Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Metal Church. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Metal Church. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Metal Church – XI





Metal Church – XI
2016, Rat Pak Records

Metal Church - kapela legenda, która swoim demo “Red Skies” pokazała na czym polega idea thrash metalu zanim w ogóle taki jeden James Hetfield z drugim Larsem Ulrichem założyli tę swoją padaczną Metallicę. Żeby było śmieszniej, to Lars nawet swojego czasu był na przesłuchaniu w Metal Church i bardzo szybko mu tam podziękowano. Sam debiutancki album Metal Church to kwintesencja power/thrashu z USA – legenda i pomnik. Jego następcy w postaci “The Dark” i “Blessing in Disguise” utrzymali poziom debiutu, porażając genialnym metalem, który rozsiewał barbarzyńska agresję i dziką furię.

Jak ostatnio rozmawialiśmy z Metal Church, chłopaki się zarzekali, że nie mają kontaktu z Mike’em Howe i że gość już dawno zrezygnował z bawienia się w muzykę. A tu proszę, nagle wielki powrót legendarnego wokalisty i w ogóle. Po nieodżałowanym Davidzie Wayne’ie to właśnie Mike Howe, znany z genialnych wokali na “Blessing in Disguise” (a także “The Human Factor” i “Hanging in the Balance”) był najbardziej kojarzonym wokalistą z klasycznego okresu Metal Church. “Badlands”, “The Spell Can’t Be Broken” i epicki “Fake Healer” to hymny, które na stałe wpisały się w dziedzictwo Metal Church i samego heavy metalu i to między innymi dzięki jego porażającym wokalom.

Nie tylko sam Mike Howe, którego głos okazał się być zachowany w świetnym stanie,  jest atutem nowego albumu Metal Church, ale też fakt, że w magiczny sposób Kurdt zaczął pisać riffy w klimacie Metal Church. Nie ma już tutaj tych marnych wysrywów rodem z “Generation Nothing”, lecz prawdziwa old-schoolowa praca gitary, która potrafi zaakcentować swoje szlachetne pochodzenie.

Od pierwszych klasycznych riffów rozpoczynających otwierający album “Reset” czuć, że ta płyta stanowi krok w stronę jakości i solidnego warsztatu. Zwłaszcza w porównaniu do “Generation Nothing” - poprzedniego albumu studyjnego. Metal Church idealnie złączył ze sobą wszystkie swoje charakterystyczne elementy – mocny i charyzmatyczny wokal, mięsiste gitary, nieustępliwy atak bębnów oraz płomienne solówki. Riffy naprawdę jadą starym Metal Church, z tym że jednak zespół nie stara się pisać na nowo swoich dawnych zagrywek jak to uczyniło Riot na “Unleash the Fire”, lecz tworzy nowy materiał w klasycznym klimacie i duchu. Wyszło to naprawdę przednio, zwłaszcza w parze z tymi błyskotliwymi leadami. “Reset”, “Killing Your Time”, gnający do przodu “No Tomorrow”, mocarny “Signal Path” z tą ciekawą klasyczną gitarą na początku - Metal Church przygotowało nowe wydawnictwo w sposób naprawdę godny.

Te utwory to dopiero jednak sam początek. Na “XI” składa się jedenaście utworów. Nie dostaniemy tutaj żadnych słabych numerów, co biorąc pod uwagę kondycję albumow Metal Church z ostatnich dwudziestu lat, jest nie lada osiągnięciem dla tego zespołu. “XI” spełnia pokładane w nim oczekiwania nie tylko na samym swym początku. “Needle and Suture”, dość ciekawie zakończony takim wyciszeniem w trakcie ostatniego refrenu, stanowi dobrze dobrane ucieleśnienie esencji Metal Church z przełomu lat 80. i 90. . Dodatkowe warstwy artyzmu dodaje “Shadow”, które szczodrze kipi naokoło klimatem, oraz muskularny “Soul Eating Machine”. Nawet dość nietypowy “Suffer Fools” z tym swoim dysonansowym głównym riffem rozwija godną formę tego wydawnictwa.

