wtorek, 30 czerwca 2015

Overkill - wywiad



JESTEŚMY OPORTUNISTAMI

Osoby Bobby’ego „Blitza” jak i sylwetki samego zespołu Overkill nie trzeba przedstawiać. Nic nie muszą nikomu udowadniać, jednak mimo to stale dostarczają nam ciągłą dawkę solidnych metalowych albumów. Kariera tego zespołu nie była spektakularna, choć stoi za nimi murem cała rzesza thrash metalowych maniaków, w dżinsach, skórach i obowiązkowych białych high topkach. Teraz przyszła kolej na album numer siedemnaście spod szyldu tej kapeli. Najnowsza płyta załogi z północno-wschodniego wybrzeża Stanów jest dziełem tęgim i na wskroś godnym. Choć zdaje się, że w klimacie dominuje opinia, że Overkill to tylko do „Horrorscope”, jednak ostatnimi czasy staruszki z tej legendy amerykańskiego thrashu dają nam ostro popalić swoimi studyjnymi dokonaniami. A „White Devil Armory” to dzieło naprawdę udane i warte bliższego zaznajomienia się, bez względu na to czy jest się zatwardziałym kataniarzem z koprem pod nosem, spoconym grubasem chwalącym się biletem na Metalmanię z 1989 roku czy świeżakiem poszukującym dobrej muzyki.

Overkill jest świeżo po wydaniu swojego najnowszego albumu, zatytułowanego „White Devil Armory”. To jest wasze siedemnaste studyjne wydawnictwo, a mimo to nadal dostarczacie nam pełnego mocy bezkompromisowego metalowego uderzenia, gratuluję wam tego z całego serca. Może to dość naiwne pytanie, jednak w jaki sposób udaje wam się nadal nagrywać tak świeży, emocjonujący i mocny materiał, mimo upływu czasu?

Bobby „Blitz” Elsworth: Przede wszystkim dziękuję bardzo za komplement. Wydaję mi się, że po prostu jak chcesz coś osiągnąć, to po prostu robisz wszystko, by to osiągnąć. You want it – you do it. Nigdy nie przechodziliśmy przez jakikolwiek kryzys tożsamości, nigdy nie prowadziliśmy żadnych poszukiwań w kwestii tego, kim naprawdę jesteśmy. Od początku wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć przez naszą muzykę i nadal to robimy. To jest bardzo prosty schemat, jeżeli zbytnio o tym nie myślisz. Nie myślałem, więc o tym, że minęły już trzydzieści cztery lata. Raczej moje myśli obracały się wokół tego, że hej, mam kolejną okazję by robić coś co uwielbiam. Myślę, że D.D. ma to samo podejście, Dave Linsk ma to samo podejście. Mamy w zespole prawdziwą magię. Dzięki temu, że nie martwimy się myślami o naszą tożsamość, możemy bardziej się skupić na robieniu muzyki, którą kochamy.

No w sumie, można powiedzieć, że wasza forma może zawstydzić niejedną młodą kapelę.

Tak, nie mam z tym problemu. (śmiech)

(Śmiech) Czy możesz nam powiedzieć dlaczego nowy album nosi tytuł „White Devil Armory”? Jakie kryje się za nim znaczenie?

Cóż, to było w miarę proste. W tworzeniu patrzymy głównie na siebie samych jako formę podejścia do zagadnień społecznych. Gdy zaczynamy tworzyć szukamy określonego wątku. Wątku, który będzie wiązał ze sobą wszystkie pomysły i koncepcje. Ostatni nasz album nazywał się „Electric Age” i to właśnie elektryczność była wątkiem, która wiązała wszystkie utwory. To bardzo proste, gdy D.D. pisał utwory i ogrywał je z Davem, ta elektryczność przewijała się przez wszystkie zarejestrowane ścieżki. To słowo stanowiło podstawę przy tworzeniu tamtego albumu. W tym wypadku to była zbrojownia – armory. D.D. powiedział żebym pisał, myśląc ciągle o zbrojowni. Tak wygląda zalążek wątku, więc kiedy dostałem to słowo, zacząłem tworzyć wokół niego. Gdy napisałem „white devil” przed słowem „Armory” powiedziałem sobie: „Wow, to jest zajebiste!”. Zacząłem widzieć przed oczami mroczne, agresywne wizje, wizje, których wcale nie chce oglądać! Wtedy wiedziałem, że podążam w dobrym kierunku. (śmiech) To jest takie proste, tak jak wspomniałem, w tworzeniu patrzymy na siebie samych, mając u podstaw to jedno, główne słowo, które jest fundamentem dla nowych utworów. Gdy D.D, pisał riff do „Armorist”, to miał ciągle z tyłu głowy motyw zbrojowni.

Czy ktoś konkretny stanowił inspiracje przy tworzeniu bohatera utworu „Armorist”?

Moje teksty są zwykle bardzo sarkastyczne, a przeważnie piszę je bazując na moich emocjach. To, co przedstawiłem w tekście, jest tym razem trochę inne. Chciałem zrobić przy tym utworze coś zgoła odmiennego, więc stworzyłem postać. Ta postać, którą poznajemy w „Armorist” jest samotnikiem, jednak wykonuje swoją pracę niezależnie od wszystkiego. Nie wie czy jest szczęśliwy, nie wie w jaki sposób znajduje się w tym położeniu. Wziąłem więc tę postać i dołożyłem do tego cały mój sarkazm. Na początku „Armorist” działa sam, jednak pod koniec nagrania stoi już za nim cała grupa ludzi. Zaczyna doceniać przebywanie w grupie i zalety takiego stanu rzeczy ponad działaniem samotnie.

W „Armorist” pod koniec pierwszego refrenu wydobywasz z siebie nieziemski skowyt. Niemal tak nieziemski jak w „Wish You Were Dead” z poprzedniego albumu. Długo ci zajęło nagranie odpowiedniego wrzasku czy udało się przy pierwszym podejściu?

Prawdę powiedziawszy ten wrzask jest to jedna z dogrywek, którą dodaliśmy na końcu sesji nagraniowej. Zastąpił on ten, który był wcześniej w utworze. Był on tak długi, że wręcz wydawał się nienaturalny. Postanowiliśmy nagrać go ponownie, tym razem skracając go znacznie.


Nagraliście dwa teledyski do utworów z najnowszej płyty – jeden do „Armorist”, a drugi do „Bitter Pill”. O ile „Armorist” wydaję się dość oczywistym wyborem, to jednak zastanawia mnie wybór „Bitter Pill” jako utworu do videoclipu.

Wszystko sprowadza się do kontrastu. Chcieliśmy oprócz teledysku do „Armorist” nakręcić klip do innego utworu, który pokaże inną stronę naszego zespołu. Uważam, że muzyka Overkill jest złożona z bardzo wielu różnych elementów. Thrash jest głównym składnikiem naszej twórczości, jednak wokół tego elementu, kręci się także wiele innych. Rzucamy żwirem po oczach, uderzamy z siłą powolnego młota wyburzeniowego, jest też za dużo Black Sabbath na śniadanie. „Armorist” jest szybkim, thrashowym utworem, więc przechodząc po tym do czegoś o połowę wolniejszego, pokazuje kontrast, który chcieliśmy zaprezentować. To obrazuje sposób w jaki zespół podchodzi do różnych sytuacji.

Czy oba teledyski były kręcone w tym samym miejscu?

Machnęliśmy je tego samego dnia w tym samym miejscu. To był kompleks fabryczny, zbudowany w połowie XIX wieku w Paterson, New Jersey. Całość zajmowała chyba z dziesięć akrów. Były tam podziemne katakumby, były budynki fabryczne, stare magazyny i tak dalej. Oba teledyski powstały w tym samej lokacji, ale nie w tym samym miejscu, musieliśmy iść jakieś dziesięć minut, by przejść z planu jednego klipu na drugi.

