, a nie Johnny?

Bryan: Johnny nie był dostępny. Przeniósł się do innego stanu i zajmuje się już zupełnie czym innym. Dmucha szkło i jest w tym naprawdę niezły. Ma prawdziwy talent.

Mark: Prawdę powiedziawszy to jest właśnie coś, co chce teraz robić w swoim życiu. Naprawdę chciał nam pomóc, ale nie był w stanie dostosować się do naszego grafiku. Powiedział nam, że może minąć cały rok zanim będzie w okolicy, więc powinniśmy znaleźć kogoś innego.

Bryan: Graliśmy już koncert z Randy Foxe’em w Atenach, więc była to idealna sytuacja. Powiedziałem więc „Hej, weź go spytaj czy nie chciałby grać w Hellwell”. Okazało się, że bardzo tego pragnął.

Mark: Już wcześniej mi powiedział, że gdybym robił kolejny album Hellwell, to chciałby się na nim znaleźć. I nadal gra jak szalony. Nie może jedynie jeździć trasy, gdyż są dla niego zbyt męczące z powodu jego wieku i dolegliwości związanych z plecami.

Sterviss: Wygląda na to, że na nowym nagraniu jest mniej syntezatorów i klawiszy niż na poprzednim albumie. Miałem silne wrażenie, że jest to bardziej album gitarowy i perkusyjny. Paradoksalnie, gdyż jest na nim przecież trzyminutowe solo na organach w „To Serve a Man”.

Mark: Tak. Jest jeszcze motyw fortepianowy na początku „The Last Rites of Edward Hawthorn”. Jest tu więcej gitar, gdyż to ja napisałem całą muzykę. Ernie za wiele się nie udzielał przy komponowaniu utworów.

Sterviss: A jakie sa jego odczucia?

Mark: A, niewiele go to obchodzi. Zajmuje się teraz pisaniem swoich opowiadań i takich tam. Nie chce jeździć w trasy, bo to nieśmiały i stremowany człowiek.

Sterviss: Pisze także do antologii Swords of Steel.

Mark: Tak, i prawdę powiedziawszy nowe Swords of Steel niedługo zostanie wydane. Jest w nim jego opowiadanie. Mam kilka pomysłów, którymi chciałbym, żeby się zajął, ale to dziwny człowiek. Mógłbyś rzec: mój zły brat bliźniak…

Sterviss: Czy miał jakiś wpływ na muzykę lub teksty Manilla Road przed „Playground of the Damned”?

Mark: Nieszczególnie. Może z wyjątkiem niektórych wersów, które mogły zawierać coś z jego opowiadań.

 Sterviss: Czy utwory z nowego Hellwell nawiązują do niektórych pomysłów poruszonych na pierwszym albumie? Mamy tutaj gdzieś jakąś kontynuację Acheronomiconu?

Mark: To zupełnie nowy zestaw utworów. Jeden z nich, „To Serve A Man”, dotyczy prawdziwej historii z czasów tuż po I wojnie światowej. Mówi o Karlu Denke, kanibalu z pruskiego miasteczka, które teraz leży w Polsce... Seibrick? Coś w tym stylu. To na południe od Warszawy.

Ostry: Wygląda na to, że chodzi o Ziębice. Rzeczywście, jest to polskie miasto na Śląsku, ale to trzysta kilometrów od Warszawy.

Mark: Cóż, w każdym razie to tam popełnił swoje zbrodnie.

Sterviss: A reszta tekstów z pozostałych utworów?

Mark: „Lightwave” jest swego rodzaju konceptem science fiction o tym, skąd pochodzi Lucyfer. Jest obcą istotą, która przybyła na Ziemię na falach świetlnych, by zbierać dusze, a ludzkość postrzega go jako demona. O „To Serve a Man” już gadaliśmy. „It's Alive” jest o doktorze Frankensteine z jego punktu widzenia. To taki mój zamysł o tym, co Wiktor mógł wówczas myśleć. „The Last Rites of Edward Hawthorn” jest w gruncie rzeczy elementem trzyczęściowej historii, która pojawia się w trzech utworach na trzech różnych albumach nagranych przez trzy różne zespoły. Pierwszy utwór, który zaczyna tę trylogię nie został nawet jeszcze wydany. Znajdzie się na albumie Riddlemaster, który nagrałem z Rickiem. „The Rites of Blood” z „Out of the Abyss” jest jego drugą częścią.

Sterviss: Nie mów, że to wszystko wymyśliłeś na przestrzeni tych wszystkich lat!

Mark: Cóż, wraz z biegiem czasu to się samo jakoś ułożyło.

Bryan: Rozumiesz, tak jak Gwiezdne Wojny.

