wtorek, 23 maja 2023

Tysondog – Beware of the Dog

 



Tysondog – Beware of the Dog
1984, Neat Records

Będzie krótko i na temat. Już od pierwszych dźwięków wyrywających się na wolność z głośników wiadomo, że to nie jest płyta, którą można zlekceważyć. Klasyczne brzmienie NWOBHM, tak archetypowe jak tylko się da, esencjonalne do granic wytrzymałości – to jest właśnie debiutancki krążek Tysondog z 1984 roku. Wiadomka, wszyscy kojarzą brytyjski metal z początku lat 80tych: Maidenów, Saxów, Judas Priest, Diamond Head, może ktoś nawet troszeczkę głębiej zajrzał w nieprzebrane odmęty NWOBHM, ale prawdą jest, że nazwa Tysondog nie jest jedną z pierwszych, która przebije się z undergroundu, a przecież nie jest to przecież muzyka, którą można zignorować, jeżeli lubi się tego typu granie. Także, jeżeli szukacie czegoś, co może stać stylowo obok Blitzkrieg, Cloven Hoof, Grim Reaper i wczesnego Iron Maiden (zwłaszcza pod względem riffów), to Tysondog jest najlepszym wyborem.

To w jaki sposób „Dead Meat”, „The Inquisitor” i „Hammerhead” rozpruwają czasoprzestrzeń, to klasyczna elegancja NWOBHM najwyższych lotów. Mamy tutaj chwytliwe riffy, mocarne zaśpiewy, męskie melodie i dynamiczne imprezowe zacięcie. A żeby było zabawniej, Tysondog nie goni w piętkę, bo każdy pojedynczy wałek ma coś innego do zaoferowania. Ponadto, wieńczący całość „In The End” świetnie pokazuje, że kapela sprawdzała się także w bardziej wolniejszych i emocjonalnych kompozycjach.

Tysondog, oprócz swego debiutanckiego Beware of the Dog, nagrał w latach osiemdziesiątych jeszcze drugą płytkę, której kompozycje można określić jako nieco bardziej ambitniejsze i dojrzalsze, jednak nadal zachowujące tę samą moc tradycyjnej metalowej artylerii. Też warto obadać.

Polecam serdecznie.

Ocena: 5,5/6

 


poniedziałek, 8 maja 2023

Haunt – Golden Arm

 




Haunt – Golden Arm
2023, Iron Grip Records

Trzeba przyznać, że amerykańscy metalowcy z Haunt – a właściwie sam Trevor William Church, który sam tutaj praktycznie wszystko nagrał – są jedną z ciekawszych kapel w tradycyjnym graniu z ostatnich lat. Ich najnowsze dzieło zatytułowane Golden Arm jest kolejnym wyraźnym świadectwem wielkiego talentu muzycznego i kompozycyjnego. To już piąty długograj Trevora pod szyldem Haunt, a jednak nadal słychać ewolucję pod kątem brzmienia i samej struktury kawałków. Nadal utrzymano klasyczny heavy metalowy feeling z hard rockowymi wpływami, nadal słychać wyraźne wpływy Angel Witch, Satan i szczypty Tygersów, zaprawionych elementami stylu More i Tysondog, ale nie jest to ciągłe odtwarzanie tych samych motywów, a raczej przepatrywanie wszelkich zakątków konwencji w skutecznym poszukiwaniu oryginalności.

Poniekąd z tego też wynika główna różnica między Golden Arm, a poprzednimi płytami – produkcja dźwięku. Brzmienie jest tutaj bardziej dopracowane, głębsze i pełne przestrzeni. Duży nacisk położono na „doły”, czyli na bas i stopę perkusyjną. Nadało to muzyce większą masywność i moc bicia z siłą młota wyburzeniowego, co zwłaszcza świetnie współgra w żywszych wałkach.

Klasyczne brzmienie Haunt jest jednak stale obecne, także mamy tutaj do czynienia z ewolucją, a nie z rewolucją. Gitary wciąż dużo robią w utworach i tną ogniście powietrze swymi rockowymi riffami oraz płomiennymi leadami, melodie wpadają w ucho, a wokale wypełnione są po same brzegi emocjami i energią. Dzięki temu nawet te ścieżki, które są nieco wolniejsze, nadal tętnią sporym dynamizmem.

Wyróżniającym się kawałkiem, jest „Hit and Run”, który otwiera płytę i od razu wprowadza słuchacza w określony klimat. Dużo tu się dzieje w riffach i w melodyjnym refrenie. Całość pluje niesamowitym ogniem, a solóweczki są tak przepyszne, że nawet długoletnie tuzy sceny metalowej mogą się schować. Bardziej rockowe klimaciki są za to obecne w niezwykle emocjonalnym i melodyjnym „Fight the Good Fight”. Wyróżniłbym jeszcze zamykający całość „The Horses Mouth”, którego rytm tłucze jak karabin maszynowy.

Mocarne to wydawnictwo, oj mocarne. A wybawić się można przy nim przednio. Całość bardzo satysfakcjonuje, nawet jak komuś bardziej pasowała ich wcześniejsza produkcja dźwięku. Tutaj nie ma miejsce na czcze pitolenie, destylat heavy metalu promieniuje swą czystością i potęgą, i nie ma, że nie!


Ocena: 5,5/6

czwartek, 16 czerwca 2022

Castle Gate – Eyes of Fire

 


Castle Gate – Eyes of Fire
2021

Wyobraź sobie taką scenę. Jest późny wieczór, słońce już dawno zaszło, miasto wypełnia się zapachami zjełczałego oleju silnikowego i brudnego betonu, oddającego ciepło przy coraz szybciej nadchodzącym chłodzie nocy. Zabłądziłeś w drodze powrotnej z pracy. Wchodzisz do opuszczonego magazynu meblarskiego, a tam na rozpadającej się kanapie przeżartej pleśnią Black Sabbath kopuluje z Bathory (viking-era), będąc jednocześnie okładanym przez kutasy zbieraniny spod egidy Edelweiss i Black Magic SS. Kątem oka dostrzegasz jeszcze jak na sparciałym fotelu do tego wszystkiego masturbuje się Amulet i Mausoleum Gate, zapinane na zmianę w dupala przez Kyuss. Co może pójść nie tak?