„White Devil Armory” jest trzecim albumem nagranym dla Nuclear Blast i przy okazji trzecim, który trzyma mniej więcej ten sam styl. „Ironbound”, „Electric Age” i „White Devil Armory” różnią się znacząco od innych albumów, które nagraliście kilka lat temu. Jak myślisz, czy współpraca z Nuclear pomaga wam w utrzymaniu stałego poziomu wysokiej jakości waszych nagrań?

To dobre pytanie, nikt mnie chyba wcześniej o to nie pytał. Myślę, że pośrednio mieli wpływ na rewitalizację naszego brzmienia. Nie użyję słowa „odrodzenie”, gdyż niczego po drodze nie utraciliśmy – zawsze tacy byliśmy. Powiem tak – dobrze jest mieć przyjazny dom. Zanim znaleźliśmy swe miejsce w Nuclear Blast, to z albumu na album zmienialiśmy wytwórnie. Bardzo trudno było nam, jako zespołowi thrash metalowymi, znaleźć stałą przystań. Zwłaszcza zespołowi thrashowemu na naszym poziomie. I tak wędrowaliśmy między SPV, Bodog Records, Eagle Rock i tak dalej. Myślę, że w chwili podpisania kontraktu na trzy płyty z Nuclear, mieliśmy w końcu okazję zatrzymać się na chwilę i zaczerpnąć oddechu. W końcu mogliśmy przestać się skupiać na promocji i managemencie, a koncentrować się głównie na samej muzyce. W ten sposób Nuclear Blast pośrednio pomógł odżyć Overkillowi. Bardzo dobrze nam się zresztą razem pracuje. Wytworzyła się między nami odpowiednia chemia i dzięki temu tworzymy spójną jednostkę. Jesteśmy oportunistami. Gdy widzimy okazję, to ją wykorzystujemy. Te trzy ostatnie albumy są dobrym odzwierciedleniem tego stanu rzeczy.

Na nowym albumie pokazaliście bardzo zróżnicowane podejście do thrash metalu. Nigdy zresztą nie graliście wszystkiego na jedno kopyto. Ciekawi mnie, jak wam się udaje tak naturalnie oddać wszystkie możliwe odcienie thrashu?

Zróżnicowanie zawsze było częścią naszej muzyki. Jest to też widoczne na nowym albumie. Weźmy na przykład „Armorist”, który jest thrashowy i szybki, a z drugiej „Pig”, który jest bardzo punkujący. Weźmy groove’owy „Bitter Pill” i „In the Name”, który ma w sobie jądro NWOBHM i trochę power metalu. Zróżnicowanie bardzo dobrze wpływa na naszą motywację. Dzięki temu możemy chwytać się bardzo różnych zagrywek i patentów. Kluczem do tego wszystkiego jest jednak fakt, że pod koniec dnia możemy na tym wszystkim odbić pieczątkę Overkill, mówiącą jasno, że to wszystko jest nasze. Nie jest to zróżnicowanie dla samego faktu bycia zróżnicowanym, a jest to zróżnicowanie jako część muzyki naszego zespołu.



Skoro poruszyliśmy temat motywacji. Poleciało już kilkanaście albumów i kilkadziesiąt lat na scenie. Co sprawia, że trzymacie się mocno w metalowym świecie i nadal macie chęć by przeć dalej?

To jest dość zabawne, bo mam siostrzenicę, która wybiera się na licencjat na uniwersytet z początkiem września. Rozmawiała ze wszystkimi w rodzinie o ich życiu zawodowym, o ich karierach i o tym co robią w pracy. Rozmawiała także ze mną. No i dziewczę się mnie pyta „wujku Bobby, co ty tak naprawdę robisz w życiu?”, a ja na to „to, co naprawdę robię w życiu to unikanie pracy!”. (Śmiech) Odnajduję w sobie motywację, gdy sobie pomyślę, że całe swoje życie mogłem poświęcić jakiemuś stylowi życia, którego nie znoszę. Mój staruszek powiedział mi kiedyś, że jeżeli będę robił to, co kocham, to nie przepracuje choć jednego dnia w swoim życiu i miał całkowitą rację. Naturalnie, jest to ciężkie do osiągnięcia, jednak satysfakcja jaką się z tego czerpie jest przeogromna. Stąd te siedemnaście albumów na naszym koncie. To nie jest zasługa tego, że, ojej mamy wielkie jajca, albo że jesteśmy zespołem odlanym z czystej stali, to nie tak. Kochamy, to co robimy, choć jest to naszą pracą. Nadal czerpiemy z tego radość.

Powiedziałeś kiedyś w kilku wywiadach, że The Ramones było dla ciebie wielką inspiracją, gdy byłeś w liceum. Czy mógłbyś nam opowiedzieć jak muzyka The Ramones odbiła się na twoim życiu, muzyce którą tworzysz i kreatywności?

The Ramones byli czymś powszechnym w Nowym Jorku, zanim stali się czymś znanym i powszechnym na całym świecie. Uczęszczałem do liceum w New Jersey, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z pierwszym albumem The Ramones. Byłem zadziwiony tym, co usłyszałem. To było genialne i rewolucyjne. To było lepsze od rock’n’rolla którego słuchałem razem z innymi dzieciakami z mojego pokolenia. Byłem wtedy pod wielkim wrażeniem ich twórczości. Wymykaliśmy się do miasta, by zobaczyć Ramonesów, by zobaczyć jakiś ich koncert. Staraliśmy się dostać do klubów, do których nie mieliśmy wstępu, by posłuchać ich na żywo. Bujaliśmy się po St. Marks Place, licząc na to, że ich spotkamy. Wtedy to było coś, zakładałeś skórzaną kurtkę, podarte dżinsy, high topy, brałeś puszkę piwa do plecaka i szedłeś tam, licząc że zobaczysz któregoś z Ramonesów. Oni sprawili, że rock’n’roll był znowu brudny. To było coś, co do nas przemawiało. Ich utwory może i były melodyjnymi pioseneczkami, ale to były melodyjne pioseneczki z toną brudnego imidżu i charakteru. To był niemalże poziom ulicy. Mogłeś nie tyle posłuchać ich muzyki czy zobaczyć Ramonesów, mogłeś poczuć ich brud. To było bardzo inspirujące, także w późniejszych latach. Była taka sytuacja z czasów „Under The Influence”. Graliśmy koncert w rockowym klubie „The Ritz” przy Jedenastej Ulicy na Manhattanie. To był całkiem znany klub. Byłem z D.D. Vernim w garderobie przed koncertem i nagle do pomieszczenia wchodzi nie kto inny, lecz Joey Ramone. Napił się z nami piwa, bo słyszał jak ludzie o nas mówią. D.D. wtedy wyskoczył do niego z tekstem czy nie miałby nic przeciwko temu, by nas zapowiedzieć przed koncertem. Joey się zgodził, po czym wyszedł na scenę z piwem w ręku i mówi: „Hej… nazywam się Joey Ramone… ci goście są z Nowego Yorku… nie wiem o nich za wiele, ale muszą być fajni, bo są z Nowego Yorku, więc… Overkill”. Pomyślałem wtedy, że to była najbardziej zajebista zapowiedź na świecie. (śmiech)

(śmiech) No, to było coś. Czy macie już przygotowany plan trasy promocyjnej na jesień, a także na późniejszy okres?

Ta, ludzie często się mnie pytają: „Bobby, co niesie przyszłość?”, a ja na to „Cholera, skąd mam wiedzieć? Żyję dniem dzisiejszym!”. (Śmiech) Naturalnie trzeba mieć jakiś plan. Dopiero wróciliśmy z festiwalu w Montrealu. Grała tam Metallica, Anthrax, Lamb of God, Exodus, Slayer, więc skład był naprawdę znakomity. Naszą trasę zaczynamy w Stanach we wrześniu. Będziemy headlinerem, a na większości koncertów supportować nas będzie Prong. W październiku i w listopadzie odwiedzamy Europę na trasie z Prong i szwedzkim Enforcerem. Następnie wybieramy się na drugą trasę po Stanach, którą właśnie bookujemy, a potem wracamy na kolejną trasę po Europie. Pomiędzy postaramy się wcisnąć małą trasę po Ameryce Południowej i Centralnej, Azji oraz Australii. Biznes taki jak zwykle. Nie żeby to było coś złego. Jesteśmy zapracowani jak zawsze.


