środa, 30 grudnia 2020

Hrom – Legends of Powerheart: Part II

 


Hrom – Legends of Powerheart: Part II
2020, Hoove Child Records

Pięć lat po solidnej debiutanckiej części pierwszej przychodzi nam ogrzewać się w blasku „Legends of Powerheart: Part II”. I jest to blask jasny, mocny; pełny wewnętrznej siły, od której we krwi buzuje energia i rwące drobiny metalowej agresji.

Co tu mamy? A świetną produkcję i dobrze wyważone kompozycje. Zakrzykną tu z podziwu fani oldschoolowego metalu, zarówno ci preferujący amerykańskie power uderzenie jak i ci od surowości brytyjskiej nowej fali. Same utwory mają swoje charakterystyczne patenty, przez co ładnie oddzielają się od siebie i zapadają w pamięć. Pamiętacie dwójeczkę Visigotha? To Hrom tutaj idzie w sukurs za młodymi liderami tradycyjnego grania. Jest moc.

Lekko ostudził mój zapał początek samego albumu. „Ethereal Travel” troszeczkę za bardzo ocieka europowerową przaśnością, jest to jednak do przeżycia, zwłaszcza że z biegiem trwania samego utworu odkrywa on przed nami swe kolejne walory. Można się wówczas złapać za serducho i westchnąć z ulgą, że nie jest to jakaś ucukrzona remizowa potupanka. Ale spoko, spoko – potem jest już o wiele lepiej.

Innym mankamentem jest ciągle towarzyszące poczucie, że ktoś tutaj starał się ewidentnie zrobić album maksymalnie poprawny. Niemal widzę oczami duszy jak zespół ślęczy nad podręcznikiem zatytułowanym „Jak pisać dobry metal”, rozrysowując każdą partię na tablicy korkowej. Nadal mamy tu polot i kreatywność, ale jakoś to wszystkie takie ujarzmione i usystematyzowane. Może to kwestia realizacji nagrania, może coś innego, ale za każdym razem jak słuchałem tej płytki, to miałem takie odczucie.

Na szczęście album potrafi się bronić sam. Takie wałki jak „Stargunner”, „Enchanter”, „Death in the Sky” atakują z całą stanowczością metalowej szpicy totalnej dewastacji. Nie zapominajmy o „Seer’s Trial”, którego bas podąża za nami na długo po wyłączeniu odtwarzania. Generalnie polecam, quality content i zapraszam serdecznie do słuchania.

Ocena: 5/6

wtorek, 22 grudnia 2020

Artillery – By Inheritance

 


Artillery – By Inheritance
1990, Roadrunner Records

Bezdyskusyjnie „By Inheritance” to jeden z najciekawszych albumów thrash metalowych w historii. O ile wcześniej duńskie Artillery zamachało przed oczami swą maestrią i kunsztem na „Fear of Tomorrow” i „Terror Squad”, tak teraz dokonało czegoś niesamowitego.

Ta płyta pokazuje zresztą jak ważne jest czerpanie inspiracji ze świata dookoła nas. Chłopaki mieli w sumie jedyną w swoim rodzaju okazję na trasę po egzotycznych rewirach Związku Radzieckiego i przywieźli stamtąd TONY nowych pomysłów na to, jak wpleść orientalne motywy do technicznego thrash metalu.

Już w trakcie intra w postaci „7:00 From Tashkent” widać, że będziemy mieli do czynienia z czymś niezwykłym, ale gdy uderza otwierający album „Khomaniac” – bezdyskusyjnie jeden z najlepszych thrash metalowych morderców w historii gatunku – to nie da się powściągnąć ciar. To jest tak przygnębiające jak seks po ecstasy – świadomość, że nigdy się już nie znajdzie czegoś tak dobrego.
Artillery z każdym kolejnym albumem udowadniało, że agresję thrashu da się bliżej połączyć z brutalną techniką i skomplikowanymi melodiami. Od „Fear of Tomorrow” przez „Terror Squad” aż do „By Inheritance”. Potem to już było różnie po zreformowaniu zespołu i na tym się nie będę skupiał. Apoteoza tego, co można osiągnąć poprzez splatanie tych trzech czynników została osiągnięta na „By Inheritance”. Niewielu jest w stanie osiągnąć taki level spełnienia i kompletności. Muzyka tutaj poraża nie tylko swoją techniką i precyzją, ale także mocą, energią i chwytliwością, do takiego stopnia, że w sumie nie da rady znaleźć jakikolwiek zamiennik dla tego nagrania.

