Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sodom. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sodom. Pokaż wszystkie posty

sobota, 1 października 2016

Rapid Foray vs Decision Day






Running Wild - Rapid Foray Sodom - Decision Day
2016, Steamhammer 2016, Steamhammer

Zamiast standardowej recenzji tym razem zestawimy ze sobą zestawimy dwa świeżutkie albumy: "Rapid Foray" Running Wild oraz "Decision Day" Running Wild Sodom. Dlaczego konkretnie akurat te dwa? Z kilku powodów: obie kapele mają dość podobny staż i pokaźne dyskografie, w których dominują dobre wydawnictwa. Obie kapele to legendy, które popełniły genialne klasyki i zarówno Sodom jak i Running Wild, choć aktualnie nieco rozbieżne gatunkowo, zaczynały mniej więcej w tej samej czarnej jak odbyt Lucyfera lidze. Warto również zaznaczyć, że ostatnie albumy Sodom i Running Wild były zwyczajnymi rzemieślniczymi takimi "kolejnymi albumami" - były dobre, ale bez jakiś rewelacji. Z tymże ekipa Toma Angelrippera wypada tutaj lepiej, gdyż o ile "Resilient" był w porządku, to poprzedzający go "Shadowmaker" nie powinien się w ogóle przydarzyć. Zestawiając oba zespoły nie należy także zapominać, że obie pochodzą z Niemiec. A niemiecki thrash i niemiecki heavy/power mają ze sobą zadziwiająco wiele wspólnego.

Na pierwszy ogień zdecydowałem się na Running Wild. I tutaj dostałem cios w szczenę. "Rapid Foray" jest zadziwiająco dobrym albumem! Nie spodziewałem się po następcy "Resilient" tak dobrej formy. A tutaj Rolf Kasparek zaskoczył i to niesamowicie! Najnowsza płyta piratów nie dość, że została przyobleczone w fajne brzmienie (wiadomo, jest trochę "cyfrówki" ale naprawdę nieznacznie - tu nie ma co narzekać), to jeszcze kompozycje ma w pytę. Stylistycznie obracający się gdzieś między "Black Hand Inn" a "Masquerade" "Rapid Foray" ma w swym zanadrzu zróżnicowane strukturalnie numery, które wykorzystują różne koncepcje motywów w swym przebiegu. Dostaniemy tu nie tylko szybkie galopady ("Rapid Foray"), żwawe pirackie szanty ("Black Bart") i ścigacze z tradycyjnymi motywami gitarowymi ("Warmongers", "Into The West", "Blood Moon Rising"), ale także ciężkie i śpiewne pięściowbijacze ("Stick To Your Guns", "By The Blood In Your Heart"). Nie zabrakło także niezwykle rześkiego i cudownie wybrzmiewającego utworu instrumentalnego, zatytułowanego "The Depth of The Sea (Nautilus)", który stanowi jeden z jaśniejących elementów tego wydawnictwa. Naprawdę, ten wałek to misternie uwarzony preparat. A jego struktura i przejścia między poszczególnymi motywami i nastrojami, to prawdziwy destylat esencji Running Wild. Całość zamyka (już tak tradycyjnie wręcz) rozbudowany utwór - w tym przypadku jest to "Last of the Mohicans". To jakiej tematyki dotyka jest chyba jasne. Sam numer, jak "Bloody Island" z "Resilient" bardzo mocno siedzi w klimatach melodii rodem z "Treasure Island". Da się w nim także wychwycić motywy z "Dragonmen".

Jak widać na "Rapid Foray" zawartość jest przebogata. Atuty nie kończą się jednak tylko na zróżnicowaniu kompozycyjnym. Należy wyraźnie zaznaczyć, że kawałki na "Rapid Foray" są bardzo, ale to bardzo dobre. To dość niezwykłe, bo po dość aroganckim i zamkniętym na krytykę Rolfie, czegoś takiego się nie spodziewałem. Hehe, no i ponieważ to Running Wild, nie zabrakło także tego specyficznego motywu w solówkach, który Kasparek wrzuca do większości swoich kompozycji. Tak, tutaj też to robi. A no i warto zwrócić uwagę na dudy w "By The Blood In Your Heart", bo fajnie pasują do całokształtu.

A jak przy tym wypada Sodom w swojej najnowszej odsłonie?