Wspomniałeś o Heavy Montreal. Graliście na tym festiwalu kilka dni wcześniej. Jak zauważyłem w rozpisce, wasz koncert został zaplanowany na bardzo wczesną porę, bo na godzinę pierwszą po południu. Byliście jednym z pierwszych zespołów pierwszego dnia. W zeszłym roku w Niemczech na Headbangers Open Air byliście headlinerem jednego z dni festiwalu. Dlaczego graliście tak wcześniej w Montrealu? Czyżby było to spowodowane tym, że w Europie wasza muzyka jest być może bardziej znana i doceniania na metalowej scenie?

Myślę, że niekoniecznie. Mieliśmy parę opcji do wyboru, więc mogliśmy dokonać własną decyzję kiedy mamy zagrać. Dano nam możliwość wystąpienia znacznie później na drugiej scenie, jednak chcieliśmy, by nasz koncert w Montrealu odbył się na scenie głównej. Nasz występ na drugiej scenie by był o 18:30, jednak po prostu tym razem chcieliśmy się pokazać na największej scenie tego festiwalu. Nie wiem czy w Europie jesteśmy bardziej popularni. W Ameryce Północnej sprzedajemy więcej płyt niż w całej Europie. Większość z tego to naturalnie rynek USA, w Kanadzie sprzedajemy może ułamek z tego. To naturalnie czysta demografia. W USA jest tak dużo ludzi, że wiadomym jest fakt, że więcej naszych nagrań jest sprzedawanych właśnie tutaj.

W następnym roku minie trzydzieści lat od daty wydania waszego debiutanckiego krążka „Feel The Fire”. Czy zamierzacie obchodzić tę rocznicę w jakiś szczególny sposób?

Nie, nie zamierzamy. Nie dlatego, że nie uważam tego albumu za coś wyjątkowego. Po prostu bardziej wyjątkowym dla mnie jest to, co się dzieje w zespole w dniu bieżącym. Mamy „White Devil Armory”, nasz nowy album, który jest płytą ważną w dniu bieżącym, na której zamierzamy się skupić. Ludzie zwykle gadają o starych dobrych czasach i starych dobrych albumach. Jasne, wspomnienia są czymś naprawdę ważnym i istotnym, zwłaszcza, że im są starsze tym nabierają większego kolorytu. Nie zrozum mnie źle. „Feel The Fire” był albumem z czasów, gdy thrash metal się rodził, a my byliśmy jednym z jego twórców. To wszystko się działo naokoło nas i innych, podobnych zespołów. To było bardzo ekscytujące, ale mamy rok 2014, który także jest świetnym rokiem dla thrashu. Nie chcę mu nic umniejszać poprzez usilne cofanie się o te kilkadziesiąt lat wstecz, by uczcić rocznicę powstania „Feel The Fire”.

No cóż, stale dostarczacie nam dobrych płyt, więc macie dobrą wymówkę. (śmiech)

Myślę, że gdybyśmy nagrywali fatalne płyty, to wtedy dobrym pomysłem dla nas by było świętowanie rocznicy powstania „Feel The Fire”. (śmiech)


To by były wszystkie pytania na dziś. Jest jeszcze jedno o które zostałem poproszony by padło w rozmowie z tobą. W sumie nigdy nie widziałem takiego w żadnym heavy metalowym wywiadzie. A więc, Bobby… czy lubisz koty? (śmiech)

Nie powiedziałbym, żebym był ich wielkim fanem. (śmiech)

Przeprowadzono: Lipiec 2014
Podziękowania za dużą pomoc przy przygotowaniu i tłumaczeniu wywiadu dla Katarzyny Świrskiej




Overkill - White Devil Armory




Overkill - White Devil Armory
2014, Nuclear Blast
Można narzekać, że to co grają stare thrashowe kapele dzisiaj to już nie jest to i w ogóle Overkill to tylko do “Horrorscope”, a Slayer skończył się na “Kill ‘em All” czy coś w ten deseń, no nie? Nie zmienia to jednak faktu, ze trzy ostatnie albumy Overkill, w tym także ten omawiany, to świetne thrashowe albumy. Można przy nich zapomnieć, że ci goście mają pięć dziesięcioleci na karku i własne dzieci. 

Najbardziej charakterystycznym punktem najnowszego dzieła Amerykanów jest rozpoczynający strzał w mordę w postaci “Armorist”. Szybki, thrashowy hit, który atakuje z prędkością rozpędzonej furii i z pochlastanymi ostrymi thrashowymi riffami. Miodny thrashowy klasyk w starym stylu. Nuciłem sobie ten utwór na długo po wyjęciu tej płyty z odtwarzacza. Wpada w ucho oraz wchodzi głęboko w mózgownice i gwarantuję, że długo z niej nie wyjdzie. 

Reszta albumu nie jest już tak szybka i tak przebojowa jak “Armorist”. Zdarzają się szybkie momenty, jednak żaden z nich nie zbliża się do tak piorunującego poziomu. Wspominałem o ostatnich trzech albumach Overkill. Nie sposób nie doszukiwać się w nich analogii, gdyż swym wydźwiękiem są do siebie bardzo zbliżone. Odkąd Overkill zaczął grać dla Nuclear Blast przy “Ironbound”, przestał męczyć średnio wypieczoną bułę, a uderzył z dużą dawką wysokoenergetycznego thrashu. “Ironbound”, “Electric Age” i “White Devil Armory” są to albumy podobne, można nawet rzec, że bliźniacze, gdyż reprezentują tę samą gałąź stylu w historii Overkill. Oddziela je przepaść od nagranego wcześniej “Immortalis” i innych albumów. Można to nazwać powrotem do korzeni, gdyż te albumy są prawie tak dobre jak te nagrane w latach osiemdziesiątych. 

Niezależnie od tego czy bardziej do was przemawia “Ironbound” czy “Electric Age”, “White Devil Armory” jest od tych dwóch albumów mimo wszystko nieco gorszy. Brakuje mu tak wyraźnych punktów zaczepnych jak na dwóch poprzednich płytach. Nie oznacza to jednak tego, że jest to album zły, średni czy przeciętny. To bardzo dobre wydawnictwo, jednak już nie takiej klasy jak dwa poprzednie. Znajdziemy jednak na nim całkiem dużo dobrego contentu. Ktoś kiedyś zarzucił tekstem, że gdyby wywalić zapełniacze z “Electric Age” i “Ironbound”, po czym skleić razem to co zostanie, otrzymałoby się świetny album thrash metalowy. Dodam do tego, że gdyby się dorzuciło do tego garść utworów z “White Devil Armory”, to byśmy otrzymali dzieło jeszcze lepsze. 

Są tutaj utwory, które nie są jednoznacznie średniakami, jednak w ogólnym rozrachunku wypadają bladziej i bardziej bezbarwnie, jak “Pig”, “Bitter Pill”, “Another Day To Die” (mimo obiecującego początku) oraz “It’s All Yours”. Do tych najbardziej dopracowanych kompozycji zdecydowanie należą fenomenalny “The Armorist” i równie genialny “In the Name”. Do tej pary można dorzucić “Down To The Bone” i ciekawie zaaranżowany “King of the Rat Bastards” z tą swoją połyskliwą solóweczką i typowo Overkillowymi chórkami. 

Overkill nie popadł w rutynę katowania jednego sprawdzonego schematu. Utwory na “White Devil Armory” są bardzo różnorodne i posiadają różnorakie odcienie klimatyczne. Nikt się tu nie oszczędza. Trochę szkoda, że po gwałtownym szoku jaki jest nam zaserwowany na początku w postaci “The Armorist” reszta utworów nie jest aż taką szybką nawałnicą, jednak w ogólnym rozrachunku płyta broni się całkiem nieźle. Jest tutaj dużo dobrej i interesującej muzyki.