Artillery robi dobrze to, co Megadeth zrobił średnio – proste bębny. Techniczna muzyka wcale nie wymaga skomplikowanych partii perkusyjnych, właśnie paradoksalnie prostota rytmu perkusyjnego (ale nie prostackość) pięknie eksponuje złożoną warstwę gitarową i pasujący do tego wokal. Tutaj perka nie dominuje utworów – stanowi odpowiednie thrash metalowe tło ze skocznymi stópkami i wariacjami d-beatu.

Orientalne harmonie gitarowe brylują przez cały album idealnie uzupełniając techniczne riffy. To jest ważne: Artillery nie miota pretensjonalnie egzotycznych motywów wszędzie gdzie popadnie, lecz tworzy z tego doskonale współgrający materiał. Podwaliny pod to już zostały ułożone na „Terror Squad”, ale teraz Artillery rozszerzyło swoją naturalną stylistykę zdaje się o czwarty wymiar.

Produkcja dźwięku i praca studyjna też rozwinęły się jeszcze bardziej w porównaniu z tym, co było wcześniej. „By Inheritance” spokojnie staje w szranki z innymi landmarkami z epoki: „Never, Neverland” i „Painkillerem”. Cieszy to niezmiernie, że ten majstersztyk jest w stanie przetrwać próbę czasu i takie hiciory jak „Beneath The Clay (R.I.P.)”„Khomaniac”„Bombfood”„Equal at First”„Life in Bondage” i tytułowy czardasz bez kompleksów nadal mogą grzmieć na cały regulator. A potem czas na innych tuzów tego stylu grania z okresu: HeathenToxikParadoxCoroner, i już mamy materiał na długą, nostalgiczną imprezę.

Ocena: 6/6

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Artillery – Terror Squad

 


Artillery – Terror Squad
1987, Roadrunner Records

Cenię sobie kapele tworzące świetną muzykę nawet po tym, jak udało im się wyrzeźbić majstersztyk już na samym początku. Zamiast osiąść na laurach i spijać śmietankę z pochlebstw, są goście, którzy potrafią ciągle udowadniać, że mogą nadal rozwijać swój geniusz, a przy tym nie tracić swej żywiołowej iskry. Artillery jest pięknym przykładem tego, jak można dopracować swój styl i rozszerzyć swoją stylistykę, a przy tym nie tracić swojej tożsamości.

A przynajmniej Artillery sprzed tych kilku dekad, co nie.

Widać zmiany w porównaniu z debiutem. Przede wszystkim produkcja nie jest już tak surowa. Starano się podbić górę i środek, tak by przy tym nie tracić tego „mięsistego” thrashowego brzmienia. I wyszło perfekcyjnie. Ponadto same kawałki mają jeszcze więcej techniki w riffach i tego cudownego angażowania kontrastu między niskimi dźwiękami, a tymi wyższymi. Taki układ aż się prosi o zróżnicowane zabawy z rytmem: cwały, galopady, odskoki od jednostajnego tremolo – i tak właśnie czyni Artillery. Czy to w średnim tempie czy w szybkich ścigaczach – gitary nie próżnują i nie idą na łatwiznę, dzięki temu muzyka Artillery nie nuży i nie trąci myszką. Naprawdę, precyzja tych bardziej technicznych momentów powala.

Flemming Ronsdorf też jakoś pewniej czuje się za mikrofonem niż na „Fear of Tomorrow” i sięga całym sobą po wibrujące, wysokie zaśpiewy wybrzmiewające tą jego charakterystyczną chrypką.
Kawałek tytułowy jest tutaj błyszczącym thrash metalowym klejnotem, ale w pamięć mocno zapadają także inne kilery: bezkompromisowy otwieracz „The Challenge”, agresywny „Let There Be Sin” (który w te niecałe cztery minuty spokojnie zawstydza dorobek Exodusa), bezlitośnie techniczny „At War With Science” z cieniem niepokojącej psychodeli, wirujący „Decapitation of Deviants”
Słabsze momenty? Absolutny brak. Są takie, które trochę mniej zostają w głowie, choć bardziej poprawnym stwierdzeniem by było, że nie wżerają się w czaszkę w takim samym stopniu jak wylewający się z tego nagrania geniusz tych zagrywek, które koszą bez skrupułów. Przez co takie poprawne i bardzo dobre motywy wydają się odstawać od reszty, a przecież to nadal jest świetny numer za świetnym numerem.

