poniedziałek, 27 lipca 2015

Savage Messiah - The Fateful Dark




Savage Messiah - The Fateful Dark
2014, Earache Records 

Pamiętam jakim nieporozumieniem i porażką był poprzedni album młodych Brytyjczyków “Plague of Conscience”. Nie przeszkadzało to jednak temu, by zespół ten otrzymał dotację ze specjalnego funduszu rządowego (Music Export Growth Scheme) przeznaczonego dla podmiotów, promujących brytyjską muzykę za granicą. Może dzięki temu zastrzyku gotówki (w postaci co najmniej pięciu tysięcy funtów) najnowszy album Savage Messiah nie jest już taką muzyczną lurą i w końcu jest albumem słuchalnym.

Mamy tutaj do czynienia z nowoczesnym melodyjnym power/thrashem nie stroniącym od twardych riffów. Wszystko to zostało opakowane w nowoczesną, lecz nawet nieźle wyważoną, produkcję i dobrze pasujący do całości wokal, co szczególnie cieszy, bo na poprzedniej płycie to właśnie forma wokalisty była jednym z głównych mankamentów. Co prawda wizja muzyczna Savage Messiah na “The Fateful Dark” do mnie nie przemawia - ot taki kabotynizm metalowy, stawiający na liche patenty i tanie efekciarstwo - to jednak nie można odmówić zespołowi dobrej formy, instrumentalnych umiejętności i rzetelnego podejścia do tematu aranżacji utworów. Przy tym albumie fani takiego grania mogą się nawet nieźle bawić. 

Co prawda dla mnie pewnym nieporozumieniem są radiowe balladki przetykane pseudociężkimi wstawkami - “Live As One Already Dead” i “Zero Hour”, jednak co kto lubi, możliwe że takie kompozycje są wymagane w kanonie melodyjnego thrashu w dzisiejszych czasach. W każdym razie już “Hammered Down”, “Iconocaust”, “Cross of Babylon” czy “Hellblazer” to godne kompozycje, za które należy się uznanie i pochwała. 

Dodam jeszcze tak trochę na marginesie, że to ciekawe, że u nas nie ma takiego programu jak wspomniany Music Export Growth Scheme, który jest przeznaczony dla artystów i firm związanych z muzyką, chcących promować swoją działalność za granicą. Jak widać ta inicjatywa jest przeznaczona dla wszelakich form ekspresji, także dla świata heavy metalu. Może warto by się zastanowić ilu polskim wykonawcom ze świata bluesa, muzyki awangardowej, jazzu, heavy metalu, folku, muzyki elektronicznej i alternatywnej, a nawet hip hopu można by było pomóc, promując przy okazji polską muzykę, za, załóżmy, kwotę 270 milionów złotych, zamiast stawiać wątpliwej potrzeby i natury muzeum na warszawskim Muranowie? Ale w sumie po co, skoro w wyborach do cebul-samorządów i rządu, nasi rodacy wybiorą gości, którzy wolą organizować festiwale poezji żydowskiej i maratony rowerowe korkujące miasta w godzinach szczytu. 

Ocena: 4/6

Warrant - Metal Bridge



Warrant - Metal Bridge
2014, Pure Steel Records


Nie, nie mamy tutaj do czynienia z tym słodkopierdzącym Warrant od “Cherry Pie”, lecz z legendarną niemiecką speed metalową lobotomią. W sumie nie spodziewałem się, że wyjdzie jakiekolwiek nowe studyjne wydawnictwo firmowane tym szyldem. Tymczasem kapela, która stworzyła kultowe “The Enforcer” i “First Strike” uderza ponownie. Trudno oczekiwać by nowy materiał miał równać się z poziomem “Ready To Command”, “The Rack”, “Nuns Have No Fun”, “Ordeal of Death” czy “Satan”. Niemniej spodziewałem się czegoś, co może spokojnie stanąć w szranki z nowszymi albumami heavy metalowymi. O, jakże srogo się zawiodłem. 