Ocena: 4/6

Battleaxe - wywiad

 
SANKTUARIUM PRAWDZIWEGO KLASYCZNEGO METALU
Nie wiem co powiedzieć, więc wstawiam palącego się Hindenburga. Nie jest to kolejny post z Internetu, lecz scena z klipu do tytułowego utworu z najnowszej płyty Battleaxe. Legendarna brytyjska kapela, która stoi za jednym z najlepszych i przyobleczonych w bezapelacyjnie najbrzydszą okładkę albumów z początku lat osiemdziesiątych, wraca do gry z nową płytą. Nie dość, że wraca w wielkim stylu, to jeszcze miażdży genialnym wydawnictwem. Zupełnie jak Satan w zeszłym roku. „Heavy Metal Sanctuary” nie dość, że nie ustępuje klasycznym albumom Battleaxe czyli rzeczonemu „Burn This Town” oraz „Power From The Universe”, to samo w sobie stanowi perfekcyjne przedłużenie tego szlaku dobrych płyt. Nastała więc idealna pora dla fanów NWOBHM by zaznajomić się z nowym dziełem starych legend, a także dla tych, którzy nie znają jeszcze nazwy Battleaxe, by poznać ten zespół i wspaniałą muzykę jaką tworzyli i nadal tworzą.
Rok 2014 dopiero się zaczął, a wasze „Heavy Metal Sanctuary” już wydaje się być jednym z najlepszych tegorocznych albumów. Czy też tak uważasz? Czy rozpiera cię duma, gdy patrzysz na owoc waszych prac w studio? Czy byłeś zadowolony z efektu końcowego, gdy po raz pierwszy przesłuchałeś finalną wersję albumu?
Brian Smith: Cóż, pracę nad albumem zajęły nam naprawdę dużo czasu. Cały proces tworzenia i nagrywania był niezwykle wyczerpujący. Z początku nagrywaliśmy wszystko w warunkach domowych, jednak z biegiem czasu album stał się na tyle złożony, że nie mieliśmy warunków, by go ukończyć przy takim stanie rzeczy. Myślę, że zaczęliśmy w pełni doceniać naszą pracę dopiero kilka miesięcy po ukończeniu początkowego okresu tworzenia i nagrywania. Wtedy mogliśmy odpowiednio się do niego zdystansować i ocenić go „na świeżo”. Podejrzewam, że nikt jednak nie jest usatysfakcjonowany w stu procentach tym, co stworzyliśmy, choć w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu końcowego.
Jakie znaczenie kryje się za tytułem „Heavy Metal Sanctuary”?
Zawsze konsekwentnie trzymaliśmy się własnego stylu muzyki metalowej. Choć pewnie ktoś może postrzegać jego część jako stereotypową albo przestarzałą, mi się wydaję, że udało nam się wykształcić własne, charakterystyczne brzmienie. Znajduje się w nim nutka, która przypomina w pewnym stopniu Priestów, Accept lub Saxon, jednak w dzisiejszych czasach niemożliwe jest, by osiągnąć dźwięk totalnie wyjątkowy. Po prostu uważamy swoją muzykę jako sanktuarium dla prawdziwego klasycznego metalu. Niewiele zespołów, oprócz tych wymienionych przed chwilą, nagrywa jeszcze takie rzeczy.
Kiedy zostały napisane utwory? Czy są to w całości nowe kompozycje czy można na nowym albumie znaleźć partie napisane jeszcze w latach osiemdziesiątych?
Parę utworów rzeczywiście powstało jeszcze w latach osiemdziesiątych – „Hail To The King”, „Heavy Metal Sanctuary” i „Kingdom Come”. Zostały one jednak gruntownie przebudowane i mają zupełnie nowe teksty. Większość utworów jest już nowszym towarem, jednak zawsze staramy się pozostać w ryzach tradycyjnego brzmienia i stylu, gdy korzystamy z zalet nowoczesnych technik produkcji dźwięku. Staramy się znaleźć złoty środek.
Nowy album został nagrany w Trinity Heights/Pillarbox/Sound Studios w Newcastle upon Tyne, a miksy i mastering wykonał Fred Purser. Jak przebiegała praca w studio?
Preproduction i pierwsze nagrywki zrobiliśmy na laptopie Paula. Mick i Brian nagrali swoje partie we własnych domach. Wkrótce zorientowaliśmy się, że nie da rady ukończyć tego projektu w takich warunkach. Nie mieliśmy odpowiednich warunków, a przestrzeń na dysku nam się zapełniała w rekordowym tempie. Zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba z tym iść do profesjonalnego studia, bo inaczej tego nie skończymy. Po wielu problemach technicznych i napotkaniu licznych przeszkód, które nas jeszcze bardziej spowalniały, trafiliśmy w końcu do studia Freda Pursera. Tutaj mogliśmy nagrać lepiej brzmiące bębny i gitary, a także zakończyć nagrywanie wokali. Udało nam się też uzyskać potężnie brzmiącą produkcję dźwięku. Z powodu problemów technicznych i finansowych praca w studio zajęła nam prawie trzy lata.
Pierwszy album został wydany w 1983 roku przez Music For Nation. Jak udało wam się wtedy zdobyć kontrakt na tę płytę?
Powiedziano nam, że Cees Wessels z Roadrunnera chce nas zobaczyć, że słyszał już demo „Burn This Town” które mu się bardzo spodobało. Przyszedł na nasz koncert, a następnie zdecydował się podpisać z nami kontrakt. „Burn This Town” zostało wydane w 1983 przez Roadrunnera oraz Music For Nations zależnie od kraju.
Ten album posiadał dość… charakterystyczną okładkę. Kto ja stworzył i dlaczego zgodziliście się na to, by miała taki a nie inny wygląd? Jaka była wasza pierwsza reakcja na nią?
Oryginalną okładkę wykonał Arthur Ball z Sunderlandu. Na początku myśleliśmy, że jest to tylko wstępny szkic, jednak Roadrunner chciał wydać album tak szybko jak tylko się da. To samo się tyczy demo „Burn This Town”, które było wtedy w całości przez nas sfinansowane. Chcieliśmy nagrać je na nowo z lepszym brzmieniem i jakością produkcji, jednak wytwórnia wydała to wszystko tak jak to od nas otrzymała. Byliśmy przez to nieco niezadowoleni, jednak patrząc wstecz, okazało się, że sporo ludzi uważa nasz debiut za majstersztyk!

Nakład „Burn This Town” był wznawiany wielokrotnie w późniejszym okresie przez różne wytwórnie z różnymi okładkami. Ten album został także ostatnio wydany ponownie przez Steamhammer z inną (poprawioną?) okładką. Czy był to wasz pomysł czy też był to samodzielny ruch wytwórni?
Ponieważ stara okładka zyskała już sobie kultową reputację, zdecydowaliśmy się stworzyć jej nowoczesną interpretację na to wydanie. Skontaktowaliśmy się z Louisem Limbem z Yorkshire, który zgodził się narysować dla nas nową wersję tego projektu sprzed lat. Efekt końcowy przypadł nam do gustu, więc użyliśmy go do remastera, który wydał Steamhammer. Ponadto na tym wydaniu znajduje się bonus w postaci Radio 1 Sessions z 1983 roku, który brzmi trochę bardziej tak jak chcieliśmy brzmieć na debiutanckim wydawnictwie niż w rzeczywistości brzmimy.
Czy ponowne wydanie „Burn This Town” oznacza, że w najbliższym czasie także „Power From The Universe” doczeka się swojego wznowienia?
Tak, „Power From The Universe” także zostanie zremasterowane i wydane jeszcze tego lata przez Steamhammer. Dodatkowo to wydanie będzie zawierało kilka bonusów, które nie znalazły się na oryginalnym wydawnictwie.
Wasze powiązanie ze Steamhammerem zostało ogłoszone w lipcu 2013. W jaki sposób zawiązała się współpraca między wami? Kto się z kim pierwszy skontaktował?
Byliśmy już w kontakcie z pewną małą niemiecką wytwórnią, jednak wszystko postępowało bardzo wolno i koniec końców okazało się, że nie są w stanie zapłacić opłat za studio, więc doszliśmy do wniosku, że trzeba znaleźć inną firmę. Po jakimś czasie trafiliśmy do Jaapa Wagemakera z Nuclear Blast, który choć bardzo polubił naszą muzykę, to jednak nie był w stanie zaproponować nam żadnego układu, tłumacząc, że nikogo w najbliższej przyszłości do Nuclear nie zamierzają brać. Skontaktował nas jednak z Ollym Hahnem z SPV, któremu także nasze nagranie przypadło do gustu i który zaproponował nam kontrakt. Bardzo nas to uradowało, że nasze problemy w końcu się skończą i dzięki Olly’emu uda nam się w końcu ukończyć prace nad albumem, a ponadto wydać na nowo nasze dwa poprzednie wydawnictwa.