Nie ma tutaj nachalnego gnania do przodu, nawet te szybsze kawałki mają jakiegoś rodzaju uzdę, która uniemożliwia im rozpętać maksymalnej dzikości i chaosu. Mimo to z albumu nie spływa na nas senna nuda i uporczywa sztampa (patrz: CETI), a szybkość i tak jest odczuwalna. Zapewne to zasługa umiejętnych aranżacji poszczególnych elementów i składowych w kompozycjach. Wszystko jest w nich ze sobą pozszywane bez żadnych zgrzytów.

Z “XI” naprawdę czuć klimat “The Dark” i (zwłaszcza) “Blessing in Disguise”. Nie wiem jak to się udało, znaczy ja rozumiem - Mike Howe i w ogóle, którego głos brzmi niemal tak samo jak prawie trzydzieści lat temu, ale mimo wszystko jestem naprawdę pod wrażeniem. Oby więcej takich albumów metalowych, które tak umiejętnie potrafią przedstawić klasykę i tradycję w sposób nowoczesny i aktualny.

Ocena: 5/6

czwartek, 21 stycznia 2016

Metal Church - Metal Church



Metal Church - Metal Church
1984/1985, Elektra

Ta płyta jest rozpalonym do granic czerwoności metalowym sztychem prosto w serce stulejarstwa i spierdolenia. Choć minęło te trzydzieści lat z pewną górką, to jednak debiut Metal Church nie zdezaktualizował się ani trochę. Na tym arcydziele możemy znaleźć utwory, które nie dość że nadal kopią dupska, to ponadto brzmią o wiele lepiej od wielu dzisiejszych produkcji. "Metal Church" jest diaboliczną eskapadą, w której będą nam towarzyszyć energetyzujące i gniewne metalowe szlagiery jak "Beyond the Black", "Gods of Wrath", "Hitman", no i naturalnie eponimiczny "Metal Church". Słuchając zajmującej muzyki, którą wykuł David Wayne z Kurdtem Vanderhoofem i spółką, nie sposób nie mieć banana na ryju, jeżeli darzy się estymą dobry i godny metal z lat osiemdziesiątych.

Debiutancki krążek Metal Church spokojnie można uznać za album niezwykle różnorodny i pełen ciekawych urozmaiceń, a jednocześnie przy tym spójny i monolityczny. Geniusz kompozycyjny Kurdta Vanderhoofa ujawnia się tutaj praktycznie w każdym utworze. Na tym nagraniu prostota łączy się ze skomplikowaną techniką, tutaj też amerykański power metal ostro wkręca się w thrashowy klimat.

Na początek wita nas niezwykle klimatyczna okładka. Zdjęcie przedstawiające zniszczoną czasem i porośnięta mchem gitarę w formie krzyża, otuloną płaszczem niesamowitej i złowrogiej cmentarnej mgły wbiło się głęboko w świadomość fanów klasyki metalu. Niepokojąco rozedrgane szpiczaste logo podkreśla nastrój grozy i niesamowitości - wygląda przy tym jak tytuł jakiegoś klasycznego horroru klasy B. W środku za to mamy znak czasu - płyta z 1985 roku w książeczce ma na całą stronę informacje o nośniku. Tak, kiedyś na płytach CD umieszczano informacje co to jest płyta CD, reklamowano jakość zapisu danych na niej i instruowano jakie odtwarzacze są z nią kompatybilne.