Seryjnie, „Terror Squad” (i w sumie także jego poprzednik „Fear of Tomorrow” jak i następca „By Inheritance”) to jeden z najlepszych thrash metalowych długograjów z lat osiemdziesiątych. Szkoda, że taki materiał dostał nieskończoną okładkę (można o tym poczytać w wywiadzie), ale w sumie tak z perspektywy czasu, nawet ona dodaje nieco egzotycznego smaku do całokształtu oprawy.

Ocena: 5,8/6

wtorek, 8 grudnia 2020

Artillery – Fear of Tomorrow

 


Artillery – Fear of Tomorrow
1985, Roadrunner Records

Czas na mały „blast from the past”. Większość thrashowych maniaków pewnie spotkała się z Artillery – zresztą nie dziwota, gdyż pierwsze trzy albumy duńskich kanonierów to klasyka gatunku. A Artillery na miano klasyki w pełni zasłużyło.

Kompozytorskie zdolności Artillery na debiutanckim krążku doskonale sprawdzają się w tempach wolniejszych i szybszych; kawałki nie nużą a wręcz same gną karki w machaniu banią, a to wszystko przeszywają szybkie tremola. Gitarzyści nie krępują się w wykorzystywaniu wszystkich strun i progów, riffy wiec nie są nudne, lecz co ważne – nie są też przekombinowane. Wszystko uzupełniają bardzo fajne leady zagrane w harmonii (najlepszy chyba jest w „Deeds of Darkness”). Także mamy tutaj całą przekrojówkę przez to, co najlepsze w thrash metalu

Świetną opcją są także wpływy z nieco innych rejonów świata metalowego. Usłyszymy tu nawet granie w stylu Manila Road. Głównie słychać to na „King Thy Name Is Slayer”, zarówno gitarowo jak i wokalnie, gdyż Flemming Ronsdorf śpiewa tu trochę nosowo. Natrafimy też na szczyptę Celtic Frost w mrocznym „Show Your Hate”.

Ten album jak na rok 1985 jest niesamowicie ciężki, brutalny i techniczny, a przy ty bardzo smacznie zróżnicowany. Brzmienie zestarzało się cudownie – jak dobra whisky. Zawsze to trochę loteria, bo to były czasy, gdy produkcja studyjna tego rodzaju muzyki to nie był cały przemysł i zbiór wypracowanych złotych standardów, lecz błądzenie we mgle i eksperymenty. Gitary mają mocny przester, a wokal ten śmieszny delay, ale nadal razem tworzą taką dźwiękową magmę, że zdychajcie małorolne kuce. Ogniste solówki podlewają to jeszcze bardziej niezwalczonym amokiem.

Jest technicznie, ale bez zbytniej przesady (przypomina się pierwszy Coroner). Riffy zadowolą tych, którzy w thrashu szukają wyważonej równowagi między wyrafinowaniem, a barbarzyństwem. Gdyby Megadeth miał jaja, „Killing Is My Bussines…” brzmiałby jak Artillery.

„Fear of Tomorrow” nie ma słabszych momentów. Cała płytka niszczy i miażdży z nieujarzmioną furią i niepohamowanym gniewem. Polecam każdemu, kto szuka dobrej muzyki dopieszczonej pod każdym względem: ciekawej, trzymającej w napięciu i dającej bardzo dużo satysfakcji ze słuchania.

Ocena: 6/6

wtorek, 1 grudnia 2020

Traveler – Traveler

 


Traveler – Traveler
2019, Gates of Hell Records

Kanadyjska ziemia zapewnia nam regularny dopływ „retro” speed/heavy metalu w ostatnich latach. Z poziomem jest różnie, ale trzeba przyznać, że bądź co bądź, każdy maniak old-schoolu znajdzie coś tutaj dla siebie. A jest w czym wybierać, bo szpaler jest naprawdę długi i bogaty. Ostatnimi czasy trochę namieszały takie kapele jak CauldronStrikerSkull Fist, a to raptem bardziej rozpoznawalne (czytaj: modne) nazwy, za którymi czają się takie hordy jak AxxionMidnight MaliceGatekeeperMetalianIron Dogs/Ice WarEmblem i wiele, wiele innych. W ostatnich latach swoje cegiełki do tego muru pożogi i destrukcji dokładają niszczyciele pokroju Riot CitySabireSmoulder czy właśnie Travelera. Muszę tu od razu nadmienić, że to nie są byle jakie kapelki, które lecą na nostalgii i vintage stylu, ale naprawdę konkretne ładunki gigawatów energii.