Running Wild to potęga, która m na swoim koncie takie klasyki jak "Gates To Purgatory", "Under Jolly Roger", "Port Roya;", "Death or Glory" czy "Black Hand Inn". Za młodu potrafili zmierzyć się także z ówczesnym młodziutkim black/speedem. Ale Sodom to też nie jest pierwsza lepsza nijaka brygada, sztucznie wyhajpowana przez miałkich metalowczyków. "Persecution Mania", "Agent Orange", "Tapping The Vein" oraz świeższe "M-16" i "Sodom" - te nazwy mówią same za siebie. Teraz, po trzyletniej przerwie następującej po premierze "Epitome of Torture" przyszedł czas na "Decision Day". Po drodze mogliśmy liznąć nieco spojlerów w postaci EP "Sacred Warpath", z której utwór tytułowy znalazł się także na finalnym studyjnym długograju.

"Decision Day" zaczyna się z grubej rury. Czternasty album niemieckich tytanów thrashu jest takim quasi-concept albumem dotyczącym lądowania Aliantów w Normandii. Już na starcie jest klimatycznie, a przy tym niezwykle brutalnie. Rozpoczynający całość "In Retribution" jasno wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z tęgim wydawnictwem. I jak się okazuje - rzeczywiście tak jest. Sodom przy tym wypracowali bardzo różnorodne motywy gitarowe i perkusyjne w swoich kompozycjach, umiejętnie przechodząc między nimi. Bogactwo zagrywek jest szczodrze okraszone świetnymi połączeniami bridge'owymi, także aranżacyjnie - mistrzostwo. Ciekawe, że wrzucono do kawałków całkiem sporo sampli - głównie w postaci podniosłych chórów i przebitek wokalnych. No, panowie - miało być chyba a la Accept, ale chyba idzie to nie w tym kierunku. Jeszcze nie jest to poziom Sabaton, ale na upartego, niewiele do niego brakuje momentami.

"Decision Day" brzmi potężnie i niezwykle profesjonalnie. Brzmienie jest, co prawda, momentami trochę zbyt wypolerowane, ale nie niszczy to odbioru całości i przyjemności ze słuchania płytki. Sodom zawsze jakoś potrafił przekuć te w miarę nowoczesne brzmienie w taki sposób, że pasowało to jak ulał do jego thrashowej, oldschoolowej stylistyki. A aranżacyjnie i kompozycyjnie same utwory, czyli najważniejsze meritum całości, prezentują się wystawnie. Czy to uderzający z mocą toczącego się po pobojowisku czołgu "Rolling Thunder" (nawet w takim ołowianym i smolistym ciosie znalazło się miejsce na idealnie wkomponowane motywy na gitarze akustycznej), czy thrashujący "Vaginal Born Evil" lub kawałek tytułowy. A ten wpierdol w "Belligerence" wymieszany z niezwykle smolistym, doomowym klimatem? Oj, warto to usłyszeć.

Ciekawe jest to, że Sodom pokazał, że nie zjada własnego ogona - tak jak to w sumie miało miejsce na "Epitome of Torture" czy "In War and Pieces". "Decision Day" jest powiewem świeżości, bo choć stylistyka się zgadza (jest dobrze - zatwierdzam), to całość brzmi jak naturalny rozwój i to utrzymany w dobrym smaku. Ja wiem, że te chóry mogą irytować, ale nawet spoko się wpasowały w finalną formę. No i te riffy, te przejścia, ta agresja w gitarach, perce i wokalach - to sto procent Sodom, który kontynuuje swój pochód śmierci. Choć załoga Toma nieco poeksperymentowała, to jednak uczyniła to na tyle skromnie, że nie naruszyła swej stylistyki.


Podsumowując, Running Wild nagrało swój najlepszy album od czasów "Black Hand Inn". Sodom pokazał się od bardzo ciekawej strony, tworząc niebanalne dzieło, o którym nie zapomnimy tak szybko jak o jego poprzednikach. Obie płytki to solidne ciosy i warte obczajenia towarki. Nie ma tu czczego pitu-pitu dla małorolnych stulejarzy czy upośledzonych fanatyków którejś z obu kapel. Porządny i niewąski metal.

Ocena: 5/6 oraz 4,8/6

wtorek, 16 lutego 2016

Sodom - Better Off Dead



Sodom - Better Off Dead
1990, Steamhammer


Czwarta płyta w dorobku Sodom nie przebiła takich kolosów jak ichni drugi i trzeci album. Mimo to, "Better Off Dead" stanowi jeden z ciekawszych muzycznych albumów z roku 1990. W dobie wschodzącego death metalu oraz swoistej mody na techniczny thrash, który wtedy przeżywał swój niezwykle dynamiczny (i niestety krótkotrwały) wzrost, Sodom nagrał album o bardzo miękkim - biorąc pod uwagę ich dotychczasowy dorobek - brzmieniu.