Nowy Warrant jest dziełem na miarę ostatnich płyt Heretic, Laaz Rockit czy Metal Church. W dodatku muzyka tego niemieckiego tercetu wyraźnie przechodzi konflikt ontologiczny. Trzydzieści lat temu Warrant naparzał iście ściskający za duszę heavy/speed, który elektryzował i sycił swą mocą. Teraz nurza się w jakimś trudnym do określenia nowoczesnym thrashu ukrytym za toną nowomodnego groove’u. Gitary są z reguły wolne, ospałe, pełne dysonansów i nieprzejrzystego dołu. Wokale brzmią co najmniej dziwniej. Nie można odmówić Jorgowi, żeby się nie starał. Jednak jego wokale są pełne radiowej maniery. Dużo w nich melodyjnego środka, a sporadyczne wycieczki w górę skali nie są już tak ekscytujące jak kiedyś. Dobrze, że w ogóle są, lecz ich kondycja pozostawia wiele do życzenia. Nie zabrakło też patentów charakterystycznych dla takiej muzyki i dla wspomnianych niedawno płyt. 

Już na starcie wita nas kubeł zimnej wody. Choć “Asylum” nie jest złym utworem, to jednak sama styczność z brzmieniem płyty i tą nowoczesną, nowomodną, mało czytelną produkcją dźwięku, która brzmi jak pełganie pancernego żula po żwirze, stanowi swoisty szok estetyczny. Perkusja w tym utworze jest szybka, jednak gitary dudnią jakiś neothrashowy groove, a wokale w chórkach miękko bimblają, bo tego nie da się inaczej określić, w przestrzeni jak w jakimś mało wyględnym późnym Flotsam & Jetsam. Basu praktycznie nie usłyszymy spod tego zakalca gitar. Właściwie jedynym momentem, w którym go słychać jest początek do “Blood in the Sky”, tuż przed tymi infantylnymi chórkami i metalcore’owymi wstawkami gitarowymi. A infantylnych zaśpiewów rodem z Korpiklaani na tej płycie jest tutaj co nie miara. 

Jedynymi utworami, które dają radę, gdy już obniżymy nasze standardy odbioru, są “Asylum”, “Come and Get It” oraz “You Keep Me In Hell”, czyli sam ścisły początek albumu. Potem Warrant już męczy bułę na pełnym gazie, nudzi i katuje wpędzające słuchacza w zakłopotanie figury i pomysły. Nie ma co się rozwodzić nad poszczególnymi kawałkami, gdyż nie ma to absolutnie sensu. Wszystkie mają te same mankamenty i te same irytujące elementy w swych konstrukcjach. 

Na “Metal Bridge” jest jednak trochę dobrych momentów, które jednak giną pod nawałą core’owych, groove’owych i neothrashowych pomyj. Ten album byłby całkiem dobrym, a przynajmniej przyzwoitym dziełem, gdyby się go pocięło niemalże na części pierwsze i posklejało co lepsze fragmenty ze sobą, odsączając go z syntetyczności brzmienia podczas produkcji dźwięku. 

Żeby tego było mało, na ten album trafiły nagrane na nowo dwa utwory z debiutanckiej płyty zespołu “The Enforcer” z 1985 roku - “Ordeal of Death” oraz ówczesny numer tytułowy. Nagrany na nowo “Ordeal of Death” powinien zachwycać, bo jakże inaczej - w końcu to kultowy wałek sprzed trzydziestu lat, do którego bania sama chodziła. Technicznie powinniśmy mieć tutaj do czynienia ze starą, fajną kompozycją, przyobleczoną w nowoczesne rozwiązania brzmieniowe. Efekt jednak jest odwrotny do zapewne zamierzonego. Spokojny i melodyjny wokal nie ma już tej ówczesnej drapieżności, a gitary są rozmyte w niezbyt czytelną breję. Nagrany na nowo “The Enforcer” jest analogiczną pomyłką. 

Kończąc już tę recenzję powiem, że umęczyłem się nad tym albumem nieziemsko. Wszystko się na nim ze sobą zlewa, poszczególne utwory irytują swoimi pseudometalowymi patentami i wymową. Tak jak mówiłem, są tutaj dobre momenty, jednak nie dość że trzeba się ich na siłę doszukiwać z powodu tego horrendalnego brzmienia, to jeszcze giną w tym całym lesie średnich zagrywek, tak jakby zespół chciał ukryć fakt, że czasem zdarza im się napisać heavy metalowy riff. 