Wróćmy jednak do muzyki. Wiele czynników składa się na genialność tego krążka. Po pierwsze - aranżacje samych utworów. Każdy z kawałków ma swoje meritum w postaci zwrotek i refrenu, jednak ponadto w każdym znalazły się doskonale dobrane przejścia, bridge'e i nagłe zmiany motywów. W każdym utworze jest gęsto - nie ma tu miejsca na przerwy. Nawet w króciutkim instrumentalnym "Merciless Onslaught" dużo się dzieje. Po drugie brzmienie gitar jest niezwykle intensywne. Lampowe mięso leje się tutaj kaskadami, a przester promienieje furią i agresją. Po trzecie - solówki znakomicie korespondują z utworami. Czuć, że są pełnowartościowym elementem poszczególnych utworów, a nie doklejonymi motywami "bo metalowy numer musi mieć jakomś solufkem". Poza tym leady wpadają w ucho i zostają w głowie. Po czwarte - perkusja. Tu też nie ma miejsce na monotonię. Bębniarz skacze pałkami po tomach i talerzach, urozmaicając swoje partie nawet w zwrotkach i refrenach. Tutaj nie uświadczymy nudnego wypełniania przerwy miedzy stopą a werblem hi-hatami. Co i rusz w ruch idą crashe i ride'y. A zabawy rimshotami i pseudobongosami w "(My Favorite) Nightmare"? I to wszystko nadal utrzymuje się w duchu power/thrashu. No i po piąte - bardzo ważną rolę odgrywa tutaj charyzmatyczny wokal Davida Wayne'a. Jego przeszywająca głębia utrzymana w wysokiej skali, a przy tym chropowatej manierze, dodaje zupełnie nowych wymiarów do muzyki Metal Church. Sam nieodżałowany Wayne zalicza się do jednych z najlepszych i najciekawszych wokalistów w historii muzyki. Ten gość potrafił tak zaszaleć w utworach i tak nasycić je gniewną agresją jak niewielu innych jest w stanie.

Co do konkretnych utworów, prym tutaj wiodą takie ciosy jak niezwykle nastrojowy "Beyond the Black", nasycony niesamowitością "Gods of Wrath", "Metal Church" czy epicki "Battalions". "Beyond the Black jest kompozycją, w której thrash i power metal spotkały się w paroksyzmie nienawiści i mariażu potęgi z bestialską dzikością. Napięta atmosfera, kreowana przy udziale niezwykle wymownych riffów, rozjuszone solówki i to przepiękne epickie przejście w środku utworu stanowią o mocy tego wałka. "Gods of Wrath", choć z pozoru spokojny i melancholiny, uderza w nas ofensywą cudownej muzyki. Ten refren! Te ciężkie riffy! Te solo! No po prostu poezja.

W "In the Blood", "Hitman" i w "(My Favorite) Nightmare)" słychać za to wyraźne dziedzictwo fascynacjami NWOBHM, które było obecne na demówkach Metal Church na początku lat osiemdziesiątych. Te utwory nadal posiadają solidny pazur i świetne aranżacje. Słychać w nich jak między power/thrashowymi patentami prześlizgują się ewidentne wpływy wczesnego heavy metalu z Wysp.

Skoro już mówimy o początku lat osiemdziesiątych, warto się też przez chwile skupić na "Merciless Onslaught" - thrashującym instrumentalnym niszczycielu. Szaleńcza perkusja, miażdżący, ciężki, a przy tym niezwykle szybki riff na najgrubszej strunie oraz wspaniała zmiana klimatu w środku utworu, ujawniająca aranżacyjny talent Kurdta Vanderhoofa w kwestii pisania urozmaiconych strukturalnie utworów. Do tego dochodzi rozwrzeszczana solówka, zdzierająca struny z gitary. Ten utwór w swej pierwotnej wersji znalazł się na demówce "Red Skies" z 1981 roku. Już wtedy brzmiał ostro i dziko. Warto wspomnieć o tym, że taka Metallica, uważana przez nuworyszy za twórców thrashu, dopiero się niemrawo tworzyła, gdy wyszło to demo.

Album wieńczą dwie bardzo wyraziste kompozycje. Pierwszą z nich jest "Battalions" - niezwykle przekonujący i charyzmatyczny utwór, nasycony podniosłą i majestatyczną atmosferą. Powstańcze credo, sprzeciw wobec okupanta i chęć zemsty na agresorze przepełniają tekst, a warstwa muzyczna idzie im w pełni w sukurs. Drugim utworem jest speed metalowy cover klasyku Deep Purple "Highway Star". Metal Church zagrał go szybciej, agresywniej, no i z przeszywającymi wokalami Davida Wayne'a, nie stroniącego od wysokich rejestrów i rozszarpujących tonów.