Także weźmy na warsztat debiutancki długograj Travelera. I tu muszę wyznać już na wstępie, że stylistyka w jakiej obraca się ta brygada kupiła mnie bez reszty. Co się tu odjaniepawla, toć to szok i derby zniszczenia! „Starbreaker” rozpoczyna album bez zbędnych ceregieli, chwytając za gardło i lejąc po mordzie swymi chwytliwymi acz mięsistymi melodiami. Jak to cudownie nadaje ton całemu nagraniu – poezja. Podwójny atak gitarowy i bardzo wybity w miksie bas przywodzi na myśl Iron Maiden, ale pod kątem riffów bliżej tutaj chłopakom do Grim Reapera Tokyo Blade oraz amerykańskiego US Power Metalu spod znaku Liege Lord. Na całej swej debiutanckiej płycie Traveler ukuł bardzo dobrze zrównoważony amalgamat różnych wpływów: jest tutaj obecny NWOBHM, amerykański power, a także wyszukana mieszanka wybuchowa speed metalu z odpowiednią dawką melodii. Koneserzy metalu z epoki łatwo znajdą tutaj analogie, które już kiedyś pojawiały się w undergroundzie: pierwsza fala szwedzkiego heavy pod egidą Gotham City Universe, francuski Vixen, belgijski Crossfire… ale to, co Traveler robi naprawdę dobrze, to wkłada tę całą stylistykę w bardzo miłą dla ucha, organiczną produkcje z najwyższej półki. No i wokale. Wokale tutaj są po prostu piękne, ale o tym za sekundkę.

Rytm i tempo utworów dominują pneumatyczne kilery miotające energię i pędzący zamęt. Genialny „Street Machine”, „Mindless Maze”, „Starbreaker” i „Speed Queen” to hiciory jakich potrzebujemy i jakich pożądamy. Konkretne i błyskotliwe torpedy, rozczepiające atom swym połączeniem melodii z siłą i mocą. Traveler w dodatku wbrew pozorom nie gra przewidywalnie i nie klepie takiej prostej heavy metalowej łupaniny. Koronnym dowodem na to jest „Mindless Maze” – tłucząc bezlitośnie z siłą tłoków rozgrzanego V8 ma przy tym w sobie sporo progresywnych zagrywek, bardzo umiejętnie wplątany miękki refren i niesamowicie drobiazgową grę solową. A epickie zacięcie w Tokyo Blade’owskim „Behind the Iron”? Patos uderza dokładnie tam, gdzie powinien się znaleźć, bez zbędnych udziwnień.

Charyzmatyczne i ekspresywne wokale o bardzo szerokim spektrum wyrazu stanowią kolejny element w tym kolażu perfekcji. Ich pełna gama wybrzmiewa w zróżnicowanych melodiach i uderza zarówno w niskie tony, jak i wysokie wrzaski. Harry Conklin byłby dumny. Tytanicznie zaśpiewy pasują jak rękawiczka do brzmienia warstwy instrumentalnej oraz głębi finalnego miksu i trzeba przyznać, że stanowią dużą zaletę debiutanckiej płyty Kanadyjczyków. Choć trudno tu jednoznacznie wskazać, który element zasługuje na palmę pierwszeństwa – nie z tymi ognistymi gitarami!

Zarekomendować ten album to mało. Naprawdę, wespół z Riot City Traveler rozbił bank na 2019 rok. Może jedynie „Fallen Heroes” klepie trochę mniej z utworów z omawianej płyty, ale może to kwestia tego, że akurat taki hymn w średnim tempie mi tutaj średnio przypasował, mimo iż wokale i instrumentalistyka nadal stoją tutaj na wysokim poziomie. A cały album to miazgunia!

Ocena: 5,8/6

czwartek, 19 listopada 2020

Riot City – Burn the Night

 



Riot City – Burn the Night
2019, No Remorse Records

Minęło naprawdę sporo czasu od momentu, gdy tak mi siadł jakiś albumik od młodej kapeli stylizującej się na metal z lata 80tych. Riot City dowaliło taką energię i burzliwą ognistość na swym debiutanckim „Burn the Night”, że klękajcie narody.