Piękny, organiczny heavy metal brzmieniowo uderzający w rok 1980. Zaznaczam, ze organów Hammonda nie uświadczymy. Trochę szkoda. To, co tu bryluje to chrupiący przester, plumkający basik i głębokie zaśpiewy, które od demonicznych charkotów wędrują przez nordyckie chóry aż do przepastnych gotyckich inkantacji a la Sisters of Mercy / Rosetta Stone. Wszystko jest utrzymane w stonowanym tempie, które nie wyrywa się do przodu, ale też nie zostaje z tyłu. Prowadząca gitara trzyma się zresztą tego bardzo mocno i okrasza wszystko prostymi leadami, nie idąc w zbędną wirtuozerię. Nie będzie więc tutaj shreddingowych wyścigów czy heavy metalowego legato, lecz czysto stonerowe vibes.

Skoro mowa o stonerze, to on tutaj najbardziej dominuje kompozycje – i owszem – ale nie brzmienie. Warto obadać, zwłaszcza że projekty Zane Younga, które tworzy (zwykle jednoosobowo), to fajny przykład tego, jak samemu można tworzyć muzykę na poziomie. O ile kojarzyłem chłopa wcześniej z projektów black metalowych (Elegiac, Downward Spiral), w których płodził nagrania z prędkością rozszalałego geparda, tak ta bardziej rockowa odsłona bardziej do mnie przemawia. Cztery hiciory plujące pustynnym pyłem i trudem drogi, aż człowiek żałuje, że nie ma tego więcej.

Ocena: 4/6


czwartek, 2 czerwca 2022

The Mezmerist – The Innocent, The Forsaken, The Guilty

 


The Mezmerist – The Innocent, The Forsaken, The Guilty
1983/2013, Shadow Kingdom Records

Jeżeli nigdy nie słyszeliście o tym projekcie, to nie szkodzi. Był on tak bardzo zakopany w undergroundzie, że aż się dziwię, że ktoś go w ogóle wykopał. Jest to o tyle ciekawa znajdźka, że na bębnach udziela się tu ponoć sam Bill Ward z Black Sabbath, a jakoś głośno o tym nigdy nie było.

Wznowienie Shadow Kingdom Records zawiera oryginalne numery z EP z 1983 roku (podobno wypuszczonej dwa lata później, ale trudno orzec jednoznacznie, bo nakład był śmiesznie mały i niefirmowany żadną wytwórnią, a w tamtych czasach niezależne wydawnictwa praktycznie nie miały szansy szerszego przebicia) oraz niepublikowane numery z 1985 roku.

Projekt Thomasa Mezmercardo nie był jakąś przełomową iglicą, przebijającą ówczesną muzykę i trendy. Jednak słucha się tego z przyjemnością, gdyż muzycznie odwołuje się on do samych trzewi dobrego, okultystycznego heavy metalu. Tak, jest tutaj klimat klasycznego NWOBHM. Tak, jest tutaj doomowe przedszkole w stylu Black Sabbath, Pagan Altar i Coven ze szczyptą klasycznego Cirith Ungol (czyli bez nadmiaru smoły). Tak, są tutaj wokale (gitary w sumie też) w stylu Mercyful Fate. Tak, jest tutaj mistyczny klimat nieokreślonej grozy.

Solidna porcja progresywnej psychedeli tłucze nas po czerepach już od startu. Gdy kończy się nieco przaśne intro i wjeżdża „Dead Ones Cry No More”, ta estetyka w pełni wypełnia przestrzeń. Snując makabryczne wizje w oparach mistycyzmu i okultystycznej poetyki, zabiera nas w fajną proto-metalową przejażdżkę circa 1974 roku.

Gdy początkowy klimat osiadł na dobre z głośników, wjeżdża heavy metalowy hicior „Arabian Nights”, bardzo mocno siedzący w stylistyce Mercyful Fate. Przebojowość jednak i tutaj jest przełamywana noktambulistycznymi wizjami dźwiękowego okultyzmu.

Wydawać by się mogło, że ten klimat się utrzyma w dalszej części trwania albumu, gdyż „Victim of Environmental Change” jeszcze bardziej idzie w stronę heavy metalu, mocno zabarwiając się feelingiem znanym z NWOBHM kultów jak Crucifixion, Witchfynde czy Traitors Gate. Jest to tylko jednak skrzętna iluzja, gdyż sam numer wraca w końcu to psychedelicznego wydźwięku, wałkując melodyjną solówkę emanującą dźwiękami melancholii i onirycznej aury przez większą część tego prawie sześciominutowego utworu.

„No Family, No Friends” oraz „Kingdom of the Dead” – kawałki nagrane już później – to już pełna pochwała heavy metalowego charakteru wyspiarskiego brzmienia z początku lat osiemdziesiątych. Mniej psychotycznych oparów, więcej mięsa w riffach. Mniej mistycyzmu (chodź nadal jest on wyczuwalny), więcej konkretnych riffów.

Album konkluduje „Jam Song”, nagranie różnych pomysłów nagranych na setkę. Pełno zespołów gra takie rzeczy na próbach – wszystko w metrum 4/4, bez jakichś kompozycyjnych niuansów. Jest to po prostu zbiór konceptów na fajne riffy i zagrywki. Przez osiem minut możemy posłuchać motywów, które nigdy nie wyewoluowały w pełne utwory lub które zostały użyte już przy innych numerach (jak „Kingdom of the Dead”).

Wypadałoby ocenić całość po tym wszystkim. Ciężko mi to przychodzi, gdyż tak naprawdę ta Epka to zbiór ciekawych pomysłów i kompozycji bez jakiegoś wyraźnego ładu. Mamy niby motyw przewodni, ale jest on na tyle szeroki, że nie narzuca on żadnych sztywnych ram. Doceniam jednak kunszt pracy gitar oraz to, że tych kawałków się po prostu przyjemnie słucha. Jest klimacik. Aż szkoda, że ten projekt nie poszedł nigdzie dalej, bo początkowy kierunek, który nam to wznowienie przypomniało, był naprawdę obiecujący. A sam winylek warto obadać, zwłaszcza jak się jest fanem wczesnego NWOBHM z zabarwieniami okultystycznymi.