Który dokładnie rok wyznacza datę wznowienia działalności przez Battleaxe? Jak w ogóle do niej doszło?

W 2007 roku Paul Atkinson skontaktował się ze mną i spytał czy nie chcielibyśmy nagrać jakiegoś teledysku do któregoś z naszych starszych utworów, bo właśnie założył małą firmę zajmującą się działalnością filmową. Nie widzieliśmy się od bardzo dawna i jakoś nie byłem z początku nastawiony do tego entuzjastycznie. W końcu jednak przekonał nas do tego pomysłu i zdecydowaliśmy się nakręcić wideoklip do „Chopper Attack” i wstawić go na Youtube. Sprawa przycichła do 2010 roku i nie pamiętalibyśmy o tej sprawie, gdyby nie zaproszenie na festiwal Headbangers Open Air w Niemczech. Prawdopodobnie organizatorzy widzieli ten teledysk i postanowili skontaktować się z nami właśnie dzięki niemu. Od tamtej pory jesteśmy już aktywnym zespołem, więc data naszego reunionu to rok 2010.
Konkretnie jak Mick and Paul trafili do zespołu? Czy grali gdzieś wcześniej?
Mick Percy dołączył do nas w 1984 roku, kilka miesięcy po tym jak gitarzysta Steve Hardy od nas odszedł. Niedługo potem dokoptowaliśmy Johna Stormonta, więc mieliśmy dwóch wioślarzy w zespole przez pewien okres. Jednak koncerty zaczęliśmy grać ponownie dopiero w 1985 roku. W tym składzie nagraliśmy jedno demo w 1987 roku dla Neat Records, które zostało potem wydane jako „Nightmare Zone”. John odszedł od nas w 1987, a niedługo potem opuścił nasze szeregi także Ian McCormack. Zastąpił go Paul A.T. Kinson, który grał między innymi w Skyclad. W tym zestawieniu zagraliśmy parę dość dziwacznych koncertów jednak zespół się w końcu rozpadł, głównie z powodu tych wszystkich zmian na scenie metalowej. Niewiele więcej się wydarzyło aż do roku 2010.
Ponoć nagraliście wtedy też trzeci album, zatytułowany „Mean Machine” w 1987. Czy udało się go wam ukończyć w całości?
Prawdę powiedziawszy nagraliśmy go w 1990 roku w Trinity Heights Freda Pursera, jednak za szybko skończyły nam się środki pieniężne. Niedokończone dwucalowe taśmy-matki zawierają głównie bębny, bas i gitarę rytmiczną. Nadal je mamy, jednak nie są w stanie nadającym się do użycia.
Czy zamierzacie coś jeszcze robić z tym materiałem?
Nie mamy żadnych w pełni zarejestrowanych utworów z tego czasu. Część pomysłów została użyta na najnowszym albumie, jednak zostały one od nowa napisane i zaaranżowane.
A co z „Nightmare Zones”, które zostało wydane w 2005 roku?
Nagraliśmy to demo dla Neat w 1987 roku z własnej kieszeni i wkrótce potem zespół został rozwiązany. Dave po prostu sam sfinansował wydanie kopii tego nagrania w 2005 roku, więc niełatwo jest trafić na to nagranie. Kilka utworów miało się znaleźć na naszym albumie w 1990 roku, ale to jak wiadomo nie doszło do skutku.
Co dokładnie doprowadziło do rozpadu Battleaxe?
Od połowy lat osiemdziesiątych zainteresowanie NWOBHM regularnie spadało z powodu natłoku thrash metalu, death metalu, hair metalu, AOR a następnie grunge’u. Kontynuowanie działalności takiego zespołu z czasem przestało być zwyczajnie wykonalne. Coraz trudniej było nam organizować koncerty. Nie dało się utrzymać zespołu. Tak więc koło 1988 Battleaxe nic nie robił i w końcu został rozwiązany.
Battleaxe został założony w 1979 pod nazwą Warrior. Dlaczego zdecydowaliście się na zmianę nazwy?
Warrior to był po prostu Battleaxe z innym wokalistą. Był nim Jeff Spence i on chciał by zespół nazywał się Warrior, mimo tego, ze w Newcastle już była taka kapela z taką nazwą. W 1980 rozstaliśmy się z Jeffem, a do składu dołączył Dave King. Zmieniliśmy wtedy nazwę na Battleaxe. Dwa utwory znalazły się na albumie „Burn This Town”, mianowicie „Battleaxe” i „Starmaker”, jednak ze zmienionymi tekstami.
Mieliście krótki epizod, gdy mieliście w kapeli dwóch gitarzystów. Nie zamierzacie już nigdy więcej tego powtarzać?
W 1985 mieliśmy dwóch wioślarzy, gdy dołączył do nas John Stormont. Gdy zebraliśmy się z powrotem w 2010 roku zaproponowaliśmy mu, by do nas wrócił, jednakże odmówił. Tak czy owak, rozważamy dołączenie do składu drugiego gitarzysty, chociaż na koncerty, gdyż dzięki temu lepiej odtworzymy nasze brzmienie z albumu.


Jak wyglądają wasze najbliższe plany koncertowe? Macie zaplanowany występ na Keep It True, jednak co oprócz tego?
Mamy już ułożony grafik festiwalowy na najbliższy czas, jednak nie mogę zdradzić jeszcze za wielu szczegółów. Będziemy jednak w najbliższych miesiącach obecni na koncertach i festiwalach na Wyspach i w Europie.
Nagraliście klip do „Heavy Metal Sanctuary”. Dlaczego nie zawiera on pierwszych 20 sekund utwory, czyli tego epickiego wstępu z organami i refrenem?
Pomyśleliśmy, że taki wolny początek może odstraszyć wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy nie są zbyt cierpliwi. „Chopper Attack” się tak zaczynało i dostaliśmy wiele komentarzy, że taki powolny początek nie jest za dobrym pomysłem na start. Intro było pomyślane tylko i wyłącznie jako otwieracz do albumu.
Czyim pomysłem, było dodanie tych wszystkich płomieni i chlapiącej krwi na ekran? Swoją drogą, ciekawy jestem co ma Jowisz i palące się zeppeliny, które tam też możemy zobaczyć, do samego utworu?
Mieliśmy ograniczony budżet na kręcenie teledysku, więc nie mogliśmy pozwolić sobie na bardziej widowiskowe efekty. W klipie znalazły się też filmy będące elementami sfery publicznej, by zaoszczędzić na kosztach. Krew i płomienie to pomysł Paula, naszego bębniarza.

Przeprowadzono: marzec 2014 


Battleaxe – Heavy Metal Sanctuary




Battleaxe – Heavy Metal Sanctuary
2014, Steamhammer
Steamhammer niedawno wypuścił reedycję genialnego debiutu Brytyjczyków. Szkoda, co prawda, że kiczowata okładka genialnego „Burn This Town” została zastąpiona przez nowszą, ładniejszą wersję, bo jednak mimo jej brzydoty żywiłem do tej pierwszej szacunek i pewną dozę nostalgii. Ta reedycja jednak była przedsmakiem dania głównego, czyli pierwszej od trzydziestu lat płyty studyjnej Battleaxe. Ze składu, który stworzył genialne rock’n’rollowe „Burn This Town” i „Power from the Universe” pozostali w zespole jedynie basista Brian Smith oraz wokalista Dave King. Battleaxe jednak nadal stanowi mocny punkt na mapie brytyjskiego metalu.