Debiutancki krążek Metal Church stanowi klejnot w koronie amerykańskiego metalu. Właściwie to nie tylko amerykańskiego, ale muzyki metalowej jako takiej. Ten album jest też w sumie najlepszą pozycją w dorobku tej kapeli, choć "dwójka" z takimi hitami jak "Start The Fire", "Ton of Bricks", "Line of Death" czy "Watch the Children Pray" też stanowi nie lada konkret. "Metal Church" to klasyka - i to nie samozwańcza, lecz w pełni zasługująca na to miano. To tutaj ucieleśnia się prawdziwy duch heavy metalowego uderzenia. Prawdziwe metalowe żądło!

Ocena: 6/6

sobota, 27 czerwca 2015

Metal Church - wywiad


 
OTWIERA SIĘ PRZED NAMI NOWY ROZDZIAŁ HISTORII

Metal Church wraca z "Generation Nothing", dziesiątym albumem studyjnym i pierwszym dla Rat Pak Records. Czyż to nie jest doskonała okazja do przepytania tych kapłanów metalowych hymnów? Niewiele brakowało, a by do tego wywiadu w ogóle nie doszło. Nasze pytania dotyczące najnowszego albumu, utworów na nim zawartych, treści, okładki, słowem - wszystkiego, o co rzetelny dziennikarz muzyczny zwykle pyta - z początku zostały odrzucone. Ponoć były, nota bene ku naszemu zdziwieniu, obraźliwe i stawiały zespół w złym świetle. Przynajmniej tak się dowiedzieliśmy z lakonicznych maili od managerów Metal Church. Management zespołu (bo wątpię by przez gęstą siatkę amerykańskich PRowców nasze zapytania przechodziły bezpośrednio do muzyków. A przynajmniej łudzę się, że jednak sami muzycy Metal Church nie są, aż takimi zadufanymi w sobie bucami) konsekwentnie odsiewał pytania, które w choćby najlżejszy sposób sugerowały w ich mniemaniu, że coś jest nie tak z najnowszym wydawnictwem lub nosiły znamiona krytyki czy też chęci nawiązania dyskusji. No jak widać o nowych albumach należy mówić w samych superlatywach, niezależnie od tego czy są one dobre czy też wręcz przeciwnie. Dlatego z góry przepraszam za mdły content tego wywiadu, banalne pytania i ogólny marazm, gdyż na inne lub inaczej postawione pytania zespół zwyczajnie nie chciał lub nie mógł odpowiedzieć. Dlatego, choć rzetelność dziennikarska i krytycyzm zostały zastąpione przez siermiężne lizodupstwo, mam nadzieję, że każdy, kto przesłuchał już nowy album Metal Church, będzie w stanie przeczytać między wierszami jak to wszystko miało w rzeczywistości wyglądać. I to nie pytania mogą przedstawić zespół w niekorzystnym świetle, lecz udzielone na nie odpowiedzi muzyków.

Witajcie. Ostatnio zostaliśmy przez was zaszczyceni kolejną, już dziesiątą, produkcja studyjną. Pierwsza rzecz jaka rzuca się w oczy to okładka nowego wydawnictwa. Bezsprzecznie różni się ona od okładek innych wydawnictw Metal Church.

Kurdt Vanderhoof: Nie chcieliśmy umieszczać jakieś typowo metalowej okładki ze śmiesznymi stworami, demonami i temu podobnymi. Ona miała być prosta i bezpośrednia.

Słuchając "Generation Nothing" można odnieść wrażenie, że okładka ma korespondować z muzyką zawartą na albumie. Czy takie było wasze zamierzenie?

Chcieliśmy osiągnąć taki efekt.

