piątek, 22 września 2017

Sabbat - Dreamweaver





Sabbat - Dreamweaver
1989/2007, Noise Records

Pomysłowe riffy i przejścia, rozbudowane struktury utworów, wymyślne teksty, to jest coś, co zawsze jednoznacznie kojarzyło się zarówno z pierwszym, jak i drugim albumem Brytyjskiego Sabbat. To wszystko zostało przyobleczone w świetną produkcję, w której przestrzeni znalazły swoje wyraźne miejsce wszystkie instrumenty - w końcu Andy Sneap, co nie? Aczkolwiek „Dreamweaver” nie został w nią tak dobrze uzbrojony jak debiutancki krążek. Widać to zwłaszcza po gitarach solowych, które zostały trochę zbyt schowane z tyłu, ale warto przy tym nadmienić, że to jakoś nie razi to szczególnie.

Fakt iż jest to album koncepcyjny, narzucił nieco ograniczeń na muzykę i teksty. “Dreamweaver” został zainspirowany książką Briana Batesa The Way of Wyrd (która, o ile się orientuję, nadal nie ukazała się jeszcze w polskim przekładzie), w której akcja dzieje się w VI wieku w Anglii i koncentruje się wokół chrześcijańskiego mnicha poznającego tajemnice pogańskiego szamanizmu. Sabbat idealnie sportretował tę stylistykę i atmosferę niesamowitości pierwotnego mistycyzmu oraz poetyckiego sentymentalizmu, jednocześnie pędząc na piątym biegu z riffami ostrymi jak frisbee z żyletkami.

Zadziwiające jest to jak Sabbat potrafi być jednocześnie magiczny i poetycki, a zarazem pełen brutalności. Inteligentny thrash, który nie wpada w żadne progresje czy z dupy wzięte motywy, by pokazać złożoność i kunsztowność poszczególnych kompozycji.

Mimo iż zdecydowanie bardziej preferuję debiutanckie dzieło Brytyjczyków, to nie odmówię “Dreamweaverowi” klasy i artyzmu. Sabbat tu nie spuszcza swojej maestrii nawet na jotę i nadal poraża swoją biegłością wykuwania genialnej muzyki. Misterne i potężne kompozycje takie jak “Wildfire”, “Mythistory”, “The Best Enemies”, “The Clerical Conspiracy” i koncertowy klasyk w postaci “Do Dark Horses Dream of Nightmares? (ta gra słów!) to uderzenia mocne i błyskotliwe zarazem. Może nie jest to album, który znalazłby się w top 10 thrashu, ale na pewno stanowi silną pozycję, której niewiele zabrakłoby do takiego zestawienia.

Ocena: 5/6



piątek, 8 września 2017

Evil One - Militia of Death





Evil One - Militia of Death
2010, Pervade Productions

Nowa fala thrashu to temat na prawdziwą epopeję. Niezależnie od tego jaki ma się do niej stosunek - czy brandzlujecie się “po bydgosku” każdym kolejnym, brzmiącym tak samo wysrywem, czy też traktujecie całe to zjawisko z niegasnącą pogardą - to trzeba przyznać, że Francja nie była jakimś wyraźnym punktem na jej mapie. Evil One więc jawi się jako swoista ciekawostka. Kapela została założona w 1997 roku, czyli jeszcze na trochę przed tym całym thrashowym odrodzeniem, i ma na koncie pięć albumów studyjnych, z czego “Militia of Death” stanowi trzeci i zarazem ostatni wydany pod szyldem Evil One. Aktualnie zespół nadal działa, jednak już pod jakże oryginalną nazwą Thrashback.

W sumie ten zespół można potraktować jak taki francuski odpowiednik tych wszystkich naszych Thermitów i innych Terrordome’ów, na co wskazuje i image, i same “klisze” z okładek. I w tym momencie można zadrżeć na świadomość tego, że w innych krajach nawet lokalną, przaśną thrash metalową sztampę majstrują o wiele lepiej niż u nas. “Militia of Death” nie jest dziełem wybitnym, ale nadal słuchanie tego albumu sprawia większą frajdę niż boby sadzone przez Deathinition, Thermit, Rusted Brain czy bezbecję od Nocnego Kochanka.

“Milita of Death” została uzbrojona w dość przyjemną dla ucha produkcję - czystą, głośną, przestrzenną i niezbyt “przetworzoną”. Same utwory może i nie przypadną wszystkim fanom thrashu do gustu, to jednak zostały poskładane całkiem sprawnie. Mają swoje zmiany tempa, mniej i bardziej ciekawe riffy i trzymające fason solówki. Evil One trzyma się mocno poprawnej konwencji thrashu, ale słychać, że chłopaki starają się dociążyć swoje twory gdzie tylko się da, jednocześnie nie uciekając od melodyjnych leadów, które często są odgrywane w gitarowych harmoniach (zresztą jeden z mocniejszych punktów na albumie). Dość ciekawie wybrzmiewają gdzieniegdzie motywy zainspirowane Panterą. Na uwagę zasługują także wokale – wysokie, ale jednocześnie ciepłe i przyjemne dla ucha.

Niestety, Evil One nie uciekło od zmory nowej fali thrashu, mianowicie od przynudzania. Czasem nie wystarczy jedynie zadbać o zróżnicowany zestaw motywów i przejść, by utrzymać wysoki poziom jakości swych kompozycji. Sam cover “Fast as a SharkAccept też wypadł jakoś tak blado w porównaniu z oryginałem. Za mało pazura! No, jeżeli thrash metalowa kapela taką kompozycję – z pięknym tremolo, agresywną wymową i podwójną stópką – odgrywa przeciętnie, to coś tu wyraźnie niegra.

Generalnie słuchanie całego “Militia of Death” mija się z celem, gdyż to zwyczajnie nuży mimo dość dobrego poziomu większości poszczególnych utworów. No, może nie większości, ale przynajmniej połowy. Dlatego wyrywki z „Militia of Death” są nawet całkiem dobre. Sam utwór tytułowy pojawia się także w nieco bardziej… Tankardowej… odsłonie pod postacią “Militia of Beer”. I brzmi to całkiem nieźle, zwłaszcza, że na wokalach udziela się sam Gerre, a w utworze pojawiają się pewne znane wstawki z dorobku Tankard . W każdym razie nawet gościnne występy Gerrego z Tankard, Hermana Franka z Accept, Pascala Betova z ADX i Jeffa Watersa z Annihilator nie podnoszą jakoś bardziej jakości z odbioru całokształtu. A to chyba nie tak miało w zamyśle działać.

Ocena: 3,5/6