Już od samego początku, w którym witają nas pierwsze wersy tytułowego utworu, wiadomo, że nie będzie lipy. Mocny, melodyjny, ostry głos oznajmia przy akompaniamencie epickich organów w tle: "Behold the rock of ages! There stand the gates of steel! Where destiny awaits us... Heavy Metal Sanctuary!". Niesamowite jak przez te wszystkie lata głos Dave'a Kinga się rozwinął. Na pierwszych dwóch albumach Battleaxe był niezły, jednak teraz przechodzi samego siebie. Wokal w Battleaxe przypomina teraz nieco klasyczny heavy metal z niemieckich rejonów. Najlepiej to jak Dave King brzmi na tym albumie można określić poprzez naszkicowanie wypadkowej połączenia Biffa Byforda z zadziornością Udo Dirkschneidera. 

Nie tylko wokale są tutaj zjawiskiem prawdziwej manifestacji pieśni zagłady. Gitary i perkusja to prawdziwie wchodzące w krwioobieg metalowe narzędzia terroru. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal. Oprócz bardzo dobrej produkcji, świetnego brzmienia, genialnej pracy wszystkich instrumentów i doskonałych wokali, ten album ma jeszcze jedną zaletę. Myślę, że za tak dobrym odbiorem utworów stoi fakt, ze mimo prostych riffów i patentów, kompozycje posiadają znakomite aranżacje. Jest w nich miejsce na wspaniałe przejścia oraz są w nie wstawione świetne patenty, które różnią się od przewodnich riffów. Dzięki temu utwory nie są ciasne i nie sprawiają wrażenia prostych, a jednocześnie są przestrzenne i niezwykle muzykalne. Doświadczymy tu niezwykle zadziornych i chropowatych gitar, skandujących refrenów i stalowych rzek płynnego ognia solówek. 

Album jest pełen prawdziwych rock’n’rollowych imprezowych hitów, które stanowią konkretną siłę uderzeniową bezpardonowego heavy metalu. Prawdziwie błyszczą fajne, choć w większości dość proste, lecz wciąż kunsztowne i pełne energii melodyjne motywy i solówki. Melodie dość często splatają się tutaj z miażdżącymi riffami. Dźwięczny motyw w drugiej połowie trwania  „Shock and Awe” jest smacznym kąskiem dla każdego, który lubi urywający dupę metal starej szkoły. „A Prelude to Battle / The Legions Unite” jest świetnym hymnem z wykrzyczanym refrenem i świetnym klimatem. Pancerna pięść riffów już nie pędzi na złamanie karku, jak w większości utworów na płycie, lecz metodycznie i stopniowo dobija pozostałych na pobojowisku rannych. 

Każdy z utworów na albumie stanowi nieziemsko mocną pozycję, jednak wyraźny prym wiedzie tutaj utwór tytułowy. Można go określić jednym słowem - miazga! 

Bardzo udany imprezowy NWOBHM i to zarówno pod względem brzmienia produkcji jak i samych kompozycji. Płyta jest pełna energicznych przebojów, godnych każdego heavy metalowego party. Jest to jeden z najlepszych powrotów NWOBHM z ostatnich lat, ustępujący jedynie ostatniej płycie Satan, a i to nieznacznie. Riffy są tak świetnie dobrane, że spokojnie mogłyby się znaleźć w kompozycjach z okresu najlepszych płyt Cloven Hoof, Saxon, Tank i Iron Maiden. Szybkie tempa i mocne riffy! Pod tą skromną i prostą, lecz jednocześnie wyrazistą okładką czai się prawdziwa nawałnica brytyjskiego metalu, gotowa spuścić niezłe lanie każdemu, kogo napotka na swej drodze. 

Ocena: 5,5/6

Sign of the Jackal - wywiad






w heavy metalu jest miejsce na prawdziwe kobiece wokale

Minęło już trochę czasu odkąd takie zespoły jak Warlock, Chastain czy Bitch wydawały swoje największe dzieła. Wszystkie te zespoły łączyła wspólna cecha. Na ich czele stała charyzmatyczna i charakterystyczna wokalistka, która swym głosem i prezencją sceniczną potrafiła podbić serca fanów heavy metalu. Na szczęście swoiste odrodzenie tradycyjnego heavy metalu nie pominęło także tej sfery sceny, w której to właśnie kobiecy głos gra pierwsze skrzypce. Włoski zespół Sign of the Jackal dysponuje właśnie taką mocą wokalną, jak kilka dekad temu zespoły, które zostały wspomniane na początku. Laura Coller, wokalistka młodych szakali z północy Włoch, jest osobą, która posiada bardzo ciekawą barwę głosu, idealnie współgrającą z pozostałą warstwą instrumentalną tego dobrze zapowiadającego się zespołu. To właśnie z nią przeprowadziliśmy krótki wywiad na temat debiutanckiego krążka grupy, zatytułowanego „Mark of the Beast”, a także na temat horrorów, książek, muzyki i miejsca kobiet w heavy metalu. Laura okazała się bardzo inteligentną i miłą rozmówczynią, dlatego tym bardziej zapraszam do lektury.

Sign of the Jackal kupił mnie kompletnie na „Mark of the Beast”! Ten album ma naprawdę fantastyczne brzmienie, jednocześnie old-schoolowe jednak z wyraźnym powiewem świeżości. Czy taka była wasza ambicja, by celować w brzmienie rodem z lat 80tych?

Laura Coller: Cieszę się, że ci się podoba. Bardzo ci za to dziękuję. Jestem naprawdę dumna z tej płyty, ponieważ brzmienie jest dokładnie takie jakie chcieliśmy osiągnąć. Podczas nagrywania używaliśmy głównie technologii analogowej, by uzyskać właśnie taki efekt. Wszyscy jesteśmy zagorzałymi fanami tradycyjnego heavy metalu, dlatego naturalną dla nas rzeczą było to, że chcieliśmy powielić ten klimat i brzmienie, które są obecne na nagraniach za którymi przepadamy. Gdy dotykały nas jakieś wątpliwości podczas sesji nagraniowej, to stawialiśmy sobie pytanie co by Warlock/Acid/Dokken zrobili w takiej sytuacji? 

Chcieliście kontynuować ich dziedzictwo?

Po prostu próbowaliśmy zacząć z punktu, który oni porzucili. Myślę, że się nam udało. Najmilszą rzeczą jaką słyszałam, było zdanie: „Nie wiedziałem, że to nagranie jest z 2013 roku, wydawało mi się, że przegapiłem naprawdę dobry zespół z lat osiemdziesiątych”. To jest właśnie to, co chcieliśmy osiągnąć.

Na scenie metalowej jest raptem kilka godnych uwagi młodych zespołów z kobiecym wokalem. Trzeba przyznać, że Sign of the Jackal należy do tej grupki. Czy postrzegacie siebie jako zespół, który znalazł własną niszę na młodej scenie metalowej?

Muszę przyznać, że jest to trudne pytanie. Wydaję mi się, że naszym atutem jest fakt, że nie wpadliśmy w to, w co prawie zawsze wdeptują zespoły metalowe z laskami za mikrofonem – w te operowe wycie ze zwiewnymi szatami. Nigdy nie myśleliśmy o sobie jako o zespole z kobietą na wokalu. Jesteśmy po prostu zespołem heavy metalowym i tyle. Nie zmienia to faktu, że wielką inspiracją były dla nas zespołu, w których właśnie śpiewały wokalistki. Mamy dzięki temu swoistą ostrość i twardość brzmienia, gdyż świadomie mogliśmy ją wyrzeźbić. Świdrujemy swój własny tunel i sami stanowimy o swoim stylu i muzyce. Dzięki temu można powiedzieć, że zdobyliśmy stabilny przyczółek w metalowym undergroundzie. Czas pokaże czy uda nam się pójść dalej (śmiech).

