piątek, 11 września 2015

Avenger – The Slaughter Never Stops




Avenger – The Slaughter Never Stops
2014, Rocksector

Wielce się me serce raduje, gdy kapela wraca po latach z nowym albumem, który jest godną kontynuacją ich dotychczasowego dorobku. Zwłaszcza, że fakt, iż jakiś zespół dowalił w latach osiemdziesiątych do pieca świetnymi wydawnictwami, nie oznacza wcale, że po latach nadal potrafi nagrywać porządną muzykę. Było ostatnio trochę reunionów starych klasyków NWOBHM. Część z nich, jak Battleaxe czy Satan, pokazało, że nadal można tworzyć nową muzykę w klasycznych klimatach. Większość jednak brutalnie zawiodła, dostarczając jakieś krzywe bękarty, które z klasycznym metalem mają tyle wspólnego co Zielone Żabki, Farben Lehre czy Luxtorpeda. Dlatego powrotny album Avengera, dopóki go nie odtworzyłem, był swoistym albumem Schroedingera - jednocześnie mógł być dobry, a jednocześnie mógł być szmirą. 

Debiutacnki album Avenger, z którego okładki straszyła krwawy postać w ćwiekowanym kasku i ochraniaczach, dzierżąca piłę spalinową Stihl, stanowił dość ciekawy punkt na mapie brytyjskiego metalu. Znajdywały się na nim skondensowane, niezbyt rozwlekłe (z jednym wyjątkiem), szybkie kompozycje w postaci „On the Rocks” czy „Enforcer”. Już nie wspominając o drogowym zabójstwie na piątym biegu jakim był „Death Race 2000”. Za kompozycje na pierwszej płycie był w większości odpowiedzialny nieobecny już w zespole Mick Moore. 

Na następnym w kolejności albumie „Killer Elite” więcej miał do powiedzenia ówczesny gitarzysta Greg Reiter, co zresztą nieznacznie słychać w utworach. Na tym albumie występuje już większe zróżnicowanie utworów. Nie zmienia to faktu, że „dwójka” Avengera także prezentuje rasowy materiał ociekający metalowym mięsiwem. Minęło niemal trzydzieści lat od czasu premiery „Killer Elite” i właśnie zostaliśmy ugoszczeni zupełnie nowym, świeżutkim albumem, uzupełniającym katalog Avengera z lat osiemdziesiątych. Z ówczesnego składu ostał się jedynie perkusista Gary Young, jeden z założycieli kapeli, oraz wokalista Ian Swift, który także miał swój epizod w Atomkrafcie i Satanie. 

Nowiutki “The Slaughter Never Stops” okazał się bardzo interesującym dziełem. Rozpoczyna go klimatyczne instrumentalne intro, zatytułowane “Mace Imperial”, które roztacza aurę niepokoju i tajemniczości. Po nastrojowym i atmosferycznym wstępie uderza w nas silny kontrast, gdyż na pierwszy plan wtacza się “Race Against Time” - utwór w gruncie rzeczy szybki i energiczny. Napisałem “w gruncie rzeczy”, gdyż niestety kompozycja nie jest pozbawiona pewnych wad. Zawiera co prawda świetne riffy i jest niezwykle energetyczna, jednak w środku, po refrenie, ma wtrącone średnio pasujące do siebie zwolnienie i zmianę stylu. Nie jest to zły utwór, ale dość niefortunne połączenie patentów sprawia, że może być odebrany za jeden z gorszych na albumie. Zwłaszcza, że z każdym kolejnym kawałkiem Avenger rozgrzewa się coraz bardziej. Nie mamy tutaj tego irytującego schematu - rozpoczynania albumu jednym, dwoma, trzema dobrymi numerami, by przez całą resztę płyty nudzić nas średniakami i słabiakami.

Dudniący “Fate” został uzbrojony w bardzo ciekawe połączenie stylów oraz przeplatanie się heavy metalowych riffów charakterystycznych dla niemieckiej szkoły z tymi, które jednoznacznie kojarzą się z NWOBHM. Znajdują się w nim także świetnie dobrane przejścia i melodie grane przez dwie gitary oraz fajna solówka. Siła albumu Avenger jednak dopiero zaczyna się pojawiać. Majdenowo-Angelwitchowy początek do “Fields of the Burnt” stanowi jeden z najlepszych momentów na tej płycie. Zespół jednak nie popada w tendencyjność i tuż po nim następuje dość ciekawa zmiana kierunku w utworze, która sprawia, że nie dość, że kompozycja jest bardzo oryginalna i zapadająca w pamięć, ale też jest naprawdę świetnie zaaranżowana i zagrana. Wokalista nie stroni też od pokazywania ognia w gardle. Wysoki poziom zostaje utrzymany przez pędzący “Into The Nexus”, który dzięki licznym zmianom i bridge’om tętni życiodajną siłą, oraz takimi konkretami jak “Decimated” i “Into Arcadia Go”, łączącymi siłę z melodią i dokoksane przejścia z płomiennymi solówkami. Jak łatwo zauważyć - dobrze zaaranżowane utwory, do których wstawiono odpowiednio ze sobą współgrające figury i zagrywki, to znak firmowy “The Slaughter Never Stops”. 