Oprócz zmian w realizacji dźwięku, na "Better Off Dead" można wyraźnie dostrzec zmianę stylu kompozycji i gitarowych solówek. Odejście Franka Blackfire'a przed trasą promującą "Agent Orange" odcisnęło swe piętno, jednak Michael Hofmann z Assassin okazał się godnym następstwem. Może jego warsztat gitarowy nie był aż tak dobry i różnorodny jak ten Blackfire'a jednak jego styl na pewno wprowadził bardzo odświeżającą i wzbogacającą różnorodność do muzyki Sodom

Mimo nieco lżejszego brzmienia muzyka to nadal sto procent agresji i brutalnego łomotu. Część kompozycji zahacza wręcz o sporą dozę punka bardziej niż thrashu. Tutaj w pełni można poczuć to iż Sodom to taki Motorhead thrashu. Nadal jednak dostajemy tutaj utwory, które mają wszystko to, co w thrashu jest istotne - pogięte riffy połączone z szaleńczymi tremolami i dukającą perkusją jak w "Shellfire Defense" czy w "An Eye For An Eye". Prawdziwym błyszczącym klejnotem tego albumu jest kasandryczny "The Saw Is The Law" oraz powoli narastający w swym majestacie "Capture the Flag". Muzyka nie jest technicznie skomplikowana i raczej prostolinijna, a mimo to nadal stanowi ciekawą i interesującą składnie poszczególnych utworów. A no i covery Tanka i Thin Lizzy są mocne jak mięśnie po kreatynce. A te dziwne motywy przed speed metalowym "Bloodtrails" i w środku pozornie ckliwego "Resurrection"? Angelripper, ty śmieszku.

"Czwórka" Sodom jest bardzo dobrym towarem. Muzyczka w opór spoko - pełna energii, buzującego ognia, no i ze świetnie pasującymi chropowatymi zaśpiewami Angelrippera. Malkontenci mogą trochę narzekać, że brzmienie tej płyty trochę odstaje od reszty dyskografii Sodom, ale ja bym nie dawał im wiary. To nie "Power of the Hunter", na którym Tank tak zmiękczył swoje brzmienie, że aż się tego słuchać nie da. To nie jest także poziom "The Plague" Demon. Jasne, na "Better Off Dead" mogło by być trochę więcej przesteru i trochę lepiej zarysowanej perkusji. Ale może dzięki takiemu podejściu do realizacji brzmienia albumu, które nadal zachowuje wszystkie pozytywne aspekty tego, jak thrashowa płyta powinna brzmieć, ten album brzmi niezwykle charakterystycznie.

Ocena: 5/6

Sodom - Agent Orange



Sodom - Agent Orange
1989/2010, Steamhammer

Dobrodziejstwo albumów thrashowych z roku 1989 - nadal zawierają w sobie wszystko to, co najlepsze w muzyce z lat 80-tych, mając przy tym świetną, klasyczną produkcję dźwięku i brzmienie. Taki właśnie jest trzeci album Sodom - album, który przez wielu jest uważany za ich najlepsze dzieło. I nie tylko ich - gdyby w Sevres pod Paryżewem stał postument z wzorcem thrash metalu, to zapewne leżałby na nim egzemplarz "Agent Orange". Ten albument to zwyczajnie apoteoza thrash metalu. I to tego najwyższego sortu.

Tutaj Sodom dalej idzie szlakiem obranym na "Persecution Mania". Jednak różnica między "Agent Orange" a poprzedzającym go albumem polega głównie na jakości brzmienia oraz na tym, że kompozycje na "Agent Orange" są mimo wszystko nieco bardziej chwytliwe. Nie to, że są to jakieś głupkowate patatajo-hity. Po prostu są ogólnie bardziej charakterystyczne w swej wymowie niż to, co się dzieje na "Persecution Mania". Naturalnie generalizuję, gdyż "Persecution Mania" także posiada dobre brzmienie i świetne utwory, ale "Agent Orange" wydaje się mimo wszystko nieco lepszy w tym zestawieniu.