Jak wyglądały początki zespołu?

Wszystko zaczęło się ode mnie, Boba oraz Sergio. Przede wszystkim to ja wywierałam nacisk na Bobie, bo znowu chciałam śpiewać. Minęło trochę czasu odkąd dałam sobie z tym spokój. To ja pokazałam mu takie zespoły jak Warlock, Black Night i Malteze. Znał co prawda ich twórczość, jednak tylko pobieżnie i nigdy nie przykładał do tych zespołów większej uwagi. Z początku chcieliśmy grać dla zabawy, nie upubliczniać się z tym zanadto. Zobaczyć jak na to zareagują ludzie. Jednak potem dokoptowaliśmy basistę, kolejnego wioślarza, zagraliśmy pierwszy koncert… i nie mogliśmy już tego powstrzymać! Z początku żaden z naszych przyjaciół nie wiedział, że Sign of the Jackal to właśnie my!

Co sprawiło, że chciałaś śpiewać w zespole heavy metalowym? Kiedy odkryłaś w sobie talent wokalny?

Dzięki za tą wzmiankę o talencie! (śmiech) Zawsze śpiewałam. Robiłam to od dziecka. Kiedy miałam cztery lata moja mama kupiła mi mikrofon, który połączyłyśmy do starej wieży stereo. Potem chciałam grać na perkusji, jednak pewnego dnia mój ojciec pojawił się w domu z gitarą. Była to gitara klasyczna i mnie, jako dziewięciolatce, wydawała się strasznie nudna. Kilka lat później próbowałam się nauczyć grać na akustyku, który sobie kupiłam, jednak nie szło mi to za dobrze. Dlatego bardziej skoncentrowałam się na śpiewaniu niż na graniu. Jednak nie czułam się dobrze śpiewając utwory, które leciały wtedy w radiu. Wiesz, te wszystkie nudne pop rocki i takie tam duperele. Wtedy właśnie zaczęłam odkrywać świat heavy metalu, poczynając od thrashu i powoli przechodząc do klimatów w stylu Judas Priest i klasycznego heavy. Nie mogłam jednak znaleźć odpowiedniego zespołu, który miałby kobietę na wokalu, która brzmi jak kobieta. Kilku moich znajomych z tamtych lat jarało się growlowanymi wokalami, jednak mi one nie przypadły do gustu. Zaczęłam więc śpiewać w manierze thrash metalowej. Było to całkiem fajne, jednak mój głos nie był na tyle szorstki, by dobrze pasował do tego stylu. Wtedy też udało mi się wejść na koncert Doro. Będąc na jej koncercie uświadomiłam sobie, że jednak w heavy metalu jest miejsce na prawdziwe kobiece wokale! Doro była cudowna! Prawdziwa rockmenka, a nie jakieś tam cukierkowa dziewoja w kwiatuszkach i świeczuszkach. To była ostra babka! Ponadto, bardzo mi się podobała natura i kompozycja jej utworów. Ona jest prawdziwą mistrzynią tradycyjnego heavy metalu. Wtedy moja przyszłość stała się dla mnie jasna – jeżeli mam śpiewać, muszę to robić w taki, a nie inny sposób. Jeżeli nie, to powinnam znaleźć sobie lepsze zajęcie. Na przykład gotowanie.



Którzy wokaliści i wokalistki, oprócz Doro, zainspirowali cię i pomogli ci odnaleźć twój własny styl?

Z początku nie było to nic związanego z metalem. Gdy jednak odkryłam już cudowny świat mocnych dźwięków, który o wiele bardziej szanuje i doceniam, byłam zauroczona śpiewem Roba Halforda, Geoffa Tate’a, Erica Adamsa, no i oczywiście Doro. Nie mogłabym też nie wspomnieć o Leather Leone. Na początku nie zrobiła na mnie wrażenia, potem jednak, gdy słuchałam jej głosu, miałam poczucie jakby ktoś mi duszę wydzierał.

Czy w Sign of the Jackal jesteś jedyną osobą, która pisze teksty czy też bierze w tym udział cały zespół?

Wszyscy w tym bierzemy udział. Większość pomysłów wychodzi od Boba. On jest głównym kompozytorem i ciągle rzuca pomysłami w stylu „to się powinno nazywać Heavy Metal Demons!”. Lubi także pisać część tekstów. Czasem zdarza nam się zmieniać tekst na bieżąco na próbie, bo uważamy, że jakaś część nie wypada najlepiej z podkładem muzycznym. Nie brzmi tak jak chcieliśmy by brzmiała. Każdy wtedy pomaga w kształtowaniu tekstu.

Próbowałem wyśledzić, gdzie miał miejsce wasz pierwszy koncert. Udało mi się tylko znaleźć informację na temat festiwalu w Rovereto – Revenge of True Metal Part 2. Graliście tam z Avenger, Artillery i świetnym Crying Steel. Czy to był wasz debiutancki występ?

Tak, to był nasz pierwszy koncert na scenie.


Muszę przyznać, że start godny pozazdroszczenia. Co możesz nam opowiedzieć o tamtym dniu?

(śmiech) Trafiliśmy na plakat jako “Sign of the Jackal – playing Heavy Metal from Hell” i nikt nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie my. Weszliśmy na scenę jakbyśmy byli technicznymi, którzy mają przeprowadzić próbę dźwięku. Jednak po chwili Sergio zaczął przebierać po bębnach, a ja powiedziałam, że czas na to by zagrać metal. Tak się zaczął nasz pierwszy koncert. Było to świetne przeżycie. Trzęsły mi się kolana jak cholera, ale pod sceną mieliśmy bardzo ciepłe przyjęcie. Nasi przyjaciele obserwowali nas z wielkimi bananami na ryju. Niektórzy nigdy nie mieli większych. Ludzie zaczęli podchodzić bliżej sceny. To był niesamowity festiwal. Zwłaszcza, że Avenger zagrał swój najlepszy występ jaki widziałam!

Wasze teksty bardzo głęboko siedzą w horrorach z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

To dlatego, że jesteśmy fanami takich filmów. Bardzo nas jara to, że nasze teksty obracają się w tych klimatach. No i horrory są cholernie heavy metalowe! Gdy zaczynaliśmy tworzyć, niewiele młodych zespołów pisało teksty w takiej tematyce. Przynajmniej nie te dobre. Pomyśleliśmy, że to będzie coś oryginalniejszego i bardziej pasującego do nas, jeżeli zaczniemy w naszych utworach obracać się w tematyce horrorów.

Czyżby nazwa waszego zespołu została zainspirowana filmem „Omen”?

Oczywiście! To najlepszy film w historii kinematografii. Do tego wszyscy lubimy majstersztyk sygnowany szyldem Damien Thorne… tak więc połączyliśmy dwie nasze największe pasje w jedno. US Heavy Metal i horrory… idealne połączenie!

Pogadajmy chwilę o waszym najnowszym dziele, czyli o „Mark of the Beast”. Jak już wspomniałem na samym początku, jest to świetny i solidny metalowy album. Chciałbym ci zadać kilka pytań z nim związanych. Zacznijmy więc od początku. Skąd wzięliście to powodujące przechodzenie ciar po plecach intro poprzedzające pierwszy utwór, zatytułowany „Voodoo”?

Ta uduchowiona przemowa to rytuał voodoo, który pojawił się w filmie „Klucz do koszmaru”. Chcieliśmy by album rozpoczynało coś przypominającego otwarcie „Shout at the Devil”. Jakieś hałasy, ludzkie głosy… Chcieliśmy jednak by to było bardziej demoniczne i złe. I proszę bardzo! Oglądamy telewizję, trafiamy na ten film i nagle pojawia nam się pomysł na fantastyczne intro otwierające nasz album!

„Paura Nella Citta Dei Morti Viventi” jest, o ile się nie mylę, zainspirowane filmem “Miasto Żywej Śmierci” kultowego Lucio Fulciego. Ten reżyser chyba miał nie lichy wpływ na waszą muzykę.