Przed premierą albumu stwierdziłeś, że to wydawnictwo "będzie nosiło znamiona pierwszych dwóch albumów, mimo posiadania nowego brzmienia, bez pogoni za przeszłością". Tak, to jest prawda, gdyż tak właśnie brzmi "Generation Nothing". Czy taki zamiar przyświecał wam od samego początku tworzenia albumu? Dlaczego obraliście taką strategię przy kształtowaniu brzmienia na "Generation Nothing"?

Chcieliśmy brzmieć jak Metal Church. Nie chcieliśmy zmieniać naszego brzmienia czy próbować brzmieć jak coś czym nie jesteśmy. To byłoby nieprawdziwe i nasi fani od razu by to zauważyli.

Bezdyskusyjnie masz rację. Kiedy powstał materiał na "Generation Nothing"?

Wszystkie utwory są nowymi kompozycjami. Wykopałem przy okazji parę starszych riffów, ale to wszystko jest nowym materiałem.



Co było inspiracją, głównym pomysłem, do nazwania tego albumu tak, a nie inaczej?

Odkrycie, że dzisiaj wszystko jest wirtualne. W dzisiejszych czasach wszyscy, a zwłaszcza dzieci, nie prowadzą "prawdziwego" życia. Znajomi są wirtualni, muzyka pochodzi z komputera, nawet codzienne czynności są wirtualne. Właśnie to ma odzwierciedlać nasz album.

Znaczącym elementem na "Generation Nothing" są riffy i układ kompozycji. Wiele utworów w ten czy w inny sposób przypomina strukturę aranżacji z "The Dark". Czy jesteś zadowolony z tego, co udało się tobie osiągnąć na albumie?

Jest to jeden z moich ulubionych albumów Metal Church, jak nie najbardziej ulubiony.

W trakcie tworzenia dwóch poprzednich albumów proces pisania utworów był rozdzielony między ciebie i Ronny'ego - ty pisałeś muzykę, a Ronny pisał teksty. Czy tym razem tez było podobnie?

Sam napisałem całą muzykę. Z Ronnym napisaliśmy wspólnie dwa teksty. On sam jest samodzielnym autorem jeszcze dwóch tekstów.

Czy Ronny pisze teksty do utworów, gdy już jest gotowa muzyka czy tez ma już gotowe pomysły, które ewentualnie zmienia by pasowały do aranżacji utworu?

Ronny ma zawsze przygotowane już wersy, pomysły i tak dalej, ale na bieżąco mu podsyłam to, co skomponuję. To go zwykle inspiruje.


Biorąc pod uwagę poprzednie albumy Metal Church, wokale Ronny'ego brzmią trochę inaczej. Czyżby stosował nowe interesujące techniki śpiewu? Czy uważasz, że wasze umiejętności muzyczne rozwinęły się podczas nagrywania "Generation Nothing"?




Pewnie, że tak. Czas spędzony na przygotowywaniu nagrania był naprawdę świetny. Uważam, że "Generation Nothing" ma bardzo dobre brzmienie. Jestem niezmiernie zadowolony z każdego aspektu jego produkcji.

Chciałbym też się upewnić czy zamierzaliście przekazać jakieś przesłanie swymi utworami.

Zawsze staram się, by moje utwory traktowały o czymś ważnym. Jednak nie jest to regułą. Myślę, że jest dobrą rzeczą mieć coś do powiedzenia. Nie oznacza to jednak, że zawsze musi tak być.

Ronny dał niezły popis swego kunsztu podczas festiwalu Headbangers Open Air. Pokazał, że świetnie sobie radzi z utworami z ery Mike'a Howe i Davida Wayne'a. Czy ma jakieś swoje ulubione numery z tamtego okresu?

Ronny był fanem Metal Church w latach osiemdziesiątych, jednak nie wiem czy bardziej preferuje utwory z Mike'em czy z Davidem.