W sumie to niezwykłe, że "Agent Orange" wyszedł Sodom tak dobrze. Mimo oczywistych zapożyczeń z riffów Sacred Reich (i Elixir), mimo wewnętrznego napięcia w zespole i coraz pewniejszego faktu nieuchronnego odejścia Franka Blackfire'a ze składu, ten krążek prezentuje się niesamowicie. Szybkie riffy, bezwzględne i niezwykle charakterystyczne solówki, narracyjny chrapliwy głos Angelrippera, którego wokalizy brzmią tak jakby ciągle w jego gardle było lepko od wymiocin, i świetnie zaaranżowane utwory, dzięki którym ten album nie przestaje fascynować. To jest thrash metal, a nie jakieś pitu-pitu jak mdłe Havoki czy inne Lost Siusiaki.

Każdy utwór tutaj jest hitem. Czy jest to stylowy "Agent Orange", czy promieniujące surową i nieokrzesaną energią oraz agresją "Tired and Red" i "Incest", cz też pełne patosu i doniosłości "Magic Dragon" i "Remember the Fallen" ("Remember the Fallen" jest zresztą kawałkiem, który na swej pierwszej próbie gra chyba każda amatorska thrash metalowa kapela z przysłowiowego garażu). Dodajmy do tego thrashowe ciosy w postaci "Exhibition Bout" i potępieńczego "Baptism of Fire", a także wyróżniającego się na tle całości imprezowy, speed metalowego "Ausgebombt" z tą swoją Motorheadową stylówą i mamy pełny obraz krwawej łaźni i wypruwania flaków. A, no i jeszcze jest cover "Don't Walk Away" Tank, który analogicznie do przedniego coveru "Iron Fist" z "Persecution Mania" wypada przegenialnie. Sodom wie jak grać covery - wstrzykuje w nie dodatkowe porcje energii i mocy, przez co prezentują się nawet lepiej od swych pierwowzorów, a przynajmniej równie ekscytująco. Utwory z "Agent Orange" to istne zabójstwo - wbijają się w czachę i już nie chcą z niej wyjść, a przy tym prezentują prawdziwy kunszt i maestrię stylu, w którym się obracają.

Riffy jakie się pojawiają na "Agent Orange" są podręcznikową kwintesencją mocnego, dobrego thrashu. Solóweczki, które im towarzyszą to także ostra smaczność. W skrócie - jest tęgo i grubo. Takie płyty właśnie sprawiają, że ta muzyka nie jest czczym odgrywaniem dźwięków. Pełnia pasji i ognia duszy.

W solidnie zrobionym, dwupłytowym rozkładanym digipacku reedycji Steamhammera znalazł się jeszcze krążek z sześcioma dodatkowymi utworami - wersje live "Incest", "Agent Orange", "Tired and Red", "Remember the Fallen" i "Ausgebombt" oraz wspomniane "Ausgebombt" z niemieckimi tekstami. Jak na mój gust jest to fajny dodatek. No i znajduje się na osobnej płytce, co stanowi duży plus.

Ocena: 6/6

Sodom - Persecution Mania



Sodom - Persecution Mania
1987, Steamhammer

Może niektórzy uznają żę rozprawianie o takim klasyku, który "wszyscy znają" jest troch bezcelowe. Może i jest, jednak wbrew pozorom jest wiele domorosłych thrasherów, a także i świeżych fanow, którzy dopiero odkrywają ten świat i którym przydałoby się to dzieło mimo wszystko przybliżyc. A myślę ze ci, którzy z Sodom są "za pan brat" z chęcią odświeżą sobie spojrzenie na ten album.

Sodom - kapela która jest swoistym ucieleśnieniem niemieckiej szkoły łojenia thrashu. Samo "Persecution Mania", drugi album studyjny zespołu, jest płytą na której zaczyna się można rzec ten właściwy Sodom. Nie to żeby ichnie pierwsze dokonania były złe czy coś. Jednak są to płyty przeznaczone dla zagorzałych fanów tej kapeli. EP "In the Sign of Evil" z 1984 i debiutancki longplej "Obsessed By Cruelty" (o demówkach "Witching Metal" i "Victims of Death" nawet nie wspominając) to usyfione w zapiekłym brudzie kaboszony, na których jest dużo siary, topornej siermięgi i brudnego klimatu rodem z pierwszych płyt Hellhammer, Celtic Frost czy Bathory, nie zawsze jednak dorastającego tym klasykom.

Nawet w ówczesnych zinach, wychodzących w tamtym okresie możemy wyczytać że muzyka Sodom była postrzegana jako coś wtórnego i mało oryginalnego. Co nie oznacza, że traktowano Sodom jako wtórnych szarpidrutów, produkujących mierną muzę. Po prostu to jeszcze nie było to.