Mark: Tak, w końcu to jakoś poskładałem. No dobra… „The Galaxy Being” opiera się na pierwszym odcinku serialu The Outer Limits. „Necromantio” dotyczy greckiego Nekromanteionu. Było to miejsce, w którym za sowitą opłatą mogłeś ucztować i pić wino, a opium unosiło się w powietrzu. Gdy byłeś już pod wpływem narkotyków, zabierano cię przez podziemnie groty do trzech bram. Przy trzeciej bramie byłeś już tak sponiewierany, że każdy wówczas wierzył, że stoi u bramy prowadzącej do Hadesu, gdzie można było odwiedzić zmarłych. „Necromantio” opowiada historię z punktu widzenia żołnierza poległego podczas bitwy pod Maratonem, który został przyzwany do bramy, by rozmawiać z ludźmi, którzy nadal żyją.

Sterviss: Masz Manilla Road, Hellwell i Riddlemaster. Jesteś niezwykle twórczym człowiekiem. Czy kiedykolwiek doświadczyłeś blokady twórczej?

Mark: Nie, nigdy. Jeszcze jej nie miałem.

Sterviss: A liczyłem na to, że podzielisz się z nami jakimiś radami jak ją pokonać.

Mark: Wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć to: nie przestawajcie czytać. Wszystko, co wydaje się waszemu umysłowi fajne – bierzcie się za to, czytajcie i o tym, i o rzeczach powiązanych, wgryzajcie się w temat. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o rzeczy, o których jeszcze niewiele wiecie. Gdy już coś znajdziecie, aż się sami zdziwicie jak ekscytujace może być zgłębianie ciekawego tematu. Wtedy nadchodzi czas, że chcecie coś napisać. Mi nie potrzeba wiele czasu, by coś stworzyć. Przy „Gates of Fire” poświęciłem dwa miesiące na czytanie Eneidy i dochodzenie do tego, co się za nią kryje, ponieważ nawet w tłumaczeniu były momenty, w których nic nie rozumiałem. Na przykład wtedy, gdy Wergiliusz ciągle pisał o „topieli”… O jakiej topieli, do kurwy nędzy? W końcu doszedłem do tego, że „topielą” określano w starożytności Morze Śródziemne. Do takich rzeczy musisz sam dochodzić, gdy czytasz taką poezję, a całość składa się z cholernych dwunastu ksiąg! Dwa miesiące czytania, a po tym wszystkim to się ze mnie po prostu wylało. Bez trudności.

Sterviss: Jednak pisanie tekstów to jedna strona medalu. Druga to tworzenie muzyki.

Mark: Pisanie muzyki? Z tym także nie mam zbytnich trudności. Podczas naszej ostatniej trasy po Ameryce w 2015 roku zorientowaliśmy się, że Neudi będzie w naszym rodzinnym mieście przez jakieś cztery dni i nie będzie miał wystarczająco dużo czasu, by nagrać wszystkie ścieżki. Przysiadłem więc w studio i w dwa miesiące napisałem utwory i riffy na „To Kill A King”. Większości czasu nie poświęciliśmy na komponowanie tego albumu, lecz na jego nagrywanie. Część z tego spożytkowaliśmy na czekanie, by Josh skończył te ścieżki, z którymi miał problem. W końcu zdecydował, że musi od nas odejść. Gdy pojawił się Phil Ross, chciałem, by to on nagrał nowy materiał. Mogłem poprosić Erniego, by zarejestrował bas, ale nie uważałem tego za dobry pomysł. Mieliśmy nowego basistę w zespole, a Ernie i tak jest zajęty swoimi sprawami.

Bryan: To dupek.

Sterviss: W tym roku mamy czterdziestolecie powstania Manilla Road i trzydziestolecie wydania „Mystification”. Strona A pierwszego wydania była w całości swoistym hołdem dla twórczości Edgara Allana Poe. Co sprawiło, że postanowiłeś stworzyć taki hołd dla Poego, a nie dla jakiegokolwiek innego pisarza, choćby dla Howarda czy Lovecrafta?

Mark: Czytałem Poego na długo przed tym jak zaznajomiłem się z Howardem. Poe jest obowiązkową lekturą szkolną. W Ameryce, jak jesteś w pierwszej klasie szkoły średniej, musisz go przeczytać. Przynajmniej tak było za moich czasów. Zawsze mnie fascynował i to z wielu różnych powodów. Jednym z nich jest to, że był to pierwszy pisarz, który tworzył prawdziwe opowieści detektywistyczne jak Zabójstwo przy Rue Morgue. Z tego, co się orientuję, to on zapoczątkował gatunek.