Już po samej przykuwającej wzrok okładce można się domyśleć, co tutaj będzie grane. Trudno przejść do porządku dziennego obok tak oczywistego wyzwania rzuconemu Judas Priest. I fakt faktem jest tutaj sporo tego vibe’u, którego znamy z „Painkillera” i z „Ram It Down” – inspiracje są dość jasne i słyszalne – ale na szczęście muzyka Riot City nie sprowadza się tylko do naśladownictwa Judasów. Pewnie w innych recenzjach przeczytacie, że hurr durr muzyka w stylu Judas Priest (notabene można tak opisać jakieś 90% młodego heavy metalu nawiązującego do tradycyjnego grania z lat 80tych), no dobra, może jakiś trochę bardziej zorientowany typek jeszcze skojarzy, że nazwa kapeli jest wzięta z albumu Riot. Owszem – Riot tutaj też wyraźnie słychać, zwłaszcza z ery „Thundersteel”, ale muzyka Riot City jest wbrew pozorom o wiele, wiele głębsza. Czuć tu wyraźnie wpływy takich tuzów jak ADX wymieszany z Hexx, szczyptę Attackera Agent Steel, a także solidną dawkę Helstar Burning Starr, zwłaszcza w gitarze prowadzącej. Z nowszych kapel to Riot City najbliżej do Travelera (też zresztą Kanadyjczyków) i zabójców prędkości z Seax.

Muzyka serwowana przez Riot City jest szybka, ale chłopaki potrafią doskonale tę prędkość wyważyć, przez co nie grają na jedno kopyto. To zresztą stanowi o sile tego albumu – nie ma tu słabszych momentów, kompozycyjnie wszystko bardzo ładnie ze sobą współgra. Fajnie nawet wyszedł bardzo króciutki wstęp na gitarze klasycznej do „In the Dark”, tak w stylu „For the Love of Money” Obsession.

Jestem ciekaw jak na żywo wokalista daje radę, bo tyle tu wysokich zaśpiewów (i to całkiem niezłych, choć nie doskonałych), że głowa mała. Wokal jest idealnie wpasowany w tę klasyczną produkcję z organicznym brzmieniem gitar i perki. Czas wdziać skórę i aviatory oraz upierdolić piłą dach w swoim nudnym bawarskim sedanie – metalowa autostrada do lat osiemdziesiątych stoi otworem, płaczliwe suchoklatesy, a Riot City nie bierze po drodze żadnych jeńców!

Jak ja bym chciał, by Judas Priest teraz tak grało, jak gra Riot City na tym pomarańczowym winylku. To jest tak niesamowite, że aż nie dbam o to, że momentami wokalista trąci komiczną manierą, bo Kanadyjczykom muzyka na „Burn the Night” wyszła tak naturalnie, że chyba bardziej się nie da.
Czas na cybernetyczne orły strzelające laserami z oczów, parówczaki. Czas na najlepszy album 2019, który zjada bez popity te wszystkie przereklamowane EnforcerySkull FistyWhite Wizzardy Cauldrony. Czas na przywołanie glorii najlepszej epoki w historii muzyki rockowej i metalowej. Czcij noc pełną brudu i żądzy!

Ocena: 6/6

piątek, 9 października 2020

Töxik Death – Sepulchral Demons

 


Töxik Death – Sepulchral Demons
2020, High Roller Records

 

Z pewną dozą niechęci i mimowolnej pogardy patrzę na aktualną społeczną degrengoladę. Nie jest to nowe zjawisko – jest ono przecież obecne od bardzo wielu, wielu lat i na jego podwaliny składa się boomerska PRL-owska mentalność, gloryfikująca beton i paździerz w swoistym love-hate relationship. Z tymże przy okazji aktualnie panującej pandemii koronawirusa debilizm i strukturalna pochwała idiotyzmu jest jeszcze bardziej widoczna.