 

Ocena: 4/6


czwartek, 19 maja 2022

Hexorcist – Evil Reaping Death

 


Hexorcist – Evil Reaping Death
2022, Memento Mori

Debiutancki krążek death metalowców z Florydy, którzy zdają się doskonale rozumieć czym powinien być old-school metalu śmierci. Już od samego początku zwala się na nas nawałnica ciężaru ostrych riffów i solówek tak bardzo gwałcących wajchy, jak tylko się da. No i te głębokie, chropowate wokale wprost z trzewi piekła. Klasyka pełną gębą.

Miks wokali jest świetny, jednak czasem miałem wrażenie, że w porównaniu z nim, gitary wypadały zbyt płasko. Produkcja całości jest jednak na zadowalającym poziomie i dobrze chwyta balans między nowoczesnymi rozwiązaniami, a tradycyjnym brzmieniem. Do tego wszystkiemu wtóruje piękny, czytelny basik, plumkając jak jurny bączek w tle tego wszystkiego.

Czy czegoś tu zabrakło? Przyznam, że nie jestem w pełni usatysfakcjonowany z tego, co przynosi „Evil Reaping Death”, jakkolwiek bym tego albumu nie chwalił. Problem polega na tym, że tuzy, do których chłopaki się odwołują stylistycznie, potrafiły wykrzesać z siebie coś charakterystycznego w swoim brzmieniu i kawałkach. Tutaj może jest kilka płomiennych highlightów, dzięki którym można się zorientować gdzie jesteśmy na krążku, ale szału jednak nie ma. Także jestem w stanie sobie wyobrazić, że jakiemuś maniakowi ten album może nie podejść albo będzie się dłużyć. Ja z tym problemu nie miałem, ale ten niuans jest wyraźny.

BTW – niech rzuci kamieniem ten, kto nie zakochał się w tym artworku

 

Ocena: 4/6


piątek, 29 kwietnia 2022

Deathhammer – Electric Warfare

 


Deathhammer – Electric Warfare
2022, Hells Headbangers

Dostaję w swoje łapki nowy krążek Deathhammer i już wiem, że czeka mnie urokliwie popierdolona jazda. I potwierdzam na samym wstępie, tak na szybko, że ta załoga dalej nie zawodzi.

Norweski duecior nie sili się na żadną oryginalność, bo i na co komu ona? Jest to black/speed/thrash do bólu. Jebany kult wczesnego Bathory i wszystkiego dobrego, co kiedykolwiek leżało w pobliżu. Do samego zgniłego szpiku przeżartych przez trąd kości. Prawdziwa jazda i apoteoza demonicznej stylistyki. Trzeba być chyba jakimś turbo odlepionym od rzeczywistości malkontentem, by na to narzekać. Zwłaszcza że Deathhammer nie robi tego wszystkiego na rympał. Chłopaki angażują w swej pracy wszystkie możliwe kompozycyjne triki, by nie wiało tu nudą – i wychodzi im to w opór dobrze.

Ten album zdecydowanie bardziej do mnie przemawia niż jego poprzednik „Chained to Hell”. Szlagiery pokroju fantastycznego „Crushing the Pearly Gates” na stałe zagoszczą na moich głośnikach, zapewniam was o tym solennie. Tu muszę zaznaczyć, że subiektywnie są rzeczy, które leżą mi mniej – np. otwierający „Savage Agressor”, ale daleki jestem od nazwaniem tego ultrasonicznego uderzenia złym czy kiepskim. Po prostu jak na mój gust, kunszt Deathhammer lepiej widać w dalszej części płyty. „Enter the Morbid”, „Thirst for Ritual” (ta frenetyczna solówka na blastach – głowa mała, jak dobrze jest to ukręcone!), „Rapid Violence”… hit za hitem wręcz goni.

Dwa słowa chciałbym jeszcze powiedzieć o takim monumentalnym dziele jak „Return to Sodom / Soldiers of Darkness”. Ten kawałek jest trochę inny. Tutaj mamy więcej klasycznego thrashu z rozbudowaną warstwą kompozycyjną. Riffy dalej tną jak garota, ale forma tutaj idzie w niemieckie klasyczne thrashe niż w zbleczurowane wyziewy. Nawet solóweczka jest bardziej melodyjna i mniej chaotyczna niż na reszcie płyty. Ta kompozycja dodaje dalszej głębi temu nagraniu, zwłaszcza że Deathhammer nie brzydzi się eksperymentowaniem z różnymi tempami. Co też jest istotne, ponieważ na „Electric Warfare” znajdziemy i szybkie uderzenia, jak i nieco dłuższe kompozycje – jest różnorodnie, ale co najważniejsze: jest różnorodnie z głową.

Taka ciekawostka na sam koniec: ponoć nagrania z Electric Warfare powstały kilka lat temu, jeszcze przed nagraniem „Chained to Hell”, kiedy jeden z chłopaków odwiedził Australię. W 2020 postanowili wrócić do tego materiału i dopisać kilka nowych numerów. I coś w tym jest, bo co i rusz można natrafić na pewne nawiązania do australijskiej szkoły. Widzicie? Podróże kształcą.

 

Ocena: 6/6


sobota, 2 kwietnia 2022

Bütcher – 666 Goats Carry My Chariot

 


Bütcher – 666 Goats Carry My Chariot
2020, Osmose Productions

Mieszanka tu jest naprawdę wybuchowa: riffy rodem z Abattoir, intensywność i klimat jak z Nifelheim, leady płomienne i bogate jak z najlepszych klasyków amerykańskiego power metalu, a do tego patusowe chórki – raz orbitujące w stronę melodii, a raz w stronę brutalnej siły. To jest to podejście do klasycznego metalu, które kapele w stylu Enforcera czy Skull Fist upudrowały w ugrzeczniony styl. Tutaj nie ma kompromisów i grzecznej zabawy z łokciami przy boczkach jak suchoklatesowe primadonny. Tu jest agresja, furia, zniszczenie. Jak niechciany bękart Tokyo Blade z Desaster, jak zwyrodniała abominacja Destroyera 666 z Rat Attack. To nie jest wasz kolejny black/thrash – choć jego tutaj jest pełno. To coś większego, głębszego i bardziej skomplikowanego, a wciąż tak naprawdę w swej formie prostego i naturalnego.