Zagraliście swoje najlepsze utwory na HOA. Łatwo to było poznać po reakcjach zgromadzonych fanów. Jak się czułeś tego wieczoru? Czy ten występ był dla was czymś wyjątkowym?

To była naprawdę cudowna noc dla nas. Fajnie było znów grać w Niemczech, gdyż uwielbiamy tam koncertować.

Zagraliście "Metal Church" w całości. Nawet utwór "Big Guns" z oryginalnej wersji winylowej. Zabrakło jednak "The Brave", bonusa z europejskiego wydania waszego debiutu.

Nie pomyśleliśmy chyba o tym. Koncentrowaliśmy się wyłącznie na utworach z pierwszego albumu i największych hitach.

Najmłodszym stażem w zespole jest Rick. Czy według twojej opinii, jego gra wniosła wiele do zespołu?

Rick przyniósł ze sobą dużo świeżości. no i posiada świetne muzyczne umiejętności.




W 2009 roku zespół został rozwiązany. Co się takiego wydarzyło, że postanowiliście przywrócić go z powrotem do życia?

Po prostu poczuliśmy, że przyszedł czas by znowu zacząć grać razem i tym razem spróbować zrobić niektóre rzeczy inaczej. Teraz to my sprawujemy pełną kontrolę nad kierunkiem w którym podąża zespół. Zaczęliśmy wydawać płyty poprzez moją własną wytwórnie i zamierzamy zarządzać własnym zespołem. Dzięki temu otwiera się przed nami nowy rozdział historii Metal Church.

Na zakończenie chciałbym byś przedstawił swoją opinię i odczucia na temat tych pięciu klasycznych utworów Metal Church - "Gods of Wrath", "Beyond the Black", "Battalions", "Watch The Children Pray" i "Fake Healer". Co o nich dzisiaj sądzisz?:

"Gods of Wrath"... nasza pierwsza power ballada. Jest świetna, dlatego podoba się tak wielu ludziom. Epicki i przeszywający dreszczem "Beyond the Black" idealnie przedstawia muzykę Metal Church. "Battalions" to nasza thrashowa strona brzmienia! "Watch The Children Pray" to kolejna świetna power ballada, a "Fake Healer" jest jednym z moich ulubionych hitów do grania na żywo.

przeprowadzono: styczeń 2014


EDIT 2015: Mike Howe wraca do Metal Church, tutaj można posłuchać jak brzmi jego aktualna forma. Będzie grubo!


Metal Church – Generation Nothing




Metal Church - Generation Nothing
2013, Rat Pak Records
Po tym jak Metal Church ogłosiło zawieszenie działalności jakaś część mnie wiedziała (tak samo jak w przypadku Running Wild i Jag Panzer), że ponowne wznowienie działalności i nagranie nowej płyty jest jedynie kwestią czasu. Jedyną niewiadomą było tylko to, w jakim stylu mistrzowie amerykańskiego power/thrashu wrócą na scenę. Z pozoru wszystko wyglądało wspaniale. Genialne koncerty na 70.000 Tons of Metal i Headbangers Open Air w 2013 roku, na których zespół pokazał się z najlepszej możliwej stronie, zwiastowały glorię i chwałę muzyki metalowej. Kurdt i Ronnie zadziwiali swymi umiejętnościami i formą. W końcu otrzymaliśmy zapowiedź nowej płyty i zapewnienie, że będzie ona stylistycznie i klimatycznie trzymać się rejonów wczesnych okresów działalności zespołu. Apetyt się zaostrzał do granic możliwości i niecierpliwość rosła z każdą chwilą. No i przyszedł w końcu ten wyczekiwany dzień premiery.