Jak wiadomo, P*lacy to eksperci od sportu, motoryzacji, polityki, ekonomii, katastrof lotniczych i medycyny. Każdy jeden musi mieć swoje zdanie na każdy dowolny temat, niezależnie od tego czy się faktycznie na czymś zna (i w jakim stopniu) czy też nie. P*lak nie jest otwarty na dyskusje. P*lak nie jest otwarty na zmianę perspektywy. P*lak nie wie czym jest empatia i myli mu się to z homeopatycznymi kroplami pani Grażynki spod szóstki. Dla P*laka obca jest sztuka dyskusji, debaty czy rozmowy – rozmowa jest jak najgłośniejszym wyrzygiwaniem swojego własnego zdania, serią oblanych żółcią monologów, nie angażujących zmysłu słuchu, a także pracy mózgu, bo logika to lewacki wymysł inteligenckiego ścierwa. Przykład zresztą płynie z góry – sami wszyscy widzą jak wyglądają np. debaty prezydenckie. Nie mają nic wspólnego z rozsądną dyskusją. A to raptem jeden z wielu licznych przykładów.

Dlatego także w kwestii tak poważnej jak organizacja systemu ochrony zdrowia i epidemiologia globalna taki kanapowy janusz i statystyczny andrzej też muszą mieć własne zdanie oparte na własnych wnioskach wysnutych z wora uprzedzeń, krzywd, zawiści i jadu. Gdy noszenie maseczek wydaje się rozsądnym i rekomendowanym przez FAKTYCZNYCH ekspertów rozwiązaniem, które niskim kosztem społecznym i systemowym mogą wpłynąć na rzeczywiste ograniczenie rozprzestrzenianie się groźnego wirusa, to P*laczek będzie robił na przekór. Bo PRL go nauczył, że państwo jest złe i zawsze trzeba robić odwrotnie. Co, on będzie przez cały dzień wąchał swój oddech z niemytej mordy o zepsutych zębach, przecież to okropne. A zębów nie będzie mył, bo to lewacki pomysł, a jeszcze przecież każą codziennie myć ręce z powodu tej pandemii, no poszaleli ci ludzie, halyna, jak Piłat będę ronce umywać pogańsko! Pasta do zębów jest droga, a dentyści – jak nauczył nasz PRL i wczesne lata 90-te – to sadyści i oprawcy, fu. Poza tym w masce nie da się oddychać. Albo że wirus przez nią przechodzi czy coś. A to że tych dwóch argumentów nie da się pogodzić, bo cząsteczka wirusa jest jakieś 120 razy większa od powietrza to tam chuj, lewacka ideologia i zdejmijcie kagańce z mordy.

Swoją drogą to niesamowite, że inwigilacji i kagańcowania ze strony państwa albo jakichś tajemniczych „ich” zawsze boją się foliarscy nosacze, których nikt nigdy nie chciał by inwigilować i zniewalać, bo nikomu to żadne korzyści nie przyniesie i żaden w tym interes.

Także będą te jebane leszcze dalej walczyć z niewidzialnym wrogiem i domniemanym spiskiem, bo wiadomo że ten cały Covid-19 to wymysł big pharmy, ściema i międzynarodowe lobby judeomasońskie, trzeba włączyć oczy i otworzyć myślenie. Na pewno jak to powiesz osobie pod respiratorem, to jej stan się poprawi.

Na koronwirusa nie ma jeszcze skutecznego leku, ani szczepionki – nie ma także jednego działającego sposobu na jego zatrzymanie. Dlatego stosuje się model szwajcarskiego sera: mamy kilka warstw – utrzymywanie dystansu społecznego, noszenie masek, higiena rąk, szybkie i czułe testowanie. Każda z tych warstw nie jest perfekcyjna, każda z tych warstw nie daje gwarancji odporności czy nawet ograniczania rozprzestrzeniania, ale każda z tych warstw jest ważna, gdyż razem działają w synergii. Ale przeciętny boomer i jego normickie potomstwo tego nawet nie będą chcieli przyjąć do wiadomości

Dlatego w tym kraju lepiej nie będzie, zwłaszcza że post-PRLowscy boomerzy wychowali następne pokolenie w tej samej mentalności kanapowych wojowników plucia jadem, kolejne szwadrony ignoranckich ścierw. Dlatego lepiej sobie włączyć nowy albumik od Toxik Death, który wydali już dobre kilka lat po całkiem niezłym debiucie. Fajne granie przystające do rodowitej norweskiej sceny pod egidą ich kolegów z Inculter, Condor, Nekromantheon i Deathhammer. Bardzo dużo feelsów w stylu Hellbringera, a także fachowców z Cruel Force, byście wiedzieli z jaką odmianą nieświętego speed/thrashu mamy do czynienia. Inspiracje Darkness Descends również wyraźnie się w tym wszystkim przebijają i naprawdę, płytka cacuszko.