Riffy <3 Na słodkie stópki jezuska, ile tutaj się dzieje w departamencie molestowania gryfu gitary. Opuszki tak skaczą po progach, że aż ciężko za tym nadążyć. Wspaniale się słucha szybkiego metalu, gdzie nie tylko kostkowanie jest oszałamiające, ale też estetyka linii melodycznych.

Jeżeli są jakieś miałkie kuce, które twierdzą, że Evil Invaders to najlepsza młoda kapela z Belgii, to niech lepiej szybko przestaną, by nie wyjść na dyletantów o kaprawych mordach. Bütcher zjada tych wymoczków bez popity.

W ogóle śmieszna sprawa: Mimo iż Bütcher mógłby spokojnie spocząć na laurach przy swoim szybkim, melodyjnym graniu, to jednak zespół postanowił nie iść na łatwiznę i do swoich kompozycji potrafi wpleść monumentalne zagrywki. Pogłębia to wymiar ich muzyki niesamowicie, zwłaszcza że robią to na poziomie najwyższej światowej klasy.

Ten album ma wszystko. Jak można popełnić tak dobrze wyważony miks old-schoolowego mięsa i thrash metalowej stylowy? To aż głowa mała. Brzmienie też zresztą pasuje do reszty i aż krzyczy „rok 1985!”. Enforcer to miękkie parówy (zwłaszcza, że zajebali w 2021 riff z „Face The Butcher”, ale zagrali go wolniej, bo nie nadążają XD), Cauldron to płaczliwe memeje, Skull Fist to… ktoś w ogóle daje jeszcze jebanie o Skull Fist? Bütcher rozwala to wszystko w puch i proch dowolnym swoim kawałkiem z „666 Goats Carry My Chariot”. Moglibyśmy zresztą też pogadać o samym tytule albumu i okładce. Jak to wygrywa wszystko, to aż głowa mała.

Polecić ten album to mało.

Ocena: 6/6

poniedziałek, 7 marca 2022

Massacre – Resurgence

 


Massacre – Resurgence
2021, Nuclear Blast

Każdy kolejny album po „From Beyond” to była niezła wtopa, co nie? Ani „Promise”, ani „Back From Beyond” nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Massacre jednak nie składa z broni i próbuje ponownie z „Resurgence”. Czy ten album jednak był komukolwiek potrzebny? Zaraz to sprawdzimy!

Pierwsza sprawa, która tym bardziej zaostrza apetyt na „Resurgence”: do line-upu wrócił Kam Lee, tak dobrze znany z charakterystycznych growli na fantastycznym klasyku „From Beyond”. Oprócz niego na basie Mike Borders – fani Massacre go na pewno skojarzą, gdyż grał on na demówkach z 1986 roku. Gościnnie udzielili się tutaj także Marc Greeve z Morgoth i Dave Ingram z Benediction. A więc skład nielichy i dobrze rokujący.

W praktyce to, co się dzieje na „Resurgence” można sprowadzić do prostego podsumowania: solidny death metal w szwedzkim (!) stylu – wystarczająco klasyczny, by zadowolić starych wyjadaczy. Kompozycyjnie jest nawet interesująco i miło się tego słucha. Kawałki potrafią zaskoczyć fajnymi wstawkami i momentami, które starają się przełamać amalgamatyczne bloki death metalowego okrucieństwa. Nie jest jednak idealnie, zdarzają się fragmenty, które najzwyczajniej w świecie wieją nudą. Nie jest ich na szczęście zbyt wiele, ale nie da się ich nie dostrzec.

Kam Lee jest w wyśmienitej formie i dostarcza naprawdę solidne wokale. Riffy Johanssona i Peterssona (jakbyście się zastanawiali skąd florydzki death metalowy gigant nagle nabrał skandynawskiego charakteru ;) ) są autentycznie konkretne. Wyczerpują temat pod względem ciężaru jak i szybkości i melodii. Nie no – sadzą te death metalowe zagrywki jak prawdziwi fachowcy.

Tak jak na debiutanckim „From Beyond”, także i tutaj dostaniemy solidna porcję Lovecraftiańskich motywów. I to naprawdę porządną – praktycznie wszystkie teksty są zainspirowane Cthulhu mythos. Genialna okładka spod ręki Wesa Benscotera także wpisuje się w ten motyw. W ogóle, tak na marginesie, Wes staje się jednym z moich ulubionych artystów od okładek metalowych. Jego okładka do „Macabre Eternal” Autopsy, „Ravenous Plague” Legion of the Damned czy “Phantom Antichrist” Kreatora, to sztosiwa pierwszej wody. O wiele lepiej mu idą nowsze prace niż te, z których jest może bardziej znany, poczynione dla Vadera i Slayera w latach 90tych.

Wracając do Massacre, Kamowi Lee i spółce wspaniale wyszło utkanie odpowiedniego klimatu dla swojej muzyki. Stworzyli album pełen mistycznej grozy i niepokojącej aury. Jest tutaj kilka momentów, które można by było zrobić lepiej, niemniej całokształt prezentuje się naprawdę rzetelnie i zachęcająco. A najważniejsze jest to, że „Resurgence” to nagranie, do którego chce się wracać. „Book of the Dead”, „Innsmouth Strain” i „Spawn of the Succubus” to uderzenia na miarę porządnego metalu śmierci i zniszczenia. Wieńczący całość „Return of the Corpse Grinder” – nitka nawiązania do „From Beyond” – to już brutalny cios, w którym puszczają wszelkie hamulce. Death/thrash z barbarzyńskimi melodiami, podkreślającymi ciężar całości.

Na koniec dwa słowa o miksie i masteringu: jest przejrzyście, a przy tym wystarczająco organicznie i groźnie. Dobór przesterów jest quality, tak samo jak robota inżynierska przy poskładaniu tego wszystkiego do kupy.

Nie jest to może sztos nad sztosy, ale warto przesłuchać. I wrócić.