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że ta płyta będzie aż tak asłuchalna. W 2014 roku pojawiło się naprawdę sporo świetnych muzycznych wydawnictw, jednak końcówka roku coś za bardzo obrodziła w średniawki, kiepskie płyty oraz marne albumy zespołów, które wręcz splamiły swe nieskazitelne dyskografie (i tak, patrzę w tym momencie na to, co odwala Sanctuary), wydając nagle po latach mdłe szmiry. Jak widać, już zresztą po raz kolejny, sam fakt, że kapela nagrała kiedyś kultowe i fantastyczne dzieła nie jest powodem dla którego powinniśmy apriorycznie podchodzić do jej najnowszych albumów. 

Ocena: 2/6

Toranaga - God's Gift




Toranaga - God's Gift
1990/2013, Divebomb Records


Scena thrash metalowa z Wysp Brytyjskich spłodziła pokaźną gromadkę wspaniałych zespołów. Zespołów, które jednak pozostawały w cieniu, gdy oczy metalowych maniaków były skierowane bardziej w stronę Niemiec, USA oraz egzotycznej i brutalnej Amerykii Południowej. Bardzo niewiele tworów z ziemi krykieta oraz popołudniowej herbatki wybiło się ponad metalowy underground. Relatywnie niewiele też do niego dotarło. O ile prawie każdy metalowiec, który zgłębia przelotnie odmęty muzyki lat osiemdziesiątej zna takie nazwy jak Xentrix, Sabbat czy Onslaught, o tyle obca może być mu nazwa Toranaga. 

Zespół, którego opus magnum "God's Gift" jest już od co najmniej dwudziestu pięciu lat nie do dostania w żadnym sklepie. Do poznania genialnych kompozycji tej kapeli mógł się przyczynić jedynie internetowy serwis aukcyjny połączony z zasobnym portfelem lub szperanie po zapyziałych odmętach pirackiego internetu. Na szczęście w tym momencie na scenę wkracza niezastąpione Divebomb Records i można czasowniki w dwóch poprzednich zdaniach spokojnie zamienić na czas przeszły dokonany. Mamy teraz na wyciągnięcie ręki wznowienie drugiej płyty brytyjskiej Toranagi. 

Tak jak w przypadku innych wznowień wydanych przez Divebomb Records jakość wydania stoi na najwyższym poziomie. Zawartość krążka została zremasterowana i brzmi teraz o niebo lepiej. Na szczęście nie zostały popełnione jakieś znaczne zmiany edycyjne. Po prostu całość teraz brzmi świeżej i przede wszystkim głośniej. Wszystkie hiciory z tej płyty hulają teraz aż miło. Wspaniały energiczny "Food OF The Gods", dudniący thrash metalowy hymn z epickim zabarwieniem "Hammer To The Skull", klimatyczny "The Shrine" oraz zamykający pierwotną srebrnokrążkowy wersję tego wydawnictwa "Execution". 

Na wznowieniu Divebomb Records oprócz dziewięciu utworów, stanowiących oryginalną zawartość "God's Gift" pojawiają się także trzy niepublikowane wcześniej nagrania, zarejestrowane w okresie następującym po zarejestrowaniu nagrań do "God's Gift". Siedmiominutowy "Beauty & The Beast" urzeka swym klimatycznym akustycznym intro, przechodzącym w stonowaną balladę, by w końcu uderzyć toczącego się, walcowatego thrash metalowego niszczyciela w średnim tempie. Na uwagę zasługują niebagatelne solówki oraz interesujące zmiany rytmu. "Eternity's End" jest kunsztowną kompozycją z lekkim zacięciem progresywnym. Ach, te zmiany metrum... Słychać, że zespół miał ochotę trochę poeksperymentować. Ostatnim utworem jest cover zespołu Fleetwood Mac, stanowiący dość interesującą ciekawostkę. 

W wydawnictwach Divebomb Records oprócz zawartości płtyki równie interesująca jest zawartość bookletu. Oprócz standardowej "wyposazenia" w postaci tekstów do utworów (choć muszę przyznać, że zawiódł mnie brak liryk do bonusowych nagrań) w środku znajdziemy wywiad z zespołem, archiwalne zdjęcia, wycinki z gazet, skany biletów oraz plakatów z okresu. Polecam szczególnie tym, którzy są zafascynowani dobrą szkoła thrashu spod znaku brytyjskiego Sabbat lub amerykańskiego Heathen. Mocna rzecz.