Ocena: 5/6


poniedziałek, 18 maja 2020

Black Mass – Warlust




Black Mass – Warlust
2019, Iron Shield Records

Debiutancki krążek Black Mass z 2015 roku miał swoje momenty, jednak ginął gdzieś pod warstwą o wiele lepszych płyt. I nie chodzi o jakość produkcji czy brzmienie, a raczej o niezbyt zapadającą w pamięć formułę utworów. Na szczęście chłopaczki z Bostonu wyciągnęły prawidłowe wnioski i „Warlust” jest już albumem o wiele bardziej dojrzałym, a przy tym dalej kipiącym młodzieńczą, thrashową energią.

Ewidentnie panowie mają ciągotki do thrashu z Bay Area ale okraszają go barbarzyńskim speed metalem i chrapliwymi wokalami. Exodus tutaj mocno się buja z Dark Angel, ale znajdą się też wpływy Voivod (ten refren w tytułowym numerze), Evildead czy wczesnego Kreatora. Ta muzyka została stworzona po to by być nienawistna i złowroga, a przy tym stanowić prawdziwą erupcję energii. Idealnie to współgra z produkcją w stylu „all analog, no bullshit”. Black Mass przy tym unika monotonii przełamując konwencję, np. crustowymi naleciałościami w „Graveyard Rock”, co dodaje tylko głębi całemu albumowi.

„Warlust” jest satysfakcjonującą i zadowalającą płytą. Miewa czasem gorsze momenty, gdyż nie trzyma dobrego poziomu przez cały czas. Jest to jednak wybaczalne, bo cała reszta kopie dupsko z prędkością pendolino na kokainie. Jeszcze jakby nie było tego potwornie zbędnego Intro to już w ogóle byłoby superancko.

Ocena: 5/6

czwartek, 7 maja 2020

Cirith Ungol – Forever Black



Cirith Ungol – Forever Black
2020, Metal Blade


Mało jest takich zespołów jak Cirith Ungol. Aura niesamowitości i specyficznego mistycyzmu towarzyszyła ich epickiej muzyce od samego początku. Ich brzmienie, a także niesłychanie charakterystyczny wokal Tima Bakera były czynnikami, które odróżniały ich od innych kapel z tego okresu i które świadczyły o oryginalności i kunszcie. Unikalny styl Cirith Ungol był nie tylko ich inspirującą siłą, ale też niestety zmorą, gdyż z powodu bezlitosnych praktyk branży muzycznej zespół przestał istnieć krótko po wydaniu swego czwartego albumu „Paradise Lost”. Zadany wówczas cios był na tyle bolesny, że perkusista Rob Garven nawet sprzedał swój sprzęt poprzysięgając nie sięgać po pałki nigdy więcej.

I na tym sprawa by się zakończyła, „Frost and Fire” i „King of the Dead” nadal byłyby darzone uznaniem i traktowane z pietyzmem i namaszczeniem przez metalowe podziemie, ale nic nowego spod skrzydeł Cirith Ungol byśmy nie usłyszeli. Minęło jednak kilka lat, właściwie tak po prawdzie to kilkanaście, a rzeczywiście kilkadziesiąt. Przez bardzo długi czas Oliver Weinsheimer, organizator festiwalu Keep It True, kontaktował się ze starymi muzykami Cirith Ungol i namawiał ich bez ustanku na zreformowanie kapeli i przyjazd do Niemiec. Dołączył do niego basista Jarvis Leatherby z Night Demon, młodego metalowego zespołu z Ventura, skąd wywodzi się także Cirith Ungol. Po wielu namowach Tim Baker i Rob Garven zgodzili się w końcu odwiedzić festiwal Frost and Fire (amerykański festiwal, organizowany przez Jarvisa) i Keep It True, by rozdać kilka autografów, pogadać z fanami i takie tam, jednak nadal nie chcieli grać nowych koncertów. Panowie nie byli jednak przygotowani na to, co się tam odjaniepawliło. Kolejki na meet&greet sięgały kilkuset metrów, wypisywały się markery, plecy bolały od pozowania do zdjęć. Rob i Tim nie wiedzieli, że Cirith Ungol wywarł taki wpływ na młodą scenę metalową w XXI wieku, a ich muzyka żyje nadal i płonie w sercach wielu. To była iskra, która zapoczątkowała powrót.