 

Ocena: 4/6

wtorek, 19 października 2021

Power From Hell – Profound Evil Presence

 


Power From Hell – Profound Evil Presence
2019, High Roller Records

A stwierdziłem, że z okazji koncertu Power From Hell w Warszawie zerknę sobie na ich ostatnie dzieło. „Profound Evil Presence” z 2019 roku jakoś mi umknęło w natłoku tego wszystkiego, co ostatnio było wydawane. I choć Power From Hell zawsze darzyłem dużą estymą, to jednak rzadko do nich wracałem (z pewnymi wyjątkami). Dlaczego? Możliwe, że się już rozleniwiłem – ta brazylijska banda zawsze szła w brzmienia tak surowe, że chyba bardziej się nie dało. Ich debiutancki krążek z 2004 roku mógłby spokojnie powstać w 1984 roku, zarówno pod kątem produkcji dźwięku jak i kształtu samych kompozycji, i nikt by się nie poznał. Bezwzględna i groźna istota samej esencji dogmatycznego metalu. Jest wiele zespołów, które lecą na schemacie Bathory plus Venom – ba!, niektóre nawet wywodzą się jeszcze z lat osiemdziesiątych. Power From Hell wyróżniał się tym, że oprócz ostrych jak brzytwa riffów do swych kompozycji dorzucał piekielnie smaczne przejścia i zaskakująco dobrze zagrane leady – solóweczki pyszne i kipiące rozżarzoną siarką prosto z piekła rodem, w końcu nazwa zobowiązuje, co nie.

Na „Profound Evil Presence” naturalnie tego nie brakuje, ale goście tutaj poszli full black metal w niektórych kawałkach. Nadal riffy są pełne speed/thrashowej nuty, ale jest tutaj o wiele więcej blackowych wyziewów. Power From Hell nie obawia się zwolnień i nie boi się także rozpędzonych blastów. Cenię takie urozmaicenie, bo to już szósty krążek (nie licząc epek), więc ryzyko zjadania własnego ogona jest jak najbardziej rzeczywiste.

A to nie jedyna zmiana. Produkcja dźwięku też nabrała przestrzeni i gabarytów, więc odbiór samej muzyki jest przystępniejszy. Nadal jest to brudny metal z piekła rodem, ale już nie brzmi jak szlifierka kątowa w stylu Blasphemy czy demówek Sodom. Niezmiennie dostajemy organiczny brud i spaliny, ale tym razem usłyszymy to wyraźniej.

Jestem ciekaw w sumie, ile tego to zasługa nowego perkmena. Gość jest niesamowity. Thiago Splatter robi tutaj kawał dobrej roboty i tłucze te garnki jak dziwkarskie dupy w piekle. Typ zresztą udziela się w całym mrowiu brazylijskich kapel ostatnio i potrafi przekuć swoje doświadczenie

Nie wiem czy wiecie, ale goście z Power From Hell mają także poboczny death metalowy projekt o nazwie Anarkhon, bardzo mocno siedzący w lovecraftiańskim okultyzmie. Trochę tego przeciekło do Power From Hell. Sama okłada jest tego przykładem. „Profound Evil Presence” nie ma już przaśnej grafiki z pentagramami, kozłami i krągłymi dziwkami w mocnym settingu BDSM jak to miało na ogół miejsce dotychczas. Mamy złowróżbny obraz typowo Lovecraftowego horroru pełnej niezrozumiałej i przedwiecznej grozy. Dziwnie to trochę wygląda dla stylistyki, do której przyzwyczaił nas Power From Hell (no, wystarczy zerknąć na okładkę „Sadismo” czy „Spellbondage” albo nawet ostatniego EP „Blood ‘n’ Spikes”). Poza tym do tekstów, które stale oscylują wokół piekła, wyuzdanego seksu i krwawych rytuałów, doszło sporo elementów w tematyce Cthulhu mythos. Ale nie ukrywam – w pytę to pasuje do tych monumentalnych black metalowych zagrywek, więc jak dla mnie urozmaicenie na plus i dojrzewanie zespołu w dobrym kierunku.

Muszę przyznać, że momentami miałem silne Destroyer 666 vibe. Niby ta sama nisza muzyczna, ale Power From Hell zawsze było bardziej chaotyczne i surowsze niż Destroyer.

Chciałem krótko napisać o tym, że album w pytę i brać bez zastanowienia, a wyszła wielowątkowa analiza – no cóż zrobić, „Profound Evil Presence” na to zasługuje. Punkowy duch pierwszej fali blacku, który zawsze był obecny w muzyce Power From Hell, choć nadal obecny, tutaj został wzbogacony o wiele elementów późniejszego rozwoju tego nurtu. Współgra to fantastycznie z konwencją speed metalowej kanonady, nie wzdragającej się przed gwałtownym wyhamowaniem do bardziej podniosłych momentów.

Power From Hell, Warszawa 17.10.2021 – koncercik baza i sztosiwo. Było kulturalnie, nie za tłoczno i bardzo głośno. Chłopaki z Outlaw też dali radę (perka 10/10).

Ocena: 5/6

środa, 30 grudnia 2020

Hrom – Legends of Powerheart: Part II

 


Hrom – Legends of Powerheart: Part II
2020, Hoove Child Records

Pięć lat po solidnej debiutanckiej części pierwszej przychodzi nam ogrzewać się w blasku „Legends of Powerheart: Part II”. I jest to blask jasny, mocny; pełny wewnętrznej siły, od której we krwi buzuje energia i rwące drobiny metalowej agresji.

Co tu mamy? A świetną produkcję i dobrze wyważone kompozycje. Zakrzykną tu z podziwu fani oldschoolowego metalu, zarówno ci preferujący amerykańskie power uderzenie jak i ci od surowości brytyjskiej nowej fali. Same utwory mają swoje charakterystyczne patenty, przez co ładnie oddzielają się od siebie i zapadają w pamięć. Pamiętacie dwójeczkę Visigotha? To Hrom tutaj idzie w sukurs za młodymi liderami tradycyjnego grania. Jest moc.

Lekko ostudził mój zapał początek samego albumu. „Ethereal Travel” troszeczkę za bardzo ocieka europowerową przaśnością, jest to jednak do przeżycia, zwłaszcza że z biegiem trwania samego utworu odkrywa on przed nami swe kolejne walory. Można się wówczas złapać za serducho i westchnąć z ulgą, że nie jest to jakaś ucukrzona remizowa potupanka. Ale spoko, spoko – potem jest już o wiele lepiej.

Innym mankamentem jest ciągle towarzyszące poczucie, że ktoś tutaj starał się ewidentnie zrobić album maksymalnie poprawny. Niemal widzę oczami duszy jak zespół ślęczy nad podręcznikiem zatytułowanym „Jak pisać dobry metal”, rozrysowując każdą partię na tablicy korkowej. Nadal mamy tu polot i kreatywność, ale jakoś to wszystkie takie ujarzmione i usystematyzowane. Może to kwestia realizacji nagrania, może coś innego, ale za każdym razem jak słuchałem tej płytki, to miałem takie odczucie.