Nie wyobrażam sobie by jakikolwiek fan metalu nie był zafascynowany którymś z jego filmów. Można napisać dziesiątki tysięcy utworów po obejrzeniu, któregoś z jego dzieł. Ta przejmująca atmosfera, gdy coś skrada się w cieniu za tobą… paniczna chęć ucieczki, atak zła, bryzgająca krew… Fear of the Dark?



Z którego filmu został wzięty cytat pojawiający się na początku „Heavy Metal Demons”?

To jest fragment filmu „Demony” z 1985 roku w reżyserii Lamberto Bavy.

Kolejny utwór, „Night of the Undead” dotyczy ponadczasowego klasyku jakim jest „Noc Żywych Trupów". Widzę, że tematyka zombie cieszy się u was dużym uznaniem.

Tak, to jest kolejny klasyk kina, który nas zainspirował. Już to mówiłam, ale tematyka horrorów jest bardzo heavy metalowa. Zombie nie są wyjątkiem. Im bardziej klasyczny i kultowy film, tym o wiele lepsze utwory można o nim napisać. Zwłaszcza, że archetyp monstra jakim jest zombie jest głęboko zakorzeniony w naszej świadomości. Wystarczy sam dźwięk tego słowa, by zwizualizować sobie ożywione truchło, które wypełza spod cmentarnych nagrobków.

Ciekawe. Nie nudzą cię filmy o zombie? W gruncie rzeczy w każdym kolejnym można się spodziewać tego, co się zobaczy na ekranie.

Od bardzo długiego czasu jestem wielką fanką filmów o tej tematyce. Obejrzałam ich wiele i wiem, że tu nie chodzi o coraz to nowe sposoby na zadziwienie widza. Trudno jest być ciągle przestraszonym, skoro już jesteśmy „otrzaskani” z tym tematem i to wielokrotnie. Jednak doceniam te filmy. Bardzo mi się podobają i na pewno wpłynęły na naszą kulturę. Stare klasyki z lat 60tych są nadal oglądane przez młode pokolenia. Te filmy są ponadczasowe. Stare klasyki miały dobrą reżyserię, świetne aktorstwo, cudowny klimat, ścieżkę dźwiękową… Dotyczy to nie tylko zombiaków, ale też pozostałych horrorów. „Amityville” był świetny. Podobnie „Egzorcysta”. Na tej kanwie zostały nakręcone także i nowsze dzieła, które mi się podobają: „The Ring”, „Rec”, „Obecność” oraz „Horda”.

Czy oprócz filmów o takiej tematyce podobają ci się także książkowe horrory?

Moim ulubionym pisarzem w tym gatunku jest mistrz Stephen King. „Cujo” albo „To” są naprawdę przerażające. Jestem osobą, która lubi czytać książki. Nie tylko horrory. Podobają mi się chore opowieści, takie jak pisze Pahlaniuk albo orwellowskie wizje kontroli społeczeństw jak w „Roku 1984”. Ostatnio jednak przeczytałam kilka pozycji Zafrona, a teraz czytam biografię ojca Gabriela Amortha.

Trochę wstyd mi przyznać, ale nie mogę skojarzyć skąd znam ten motyw, który pojawia się na końcu utworu „Paganini Horror”. Pomożesz mi, bo nie jestem pewien czy on pojawia się w tym filmie…

Tak, pojawia się w nim! Na samym początku. Jest to spin-offowa wersja „You Give Love a Bad Name” Bon Joviego, którą zrobił Vince Tempera. Sam „Upiorny Dom” jest prawdziwym majsterszytkiem kiczu w horrorowym uniwersum. A my napisaliśmy utwór, który jest spin-offem właśnie tego spin-offu.

Większość utworów z „Mark of the Beast” pojawiała się już na waszych wcześniejszych wydawnictwach. Dlaczego zawarliście na waszym debiucie tak mało nowego materiału?

Te utwory były tylko wersjami demo. Dwa pojawiły się na „The Haunted House Tapes”, który był pierwszym demo w naszym dorobku, „Heavy Metal Demons” w swej surowej formie pojawiło się na kompilacji Keep It True, a 3 inne utwory były obecne na „The Beyond”, które było swoistą składanką naszych kaset demo. Tak jak to się działo 30 lat temu, zespół nagrywał demo ze swoimi utworami, by zobaczyć jak reszta sceny i branża zareaguje na nie, a potem dopiero ciosał je i kształtował, by nadać im końcowy blask. My postąpiliśmy tak samo. Nie wybaczyłabym sobie, gdybyśmy porzucili nasze starsze utwory, takie jak „Sign of the Jackal” i „Hellhounds”, bez odpowiedniej produkcji.

Czy tworzycie także nowe kawałki?

Nigdy nie przestaliśmy. Nie jesteśmy zespołem, który wydaje pełniaki każdego roku. Nie pędzimy na złamanie karku. Wszystko skrupulatnie dopracowujemy, by umieścić w utworach to, co siedzi nam w głowach. Zabiera to trochę czasu.

Płeć piękna w światku heavy metalowym nadal jest czymś trochę egzotycznym. Pewnie, mamy Doro, Leather Leone, Litę Ford, i tak dalej, jednak jest to raptem wysepka pośród morza męskiego metalowego testosteronu. Czy wydaję ci się czasem, że jesteś swojego rodzaju ewenementem na scenie metalowej niż jej pełnoprawnym członkiem?

W pewnym sensie tak jest. To się często zdarza. Spotykają mnie takie chwilę, gdy słyszę zdania w stylu „Och, jesteś całkiem niezła jak na kobietę” albo „po tym jak śpiewasz doszedłem do wniosku, że nie jesteś typową kobietą”. Zawsze wtedy się śmieję w duchu – a jak powinna się zachowywać typowa kobieta? Są ludzie, którzy lubią heavy metal, nawet ten z damskim wokalem, są też tacy, którzy są fanami metalu, jednak uważają, że kobiety nie powinny stać na scenie za mikrofonem… Każdy ma swoje zdanie. Osobiście uważam, że ludzie w gruncie rzeczy uważają, że zespół z wokalistką na pokładzie powinien brzmieć raczej jak Evanescence. Dlatego, gdy słuchają Sign of the Jackal uważają nasz zespół za zwykły old-schoolowy heavy metal, nie zwracając uwagi na to czy śpiewa w nim przedstawiciel płci męskiej czy żeńskiej.

Czy spotkałaś się z jakimś niemiłym, bądź wręcz chamskim zachowaniem, gdy byłaś na scenie?

Tak i to wielokrotnie. To jest tak, są ludzie, którzy podziwiają cię, ponieważ podoba im się muzyką jaką tworzysz. Niektórzy patrzą na ciebie i myślą, że spotkali właśnie kobietę swojego życia. Bardzo wiele osób zapomina o tym, że osoba, która stoi na scenie i jest członkiem zespołu, jest także człowiekiem. Zdarzało się, że jakieś durne chłystki pluły na mnie, wyzywając od dziwek, gdy stałam na scenie. Najgorsi są jednak ludzie, którzy mnie ignorują i o wszystkie sprawy ze mną związane pytają moich przyjaciół z zespołu. Tak jakbym nie posiadała mózgu i nie miała prawa zrozumieć ich pytań, dlatego kierują je do innych. To jest najgorsza obraza jaką można doświadczyć od innych. Muszę jednak szczerze przyznać, że przeważająca większość ludzi, których spotykam i większość życiowych doświadczeń, które mnie dotykają, są miłe, przyjemne i sympatyczne.

Miło mi to słyszeć. Wielkie dzięki za wywiad, Lauro. Wielkie dzięki za genialny „Mark of the Beast”. Mam nadzieję, że będziecie częściej pojawiać się na letnich festiwalach w Europie, a może nawet pewnego dnia traficie do naszego nadwiślańskiego kraju.

Twoje nadzieje są takie same jak moje. Naprawdę, wielkie dzięki za ten wywiad. Było mi niezmiernie przyjemnie.