I teraz mamy jego owoc. „Forever Black” to piąty album studyjny, na którego powstanie przyszło nam czekać niemal trzydzieści lat. Obawiałem się, że – jak to często bywa z powrotami – z jego kondycją może być różnie. Na szczęście Cirith Ungol spełniło pokładane w nich nadzieje. Muzyka brzmi jak „Cyrici” w starym, dobrym stylu. Kawałki są zróżnicowane, poskładane z należytą precyzją i jasną wizją. Ciężar i energia sypią się tonami z każdego wałka, który wydobywa się z kręcącego się w odtwarzaczu placka. 

Co zasługuje na uznanie to fakt, że nie ma tutaj chamskiego jechania na nostalgii i odgrzewania kotleta. Cirith Ungol nie zjada własnego ogona – gra w swoim sprawdzonym stylu, ale nowa płyta rozszerza ich konwencję, zamiast gonić w piętkę. Jest lekki „fan service” w postaci „Legions Arise” (Cirith Ungol już miało taki hymn dla fanów w postaci „Join the Legion” swoją drogą), ale jest to absolutnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę przytoczony wcześniej fakt, iż to właśnie legiony ich oddanych fanów przyczyniły się bezpośrednio do przywrócenia zespołu do życia. Album nie nudzi, da się go spokojnie słuchać w całości, a potem jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze – tak jak inne płyty Cirith Ungol. To samo w sobie powinno służyć jako stosowna rekomendacja, bo właśnie taka powinna być muzyka – ma sprawiać przyjemność, a nie nużyć.

Kompozycje są o tyle świetnie zaaranżowane, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Mi osobiście najbardziej podpasował wspomniany „Legions Arise” z tą swoją galopadą (borze szumiący, jak ten wałek kosi!), ale „The Frost Monstreme” (wstawka a la Black Sabbath mega), „Nightmare”, „Fractus Promissum” i melancholijnie smolisty „Before Tomorrow” także rozgrzewają mi serduszko swym barwnym brzmieniem. Cieszą mnie też pozostałe kawałki, gdyż tutaj nie ma wypełniaczy. W sumie tak jak na poprzednich krążkach Cirith Ungol – i to zapewne stanowi jedną z podwalin ich kultu – każdy kawałek niszczy, ale każdy słuchacz ma swoich własnych ulubieńców. I tak jest w tym przypadku, nie zamierzam się z nikim spierać jeżeli to akurat „Stormbringer”, „The Fire Divine” czy wałek tytułowy stanowi dla nich najlepszy punkt programu „Forever Black”. Zwłaszcza, że Tim Baker brzmi jakby w ogóle się nie zestarzał, a te kilka nowych elementów, których wcześniej u Cirith Ungol nie słyszałem, bardzo dobrze dodają świeżości i głębi ich stylowi (mówię tutaj głównie o użyciu kaczuchy we „Fractus Promissum” i o acceptowych chórach w „Forever Black”). Nie zrozumcie tego jednak na opak – to nadal jest w stu procentach stare, dobre Cirith Ungol. I tak jak w starym, dobrym Cirith Ungol, także i na nowej płycie teksty stoją na wysokim poziomie. Chwalę sobie wyraźnie odniesienia do prozy Fritza Leibera i Michaela Moorcocka (kto je znajdzie wszystkie?), pionierów zachodniej literatury fantasy – u nas nadal o dziwo mało znanych, mimo iż niby mamy tylu czytelników literatury fantastycznej w kraju, zwłaszcza po komercyjnym sukcesie serii gier Wiedźmin. Jest moc.

Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że do „Forever Black” będę wracał niejednokrotnie. Świetnie się ta płyta wpasowuje w historię Cirith Ungol i bez problemu można kręcić tym pięknym kolorowym plackiem przed czy po wrzuceniu klasycznego „King of the Dead” na odtwarzacz. Skoro już wspomniałem o kolorowym placku: wydanie na „marmurowym” winylu polecam każdemu, w środeczku znajdziemy jeszcze potężny plakat (co zawsze cieszy bo grafiki pana Whelana są zawsze na topie, zwłaszcza te przedstawiające Elryka z Melnibone, a ta jest świeżutka, raptem sprzed roku) i kod do ściągnięcia elektronicznej wersji albumu z bandcampu Metal Blade.

Ocena: 6/6