Na szczęście album potrafi się bronić sam. Takie wałki jak „Stargunner”, „Enchanter”, „Death in the Sky” atakują z całą stanowczością metalowej szpicy totalnej dewastacji. Nie zapominajmy o „Seer’s Trial”, którego bas podąża za nami na długo po wyłączeniu odtwarzania. Generalnie polecam, quality content i zapraszam serdecznie do słuchania.

Ocena: 5/6

wtorek, 22 grudnia 2020

Artillery – By Inheritance

 


Artillery – By Inheritance
1990, Roadrunner Records

Bezdyskusyjnie „By Inheritance” to jeden z najciekawszych albumów thrash metalowych w historii. O ile wcześniej duńskie Artillery zamachało przed oczami swą maestrią i kunsztem na „Fear of Tomorrow” i „Terror Squad”, tak teraz dokonało czegoś niesamowitego.

Ta płyta pokazuje zresztą jak ważne jest czerpanie inspiracji ze świata dookoła nas. Chłopaki mieli w sumie jedyną w swoim rodzaju okazję na trasę po egzotycznych rewirach Związku Radzieckiego i przywieźli stamtąd TONY nowych pomysłów na to, jak wpleść orientalne motywy do technicznego thrash metalu.

Już w trakcie intra w postaci „7:00 From Tashkent” widać, że będziemy mieli do czynienia z czymś niezwykłym, ale gdy uderza otwierający album „Khomaniac” – bezdyskusyjnie jeden z najlepszych thrash metalowych morderców w historii gatunku – to nie da się powściągnąć ciar. To jest tak przygnębiające jak seks po ecstasy – świadomość, że nigdy się już nie znajdzie czegoś tak dobrego.
Artillery z każdym kolejnym albumem udowadniało, że agresję thrashu da się bliżej połączyć z brutalną techniką i skomplikowanymi melodiami. Od „Fear of Tomorrow” przez „Terror Squad” aż do „By Inheritance”. Potem to już było różnie po zreformowaniu zespołu i na tym się nie będę skupiał. Apoteoza tego, co można osiągnąć poprzez splatanie tych trzech czynników została osiągnięta na „By Inheritance”. Niewielu jest w stanie osiągnąć taki level spełnienia i kompletności. Muzyka tutaj poraża nie tylko swoją techniką i precyzją, ale także mocą, energią i chwytliwością, do takiego stopnia, że w sumie nie da rady znaleźć jakikolwiek zamiennik dla tego nagrania.

Artillery robi dobrze to, co Megadeth zrobił średnio – proste bębny. Techniczna muzyka wcale nie wymaga skomplikowanych partii perkusyjnych, właśnie paradoksalnie prostota rytmu perkusyjnego (ale nie prostackość) pięknie eksponuje złożoną warstwę gitarową i pasujący do tego wokal. Tutaj perka nie dominuje utworów – stanowi odpowiednie thrash metalowe tło ze skocznymi stópkami i wariacjami d-beatu.

Orientalne harmonie gitarowe brylują przez cały album idealnie uzupełniając techniczne riffy. To jest ważne: Artillery nie miota pretensjonalnie egzotycznych motywów wszędzie gdzie popadnie, lecz tworzy z tego doskonale współgrający materiał. Podwaliny pod to już zostały ułożone na „Terror Squad”, ale teraz Artillery rozszerzyło swoją naturalną stylistykę zdaje się o czwarty wymiar.

Produkcja dźwięku i praca studyjna też rozwinęły się jeszcze bardziej w porównaniu z tym, co było wcześniej. „By Inheritance” spokojnie staje w szranki z innymi landmarkami z epoki: „Never, Neverland” i „Painkillerem”. Cieszy to niezmiernie, że ten majstersztyk jest w stanie przetrwać próbę czasu i takie hiciory jak „Beneath The Clay (R.I.P.)”„Khomaniac”„Bombfood”„Equal at First”„Life in Bondage” i tytułowy czardasz bez kompleksów nadal mogą grzmieć na cały regulator. A potem czas na innych tuzów tego stylu grania z okresu: HeathenToxikParadoxCoroner, i już mamy materiał na długą, nostalgiczną imprezę.

Ocena: 6/6

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Artillery – Terror Squad

 


Artillery – Terror Squad
1987, Roadrunner Records

Cenię sobie kapele tworzące świetną muzykę nawet po tym, jak udało im się wyrzeźbić majstersztyk już na samym początku. Zamiast osiąść na laurach i spijać śmietankę z pochlebstw, są goście, którzy potrafią ciągle udowadniać, że mogą nadal rozwijać swój geniusz, a przy tym nie tracić swej żywiołowej iskry. Artillery jest pięknym przykładem tego, jak można dopracować swój styl i rozszerzyć swoją stylistykę, a przy tym nie tracić swojej tożsamości.

A przynajmniej Artillery sprzed tych kilku dekad, co nie.

Widać zmiany w porównaniu z debiutem. Przede wszystkim produkcja nie jest już tak surowa. Starano się podbić górę i środek, tak by przy tym nie tracić tego „mięsistego” thrashowego brzmienia. I wyszło perfekcyjnie. Ponadto same kawałki mają jeszcze więcej techniki w riffach i tego cudownego angażowania kontrastu między niskimi dźwiękami, a tymi wyższymi. Taki układ aż się prosi o zróżnicowane zabawy z rytmem: cwały, galopady, odskoki od jednostajnego tremolo – i tak właśnie czyni Artillery. Czy to w średnim tempie czy w szybkich ścigaczach – gitary nie próżnują i nie idą na łatwiznę, dzięki temu muzyka Artillery nie nuży i nie trąci myszką. Naprawdę, precyzja tych bardziej technicznych momentów powala.