Avenger umieścił też cover “Killers” na swoim nowym wydawnictwie. Jest to dość ciekawy wybór, nie zmienia to jednak faktu, że został zagrany z prawdziwym ogniem i werwą, a dość podobna barwa głosu Iana Swifta do Paula Di’Anno, sprawia, że wersji Avengera słucha się bardzo przyjemnie. Avenger nie stara się usilnie imitować oryginału, jednak nie urządza żadnych awangardowych inb, które by zepsuły tę kompozycję. 

Następny w kolejności “Flayer Psychosis” jest chyba najbardziej radosnym i melodyjnym utworem o mordowaniu i oskórowaniu swych ofiar w historii metalu. Szybkie kopytko połączone z energetyczną gitarą, harmoniami i ostrymi zagrywkami w refrenie, które brzmią niezwykle mięsiście ze względu na brzmienie wzmacniaczy… nie powiem, nowy Avenger to prawdziwe sanktuarium heavy metalu. Sama kompozycja trwa ponad siedem minut i jest najdłuższą na albumie, zdominowanym przez wałki trwające standardowo po trzy, cztery minuty. “Flayer…” jest jednak tak samo starannie dopracowany jak inne kompozycje, dlatego nie nudzi, a raczej co chwila zaskakuje kolejnymi patentami. Raz następuje klimatyczne zwolnienie, z solówką, tylko po to by się przerodzić w prawdziwy tappingowy pojedynek dwóch gitar chwilę później. Kolejnym razem lekko zmieniony podkład pod zwrotkę wprowadza zupełnie nowy odcień do całokształtu utworu - te siedem minut przelatuje tak szybko, że aż człowiek łapie się za głowę, dlaczego ten utwór tak szybko się skończył! 

Nowy album Avengera obfituje w punkty zwrotne oraz prawdziwe hiciory, do których się ciągle wraca. Znajdują się tutaj troszeczkę gorsze wałki, które choć ustępują prawdziwym mocarzom, to jednak nie są wcale słabe. Czy na nowym albumie jest godny następca „Under the Hammer”? Myślę, że tak. “Fields of the Burnt”, “Into the Nexus”, “In Arcadia Go!”, “Flayer Psychosis” czy zaczynający się dość sztampowo, jednak przeradzający się z czasem w fajny utwór “Shot to Hell” to kompozycje, które są bardzo udane i które ukontentują niejednego maniaka metalu. Ian Swift na ogół śpiewa dość spokojnie, jednak potrafi przyłożyć prawdziwym piekłem z przepony, gdy utwory tego wymagają. Siłę albumu stanowią świetnie zaaranżowane kompozycje. Charakterystyczne elementy (początek “Fields of the Burnt”, przejście przed solówką w Into the Nexus), umiejętnie skomponowane pasaże, sprawne operowanie kontrastami i imponujący warsztat instrumentalny sprawiają, że nowy Avenger jest płytą obok której nie sposób przejść obojętnie. 


Ocena: 5/6

1 komentarz:

  1. Bardzo dobra płyta. Do wokalu trzeba się przyzwyczaić, ale pasuje do muzy. Mam niestety wydanie digipakowe ze zmienioną okładką z 2018. Okładka pierwotna bardziej mi się podoba, ale to jewelcasowe wydanie w zasadzie nieosiągalne. Do płyty mam jeden zarzut. Niepotrzebny ten cover "Killers". Samo wykonanie super, tylko po co ? Lepsze byłoby Too Wild To Tame lub Hot 'n' Heavy Express albo oba. Takie auto covery w nowym wydaniu i ze Swiftem na wokalu. Ciekawe kiedy nowa płyta, bo jestem bardzo ciekawy, a już sześć lat minęło od recenzowanej. Ich menadżerem jest nasz rodak, więc może by ich ponaglił ?

    OdpowiedzUsuń