Sterviss: Uważa się, że twórca postaci Sherlocka Holmesa inspirował się opowiadaniami Poego, w których główny bohater używał zdolności dedukcji.

Mark: Dokładnie. Jestem wielkim fanem Sherlocka Holmesa, a sam Sir Arthur Conan Doyle był wspaniałym autorem powieści detektywistycznych. Innym powodem, dla którego podziwiam Edgara Allana Poe jest to, że był pierwszym pisarzem w Ameryce, który postulował, by rząd skupił się na problemie praw autorskich. Wówczas było tak, że jeżeli pisałeś coś dla gazety lub magazynu, to oni stawali się właścicielami publikowanego tekstu. Jeżeli nie wygrałeś ich konkursu, nie musieli ci płacić żadnych pieniędzy, a nadal mogli wykorzystywać twój tekst.

Sterviss: Zabawne, że to mi przypomina bieżącą sytuacje na rynku wydawniczym dla nowych autorów w Polsce...

Mark: Poe naprawdę wspomógł tworzenie praw autorskich i standardów wydawniczych w USA. Autorzy mogli zacząć w końcu żyć z pisania, zamiast traktować je jedynie jako hobby. Był istotny pod wieloma względami. Naturalnie, napisał jedne z najdziwniejszych pierwszoosobowych szaleńczych opowiadań jak Serce Oskarżycielem czy Beczka Amontillado i oczywiście jedno z moich ulubionych: Maska Czerwonego Moru. W wielu jego opowiadaniach nie pojawiały się wątki nadnaturalne. Opierały się one raczej na ludziach mordujących innych ludzi oraz na dziwnych zdarzeniach. Maska Czerwonego Moru miała nadnaturalny zwrot akcji w końcówce, więc była w tym względzie trochę inna. Moją ulubioną opowieścią o talencie jest jednak Mystification. Uważam, że inni pisarze w dużej mierze podążali wytyczoną przez Poego ścieżką.

Sterviss: Widziałeś film Maska Czerwonego Moru z Vincentem Price’em?

Mark: Widziałem, podobnie jak i pozostałe stare ekranizacje Poego w reżyserii Rogera Cormana. (śmiech) Vincent Price to mój ulubiony aktor.

Sterviss: Która okładka „Mystification” ci się najbardziej podoba? Ta ze wznowienia Sentinel Steel czy z oryginalnego wydawnictwa?

Mark: L. Ryan Hendricks stworzył tę oryginalną, a Sentinel Steel Records wykorzystało grafikę braci Hildebrandt. Obie mi się podobają. Uważam, że obie wyglądają świetnie. Ta braci Hildebrandt jest narysowana bardziej realistyczną kreską i jest też bardziej kolorowa. Nadal jednak pierwsza okładka jest mi bliska. Została stworzona według mojego projektu. Powiedziałem Ryanowi, co chcemy na niej osiągnąć. Był wówczas nauczycielem rysunku w Kansas. Powiedziałem mu, że chcę stary zegar dziadka, ale to już jego pomysłem było umieszczenie tych wszystkich fajnych elementów. Sprawił, że z tego wszystkiego bije zło, z tą całą twarzą na dole i czaszkami w zegarze. Powiedziałem mu, że to jest ta siódma komnata i że właśnie tak ją widzę. To był mój pomysł, by na zegar wskazywał środkowy palec – „Masz przejebane! Jest już północ i masz przejebane!”. (śmiech) Jeżeli przyjrzysz się dokładniej, dostrzeżesz pierścień na palcu, na którym jest napis Miskatonic U.

Sterviss: A co z ręką Prospera?

Mark: Nic z nią, jest po prostu wykrzywiona. Umiera i jego ręka staje się bezwładna. Jest tutaj nawiązanie do Lovecrafta poprzez Uniwersytet Miskatonic. Musicie mieć jednak na uwadze, że pomysły na uśmiechniętą czaszkę Manilla Road i nasz sztylet wywodzą się z Conana stworzonego przez Howarda. Lovecraft i Howard byli silnie zainspirowani Poem. Stosowali nawet podobne koncepcje, jak w przypadku czarnej księgi Barona Von Junga. Lovecraft także użył w swych opowiadaniach motywu fikcyjnej księgi w postaci Necronomiconu.

Sterviss: Czytałem, że mieliście jakieś problemy ze wznowieniami z powodu tantiemów za artwork z Black Dragon. To nadal stanowi kłopot?