Flemming Ronsdorf też jakoś pewniej czuje się za mikrofonem niż na „Fear of Tomorrow” i sięga całym sobą po wibrujące, wysokie zaśpiewy wybrzmiewające tą jego charakterystyczną chrypką.
Kawałek tytułowy jest tutaj błyszczącym thrash metalowym klejnotem, ale w pamięć mocno zapadają także inne kilery: bezkompromisowy otwieracz „The Challenge”, agresywny „Let There Be Sin” (który w te niecałe cztery minuty spokojnie zawstydza dorobek Exodusa), bezlitośnie techniczny „At War With Science” z cieniem niepokojącej psychodeli, wirujący „Decapitation of Deviants”
Słabsze momenty? Absolutny brak. Są takie, które trochę mniej zostają w głowie, choć bardziej poprawnym stwierdzeniem by było, że nie wżerają się w czaszkę w takim samym stopniu jak wylewający się z tego nagrania geniusz tych zagrywek, które koszą bez skrupułów. Przez co takie poprawne i bardzo dobre motywy wydają się odstawać od reszty, a przecież to nadal jest świetny numer za świetnym numerem.

Seryjnie, „Terror Squad” (i w sumie także jego poprzednik „Fear of Tomorrow” jak i następca „By Inheritance”) to jeden z najlepszych thrash metalowych długograjów z lat osiemdziesiątych. Szkoda, że taki materiał dostał nieskończoną okładkę (można o tym poczytać w wywiadzie), ale w sumie tak z perspektywy czasu, nawet ona dodaje nieco egzotycznego smaku do całokształtu oprawy.

Ocena: 5,8/6

wtorek, 8 grudnia 2020

Artillery – Fear of Tomorrow

 


Artillery – Fear of Tomorrow
1985, Roadrunner Records

Czas na mały „blast from the past”. Większość thrashowych maniaków pewnie spotkała się z Artillery – zresztą nie dziwota, gdyż pierwsze trzy albumy duńskich kanonierów to klasyka gatunku. A Artillery na miano klasyki w pełni zasłużyło.

Kompozytorskie zdolności Artillery na debiutanckim krążku doskonale sprawdzają się w tempach wolniejszych i szybszych; kawałki nie nużą a wręcz same gną karki w machaniu banią, a to wszystko przeszywają szybkie tremola. Gitarzyści nie krępują się w wykorzystywaniu wszystkich strun i progów, riffy wiec nie są nudne, lecz co ważne – nie są też przekombinowane. Wszystko uzupełniają bardzo fajne leady zagrane w harmonii (najlepszy chyba jest w „Deeds of Darkness”). Także mamy tutaj całą przekrojówkę przez to, co najlepsze w thrash metalu

Świetną opcją są także wpływy z nieco innych rejonów świata metalowego. Usłyszymy tu nawet granie w stylu Manila Road. Głównie słychać to na „King Thy Name Is Slayer”, zarówno gitarowo jak i wokalnie, gdyż Flemming Ronsdorf śpiewa tu trochę nosowo. Natrafimy też na szczyptę Celtic Frost w mrocznym „Show Your Hate”.

Ten album jak na rok 1985 jest niesamowicie ciężki, brutalny i techniczny, a przy ty bardzo smacznie zróżnicowany. Brzmienie zestarzało się cudownie – jak dobra whisky. Zawsze to trochę loteria, bo to były czasy, gdy produkcja studyjna tego rodzaju muzyki to nie był cały przemysł i zbiór wypracowanych złotych standardów, lecz błądzenie we mgle i eksperymenty. Gitary mają mocny przester, a wokal ten śmieszny delay, ale nadal razem tworzą taką dźwiękową magmę, że zdychajcie małorolne kuce. Ogniste solówki podlewają to jeszcze bardziej niezwalczonym amokiem.

Jest technicznie, ale bez zbytniej przesady (przypomina się pierwszy Coroner). Riffy zadowolą tych, którzy w thrashu szukają wyważonej równowagi między wyrafinowaniem, a barbarzyństwem. Gdyby Megadeth miał jaja, „Killing Is My Bussines…” brzmiałby jak Artillery.

„Fear of Tomorrow” nie ma słabszych momentów. Cała płytka niszczy i miażdży z nieujarzmioną furią i niepohamowanym gniewem. Polecam każdemu, kto szuka dobrej muzyki dopieszczonej pod każdym względem: ciekawej, trzymającej w napięciu i dającej bardzo dużo satysfakcji ze słuchania.

Ocena: 6/6

wtorek, 1 grudnia 2020

Traveler – Traveler

 


Traveler – Traveler
2019, Gates of Hell Records

Kanadyjska ziemia zapewnia nam regularny dopływ „retro” speed/heavy metalu w ostatnich latach. Z poziomem jest różnie, ale trzeba przyznać, że bądź co bądź, każdy maniak old-schoolu znajdzie coś tutaj dla siebie. A jest w czym wybierać, bo szpaler jest naprawdę długi i bogaty. Ostatnimi czasy trochę namieszały takie kapele jak CauldronStrikerSkull Fist, a to raptem bardziej rozpoznawalne (czytaj: modne) nazwy, za którymi czają się takie hordy jak AxxionMidnight MaliceGatekeeperMetalianIron Dogs/Ice WarEmblem i wiele, wiele innych. W ostatnich latach swoje cegiełki do tego muru pożogi i destrukcji dokładają niszczyciele pokroju Riot CitySabireSmoulder czy właśnie Travelera. Muszę tu od razu nadmienić, że to nie są byle jakie kapelki, które lecą na nostalgii i vintage stylu, ale naprawdę konkretne ładunki gigawatów energii.

Także weźmy na warsztat debiutancki długograj Travelera. I tu muszę wyznać już na wstępie, że stylistyka w jakiej obraca się ta brygada kupiła mnie bez reszty. Co się tu odjaniepawla, toć to szok i derby zniszczenia! „Starbreaker” rozpoczyna album bez zbędnych ceregieli, chwytając za gardło i lejąc po mordzie swymi chwytliwymi acz mięsistymi melodiami. Jak to cudownie nadaje ton całemu nagraniu – poezja. Podwójny atak gitarowy i bardzo wybity w miksie bas przywodzi na myśl Iron Maiden, ale pod kątem riffów bliżej tutaj chłopakom do Grim Reapera Tokyo Blade oraz amerykańskiego US Power Metalu spod znaku Liege Lord. Na całej swej debiutanckiej płycie Traveler ukuł bardzo dobrze zrównoważony amalgamat różnych wpływów: jest tutaj obecny NWOBHM, amerykański power, a także wyszukana mieszanka wybuchowa speed metalu z odpowiednią dawką melodii. Koneserzy metalu z epoki łatwo znajdą tutaj analogie, które już kiedyś pojawiały się w undergroundzie: pierwsza fala szwedzkiego heavy pod egidą Gotham City Universe, francuski Vixen, belgijski Crossfire… ale to, co Traveler robi naprawdę dobrze, to wkłada tę całą stylistykę w bardzo miłą dla ucha, organiczną produkcje z najwyższej półki. No i wokale. Wokale tutaj są po prostu piękne, ale o tym za sekundkę.