Najpierw konsternacje wywołała oprawa graficzna albumu. No, nie owijajmy w bawełnę, tak brzydkiej okładki Metal Church nie miał jeszcze w swym dorobku. Nawet „Hanging In The Balance” nie była aż tak potworna. Pomimo wyzucia z pamięci fantastycznej kompozycji, która stanowiła okładkę debiutu oraz inne, mniej lub bardziej udane obwoluty wydawnictw tej potęgi metalowego grania, to okładka od "Generation Nothing" wygląda jak kiepski żart garażowego punkowego zespołu. Cyfrowa do bólu brudna blacha wysmarowana czerwoną farbą w kształt przypominający krwawą przekreśloną kiełbasę i nabazgrany tytuł losową czcionką z programu tekstowego. Nie czuję się do tego czegoś ani pociągu, ani chęci sprawdzenia co się czai w środku. Gdy jednak przezwyciężymy odruch wyparcia i zajrzymy do zawartości muzycznej krążka... okazuje się, że prawdę mówił Król Słońce twierdząc, że pierwsze odczucia są najbardziej naturalne. Wielkiej tragedii to może nie ma, ale dupy też nie urywa.

Zacznijmy jednak od pozytywnych stron tego wyczekiwanego wydawnictwa. Od razu mogę z marszu powiedzieć, że solówki są naprawdę dobre. Choć po prawdzie w większości wydają się doklejone na pałę do utworów, nie łącząc się zupełnie z resztą utworu. Wyglądają zazwyczaj na odfajkowaną część kompozycji, której nie wypadało pominąć. Są od takiej maniery jednak wyjątki, jak w interesującym "Dead City", w którym gra solowa błyszczy i dobrze się komponuje z klimatem numeru.

Same utwory są najzwyczajniej w świecie niespecjalnie ciekawe. Naturalnie znajdziemy kilka perełek, jednak problemem tutaj jest fakt, że ciekawe pomysły nie zostały rozwinięte, a raptem poupychane obok tych mniej ciekawych. Mamy 2013 rok (w chwili gdy ukazuje się ta płyta) - światło dzienne ujrzały prawdziwe majstersztyki - Warlord, Attacker, Satan, kapel które mimo analogicznie długiego stażu działalności pokazały, że można grać ciekawie i oryginalnie, promieniując kreatywnością i potęgą brzmienia. Tymczasem Metal Church dostarcza nam półśrodek, krążek na którym jest sporo fajnych pomysłów i nostalgicznych wycieczek do ery "Blessing in Disguise", a jednocześnie będący niedopracowanym dziełem, które nie wykorzystuje swego potencjału. Brakuje temu wszystkiemu tego "czegoś", co by skleiło te pomysły i patenty w epickie kompozycje i ciekawe patenty. Trochę to przykre, gdyż ten album naprawdę miał potencjał, jednak finalne kompozycje brzmią raczej na zlepek ciekawych pomysłów z tymi mniej ciekawymi. W rezultacie dostaliśmy egzotyczne danie o niezbyt wyszukanej palecie dźwięków i brzmienia.

W założeniu, jeżeli wierzyć zapewnieniom Kurdta Vanderhoofa, który dzierży władzę nad zespołem stalową dłonią, ten album miał być silnym nawiązaniem do najwcześniejszych nagrań Metal Church. Efekt końcowy niezbyt to sugeruje, jednak ziarenko prawdy w tej hipotezie roboczej znajdziemy. To wydawnictwo pokazuje poza tym, że nostalgia jest mieczem obosiecznym. Wzorowanie się na przeszłości i na swym dorobku muzycznym nie zawsze jest najlepszą rzeczą, jaką można uczynić, zwłaszcza jak się nie ma pomysłu na kreatywne ukierunkowanie tej inspiracji. Przypadek Ronny'ego Munroe na tym albumie tez jest dość kontrowersyjnym kazusem. Od wokali, przez melodie po teksty. Uświadczymy tutaj całkiem sporo wersów pisanych na odwal się jak bardzo kreatywny: "Shut your mouth, you little punk, 'cause you know just what I'll do...you pathetic, little fool", z drugiej strony mamy na przykład warstwę liryczną "Noises in the Wall", która stoi na przyzwoitym poziomie. Tematyka utworów też pozostawia wiele do życzenia. Jakbym chciał słuchać smęcenia o wewnętrznych przeżyciach, rozterkach, problemach społecznych, politycznych aspektach egzystencji i ogólnie o rzewnych morzach wylewanego angstu na nieudolną rzeczywistość, to bym włączył dowolną telewizję w porze jakiegoś talk show, trudnych spraw, dlaczego ja czy jakiś pseudowiadomości, a nie album Metal Church. To już nie jest ten sam zespół, który potrafił roztaczać wizje pełne przeszywających dreszczy i płomiennych emocji. To już nie jest era "Fake Healer", "Watch the Children Pray", "Spell Can't Be Broken", "Beyond the Black" czy "Gods of Wrath". A szkoda, bo to były prawdziwe kunsztowne kompozycje, nie tylko pod względem muzycznym, ale też w kwestii warstwy tekstowej.