Sprawa się trochę zmieniła przy "Persecution Mania". Tutaj Sodom zaczął grać profesjonalny thrash, który wyznaczał standardy. Thrash, który choć surowy, to nadal prezentujący ciekawe podejście do instrumentalizacji. Struktury kompozycji na tym albumie nie są proste (na ogół) - włożone w nich zostały różne układy poszczególnych patentów, przejść i klimatycznych momentów, wyznaczających charakterystyczne punkty kulminacyjne w poszczególnych kompozycjach. W utworach pozostawiono wystarczającą ilość miejsca na wszystkie muzyczne pasaże i ekscytujące momenty. Naturalnie, nie ma tutaj progresywnych udziwnień. Nie ma tutaj komplikowania na siłę. Muzyka Sodom uderza bezpośredniością. Jednak nie jest to ten poziom prostoty, która zahaczałaby o prostackość. No i to klasyczne, nienachalne, naturalne, organiczne brzmienie ze środka lat osiemdziesiątych.

Do tego dochodzi kunszt gitarowy nowego nabytku zespołu, Franka Blackfire'a - i to nie tylko jeżeli chodzi o pisanie germańskothrashowych riffów, ale i o ubarwianie ich ciekawymi, stylowymi solówkami. Bardzo możliwe, że to jest głównie jego zasługa, że gitary brzmią o wiele lepiej niż dotychczas, a same struktury kompozycji bardziej dojrzale. Nie chodzi jednak tutaj o tą szumną "dojrzałość", która sprawia, że płyty stają się niesłuchalne. Wiecie, zawsze gdy zespół zaczyna eksperymentować, zmiękczać brzmienie i nurzać się w jakimś autoerotycznym brandzlowaniu, które zwyczajnie nie wychodzi i jest asłuchalne, to kapela/management/wytwórnia/prasa starają się to w jakiś sposób zatuszować gadaniem o tym, że skończyła się amatorka i w końcu jest dojrzale. Spluwam na taką marność. W tym przypadku chodzi o to, że Sodom zrobił naturalny progres w miażdżeniu i rozsiewaniu chaosu, nie odchodząc przy tym od naturalności i od korzeni swojej muzyki.

Sam Angelripper o wiele lepiej gra na basie niż na "Obsessed by Cruelty". Często wyłamuje się przed szereg i robi wszystko, by jego bas był słyszalny i ubarwiał poszczególne utwory. Dużo tutaj tego Tankowo-Motorheadowego flow. A sam jego charakterystyczny złowieszczy chrapliwy głos emanuje w pełni zarysowaną groźbą.

Trzeci z trio - Chris Witchhunter - godnie idzie w ślady swoich wyraźnych inspiracji - Philthy Animala i Abaddona. Potrafi grać szybko, dokładnie i utrzymuje ciekawą strukturę bębnów w wolniejszych partiach - tych walcach w charakterystycznym thrashowym tzw. średnim tempie. Niby nic odkrywczego, a jednak dodaje energii całokształtowi.

Może to właśnie ta bezpretensjonalność (brak mentalności "patrzcie wszyscy - gramy thrash! Czy to nie wspaniałe?") i naturalność sprawia, że do tej płyty się wraca, zamiast sięgać po popłuczyny Nowej Fali Thrashu. Ponadto, ten album posiada bardzo szczególną atmosferę. Jednocześnie mroczną, złowróżbną i pełną nieodgadnionej grozy. Odzwierciedla to sama muzyka, jak i teksty. "Persecution Mania" demonstruje podstawy tego, jak grać ciekawy thrash oraz to jak powinien on brzmieć. Dajcie się ponieść magii "Nuclear Winter", "Enchanted Land", "Conjuration", "Procession to Golgatha", utwory tytułowego czy fenomenalnego coveru "Iron Fist". Do tego w bonusie dochodzą genialne "Sodomy and Lust", "The Conqueror" i "My Atonement", czyli zawartość wydanej kilka miesięcy wcześniej od pierwszego wydania "Persecution Mania" EP "Expurse of Sodomy", oraz nagrany na nowo "Outbreak of Evil".

W sumie to ponowny take "Outbreak..." pokazuje jak wielki postęp zrobił Sodom od czasu nagrania "In the Sign of Evil", gdzie pojawia się po raz pierwszy ten kawałek. Wersja z "Persecution Mania" jest o wiele bardziej brutalniejsza, agresywniejsza, a przy tym bardziej profesjonalna. No i brzmi lepiej. Czyste zło na wysokooktanowym paliwie!

Ocena: 5,8/6