Rytm i tempo utworów dominują pneumatyczne kilery miotające energię i pędzący zamęt. Genialny „Street Machine”, „Mindless Maze”, „Starbreaker” i „Speed Queen” to hiciory jakich potrzebujemy i jakich pożądamy. Konkretne i błyskotliwe torpedy, rozczepiające atom swym połączeniem melodii z siłą i mocą. Traveler w dodatku wbrew pozorom nie gra przewidywalnie i nie klepie takiej prostej heavy metalowej łupaniny. Koronnym dowodem na to jest „Mindless Maze” – tłucząc bezlitośnie z siłą tłoków rozgrzanego V8 ma przy tym w sobie sporo progresywnych zagrywek, bardzo umiejętnie wplątany miękki refren i niesamowicie drobiazgową grę solową. A epickie zacięcie w Tokyo Blade’owskim „Behind the Iron”? Patos uderza dokładnie tam, gdzie powinien się znaleźć, bez zbędnych udziwnień.

Charyzmatyczne i ekspresywne wokale o bardzo szerokim spektrum wyrazu stanowią kolejny element w tym kolażu perfekcji. Ich pełna gama wybrzmiewa w zróżnicowanych melodiach i uderza zarówno w niskie tony, jak i wysokie wrzaski. Harry Conklin byłby dumny. Tytanicznie zaśpiewy pasują jak rękawiczka do brzmienia warstwy instrumentalnej oraz głębi finalnego miksu i trzeba przyznać, że stanowią dużą zaletę debiutanckiej płyty Kanadyjczyków. Choć trudno tu jednoznacznie wskazać, który element zasługuje na palmę pierwszeństwa – nie z tymi ognistymi gitarami!

Zarekomendować ten album to mało. Naprawdę, wespół z Riot City Traveler rozbił bank na 2019 rok. Może jedynie „Fallen Heroes” klepie trochę mniej z utworów z omawianej płyty, ale może to kwestia tego, że akurat taki hymn w średnim tempie mi tutaj średnio przypasował, mimo iż wokale i instrumentalistyka nadal stoją tutaj na wysokim poziomie. A cały album to miazgunia!

Ocena: 5,8/6

czwartek, 19 listopada 2020

Riot City – Burn the Night

 



Riot City – Burn the Night
2019, No Remorse Records

Minęło naprawdę sporo czasu od momentu, gdy tak mi siadł jakiś albumik od młodej kapeli stylizującej się na metal z lata 80tych. Riot City dowaliło taką energię i burzliwą ognistość na swym debiutanckim „Burn the Night”, że klękajcie narody.

Już po samej przykuwającej wzrok okładce można się domyśleć, co tutaj będzie grane. Trudno przejść do porządku dziennego obok tak oczywistego wyzwania rzuconemu Judas Priest. I fakt faktem jest tutaj sporo tego vibe’u, którego znamy z „Painkillera” i z „Ram It Down” – inspiracje są dość jasne i słyszalne – ale na szczęście muzyka Riot City nie sprowadza się tylko do naśladownictwa Judasów. Pewnie w innych recenzjach przeczytacie, że hurr durr muzyka w stylu Judas Priest (notabene można tak opisać jakieś 90% młodego heavy metalu nawiązującego do tradycyjnego grania z lat 80tych), no dobra, może jakiś trochę bardziej zorientowany typek jeszcze skojarzy, że nazwa kapeli jest wzięta z albumu Riot. Owszem – Riot tutaj też wyraźnie słychać, zwłaszcza z ery „Thundersteel”, ale muzyka Riot City jest wbrew pozorom o wiele, wiele głębsza. Czuć tu wyraźnie wpływy takich tuzów jak ADX wymieszany z Hexx, szczyptę Attackera Agent Steel, a także solidną dawkę Helstar Burning Starr, zwłaszcza w gitarze prowadzącej. Z nowszych kapel to Riot City najbliżej do Travelera (też zresztą Kanadyjczyków) i zabójców prędkości z Seax.

Muzyka serwowana przez Riot City jest szybka, ale chłopaki potrafią doskonale tę prędkość wyważyć, przez co nie grają na jedno kopyto. To zresztą stanowi o sile tego albumu – nie ma tu słabszych momentów, kompozycyjnie wszystko bardzo ładnie ze sobą współgra. Fajnie nawet wyszedł bardzo króciutki wstęp na gitarze klasycznej do „In the Dark”, tak w stylu „For the Love of Money” Obsession.

Jestem ciekaw jak na żywo wokalista daje radę, bo tyle tu wysokich zaśpiewów (i to całkiem niezłych, choć nie doskonałych), że głowa mała. Wokal jest idealnie wpasowany w tę klasyczną produkcję z organicznym brzmieniem gitar i perki. Czas wdziać skórę i aviatory oraz upierdolić piłą dach w swoim nudnym bawarskim sedanie – metalowa autostrada do lat osiemdziesiątych stoi otworem, płaczliwe suchoklatesy, a Riot City nie bierze po drodze żadnych jeńców!

Jak ja bym chciał, by Judas Priest teraz tak grało, jak gra Riot City na tym pomarańczowym winylku. To jest tak niesamowite, że aż nie dbam o to, że momentami wokalista trąci komiczną manierą, bo Kanadyjczykom muzyka na „Burn the Night” wyszła tak naturalnie, że chyba bardziej się nie da.
Czas na cybernetyczne orły strzelające laserami z oczów, parówczaki. Czas na najlepszy album 2019, który zjada bez popity te wszystkie przereklamowane EnforcerySkull FistyWhite Wizzardy Cauldrony. Czas na przywołanie glorii najlepszej epoki w historii muzyki rockowej i metalowej. Czcij noc pełną brudu i żądzy!

Ocena: 6/6