Sam Ronny pokazał na koncertach, że jest wszechstronnym wokalistą, który posiada bardzo ciekawy głos i manierę śpiewania. Jego gimnastyka po strunach głosowych sprawiała, że świetnie śpiewał utwory poprzednich wokalistów Metal Church - Davida Wayne'a oraz Mike'a Howe. Sam będąc na koncercie Metal Church, widząc jednocześnie sceniczne popisy wokalisty, stwierdziłem, że ten typ nie ma sobie równych w kwestii piastowania stanowiska gardłowego w tym zespole. Jednak, jak pokazuje "Generation Nothing", jeżeli chodzi o odnalezienie własnego sprawa zaczyna się u Ronny'ego komplikować. Jego wyczyny na "Generation Nothing" nie chwytają za serce i nie porywają słuchacza. Tak jakoś to wszystko brzmi średnio, miałko i bez dużego urozmaicenia. Ronny każdy utwór śpiewa z grubsza tak samo i nie decyduje się na wycieczki w ciekawsze rejestry melodyczne. Taki obrót spraw nieco dziwi, zwłaszcza, że "A Light In The Dark" oraz "This Present Wasteland" na których śpiewał Ronny, nie są złymi płytami w dorobku Metal Church. Tymczasem mamy do czynienia z płytkimi wyczynami wokalnymi i ogólną bezbarwnością oraz niemocą twórczą wokalisty. Wyjątek stanowi jego postawa w agresywnym „Scream”, jednak to, co zaprezentował w tym kawałku już nie pojawia się na pozostałych numerach na płycie.

Samo tytułowanie kawałków wypada blado. Te niezbyt umiejętny gry słów w tytule "Suiciety"(połączenie suicide i society tak bardzo oryginalne i kreatywne) czy "The Media Horse" (chodzi o dziwki, łapiecie? "The media whores"! Jak twórczo, tyle że nie.) są tak kreatywne jak bekon na patyku z czekoladą. To by było na tyle.

Co można powiedzieć na zakończenie? Myślę, że reunion zespołu, który lubimy, nie powinniśmy przyjmować bezkrytycznie. Jeżeli znana nam nazwa znowu zaczyna być aktywna, to jeszcze nie jest powód do nagłych erekcji, spontanicznych spustów i pławienia się w szampanie. Nie będę chwalił dzieła kapel, które darzę wielką estymą, tylko dlatego, że po zakończeniu działalności stwierdziły, że jednak to nie jest koniec i należy coś jeszcze namącić na scenie metalowej. Jeżeli efekt ich pracy jest taki sobie, nie będę wmawiał sobie i innym, że jest to dobre i chwalebne. "Generation Nothing" jest albumem, który można odbierać różnie. Nie jest to jednak dzieło godne, a tym bardziej takie, które z czystym sumieniem można nazwać bardzo dobrym. Nie jest to jednak gniot, gdyż tak jak wspomniałem, ten album miał duży potencjał, który mógł być lepiej wykorzystany, a ponadto na płycie uświadczymy pewną ilość ciekawych momentów i pomysłów. To jednak za mało. Parafrazując wers z utworu "Dead City": To nie jest Metal Church, które znam.

Ocena: 2,9/6