Mark: Problemem jest fakt, iż Black Dragon uważali, że są właścicielami praw do okładek, ponieważ pierwotnie zapłacili za ich wykorzystanie Ericowi Larnoy. Eric już nie żyje i to właśnie jego rodzina powinna posiadać prawa autorskie, nikt inny. Staraliśmy się przez wiele lat skontaktować z kimkolwiek z jego rodziny, aby nabyć obrazy. Jednak chyba nawet oni nie wiedzą, gdzie one się znajdują. Jeżeli nikt nimi nie dysponuje fizycznie, to nikt nie może rościć sobie do nich praw. Powinny stać się elementem domeny publicznej. Black Dragon nam powiedziało, że jeżeli chcemy wykorzystać te prace jako okładki, to musimy im zapłacić. Odparłem, że tymi, którzy powinni dostać za to pieniądze są członkowie rodziny Erica. Mamy nawet znajomą we Francji, która stara się dla nas je namierzyć i porozmawiać z jego rodziną. Black Dragon ich nie ma. Wiem to, ponieważ gdy byłem w warsztacie Erica w 86-tym, chciałem go namówić na sprzedaż tych obrazów. Widziałem oryginalny artwork do „Open The Gates”, który był namalowany na drewnie. Nie chciał mi ich sprzedać. Nie chciał ich także sprzedać Black Dragonowi. I oni, i ja oferowaliśmy wiele, wiele tysięcy dolarów, jednak nie chciał się ich pozbywać, gdyż uważał je za jedne ze swoich najlepszych prac. Poprosiłem go, że gdy już się zdecyduje je sprzedać, to chciałbym być pierwszym, do którego uderzy, a on odparł, że nie ma problemu. Stąd wiem, że Black Dragon nie ma oryginalnych prac. Myślę, że jak Eric zmarł... Cóż, jego warsztat był w fabryce mebli. Podejrzewam, że jego malowidła zostały zniszczone, co by było naprawdę niefortunnym splotem okoliczności. Jeżeli nadal by istniały, ktoś już by podniósł rękę, mówiąc „Ja je mam!”. (śmiech) Zmiana okładek byłaby ujmą dla legendy Erica. Nie zamierzamy zmieniać okładek. On uważał, że te albumy potrzebują takiej, a nie innej oprawy. Tak też będzie.

Sterviss: Czego możemy się spodziewać po jutrzejszym koncercie? Przygotowaliście coś specjalnego?

Bryan: Utwory Manilla Road. (śmiech)

Sterviss: Nic Strypera?

Bryan: Nie, tego byśmy nie chcieli, ponieważ ostatni raz jak Manilla Road i Stryper grail razem w 1982… albo 1983…

Sterviss: Czyli ta słynna historia jest prawdziwa?

Bryan: Tak, to się wydarzyło naprawdę. Jak tylko zaczął się „Cage of Mirrors”, wszyscy fani Strypera zaczęli buczeć. Wiesz, wtedy gdy wchodzi tekst „I summon Lucifer”. W tamtym czasie naszymi fanami byli bikerzy i zagorzali radykalni metalowcy. Koncert był w Wichita.

Sterviss: Manilla Road supportowała Strypera, czy na odwrót?

Mark: Manilla Road była supportem.

Bryan: I nagle wybuchła wielka bójka. Ci wszyscy bikerzy skopali dupska fanom Strypera. Miałeś barową burdę do „Cage of Mirrors”. Było super.

Mark: To była największa bójka jaką widziałem w całym moim życiu. Widziałem ze sceny jak wszyscy moi przyjaciele i fani wygrywali, a ja krzyczałem: dalej, jazda! (śmiech) Wiesz, gdyby ci idioci od Strypera wysłuchali tekstu utworu, może by się zczaili, że na końcu jest morał tej historii, który brzmi: nie zadzieraj z tym całym okultystycznym gównem, jeżeli nie masz bladego pojęcia co robisz.

Sterviss: Z naszej strony to już wszystko. Wielkie dzięki, to był prawdziwy zaszczyt i przyjemność.

Bryan: To był zaszczyt, bracia.

Mark: Chciałbym powiedzieć jeszcze jedną rzecz do fanów, jeżeli mogę. Chcielibyśmy podziękować wszystkim w Polsce za wasze wsparcie i nieśmiertelną wiarę w Manilla Road na przestrzeni tych czterdziestu lat. Zdaję sobie sprawę, że to jest miejsce, w którym narodziła się nasza popularność w Europie. Jesteśmy zaszczyceni, że możemy się tu znaleźć i że będziemy tu jutro grali. Gdyby nie fani z Polski, moglibyśmy nigdy nie mieć dobrego startu w Europie, także naprawdę zawdzięczamy wam wiele.


Wywiad przygotowali i przeprowadzili Sterviss i Jakub „Ostry” Ostromięcki. Warszawa 26.05.2017


źródło: fanpage zespołu