wtorek, 18 lipca 2017

Hellwell - Behind The Demon’s Eye





Hellwell - Behind The Demon’s Eye
2017, High Roller Records

Osoba Marka Sheltona nie powinna być obca nikomu, kto choć trochę interesuje się klasycznym heavy metalem. Jego mistrzowski umysł, stojący za legendarną i kultową Manilla Road, zrodził wiele klasycznych metalowych kompozycji stanowiących kwintesencję gatunku. Shelton jest osobą niezwykle kreatywną, dlatego, gdy dowiedziałem się, że jego poboczny projekt (który tworzy z tajemniczym osobnikiem w postaci E.C Hellwella) wydaje swoją drugą płytę, od razu wskoczyłem na tak zwany “hype train”. Zwłaszcza, że Manilla Road stanowi bardzo rzadką mieszankę - łączenia świetnej muzyki z wpływami świetnej literatury – i taki też jest Hellwell. Trudno znaleźć lepszą muzyczną ilustrację dla takich genialnych klasów jak Howard, Lovecraft, Moorcock, Doyle, Poe.

Bardzo szybko się okazało, że “Behind The Demon’s Eye” jest w pełni zasłużonym sukcesorem debiutanckiego “Beyond The Boundaries of Sin”.

Mark Shelton jest w stanie namalować przekonujący obraz grozy za pomocą heavy metalu. Nie jest łatwo opisać to, co osiągnął z muzyką Hellwell, bez faktycznego posłuchania samej muzyki. Nawet komuś, kto jest zaznajomiony z klasycznym materiałem Manilla Road nie przełoży się słowami całej magii i atmosfery pierwotnego, kosmicznego horroru, jaki został tutaj wykreowany. Kompozycje nie dość, że same w sobie są niezwykle dobrze pomyślane, to w dodatku prezentują się tym genialniej z brzmieniem, jakie zostało tutaj dobrane. Całość jest przy tym niezwykle przestrzenna, o co świetnie zadbały przeróżne klawisze, naśladujące brzmienie fortepianu, organów i organów Hammonda. Nawet jeżeli ktoś nie jest entuzjastą klawiszów w muzyce rockowej lub metalowej, nie będzie narzekał na ich obecność. Tak dobrze to wszystko razem brzmi.

W Hellwell Shelton połączył barbarzyński heavy metal z epicką awangardą oraz pełnym szaleństwa i grozy klimatem, jakby żywcem wziętym z pełnej niepokoju grozy Lovecrafta. Lovecraft jest tym czym dla literatury czym Hellwell dla muzyki - nie trzeba tworzyć fantastycznych potworów i zjaw, by obudzić strach u odbiorcy, wystarczy sama atmosfera nienazwanego zła; pierwotna groza, która odwołuje się do najstarszych instynktów i najpotworniejszych domysłów. Taki jest właśnie Hellwell, jednocześnie metalowy do szpiku kości z gitarowymi riffami i świetnymi solówkami, a drugiej strony pełen niezwykłej atmosfery i cyklopowej aury przeraźliwej zguby. Budują ją wokale, budują ją klawisze, buduje ją perkusja, a przede wszystkim sama konstrukcja poszczególnych partii utworów.

Co do samych utworów, dostajemy tutaj zadziwiające zróżnicowanie jak na sześć pozycji. “Necromantio” i “Lighwave” stanowią stosunkowo krótkie uderzenia, w których w pełni została rozwinięta metalowa siła Hellwell. Przejście w środku “Necromantio”, które stanowi wprowadzenie do solówki to takie mistrzostwo gitarowego brzmienia, że klękajcie narody. Prosty motyw, a tak świetnie wpasowany, że aż ciary przechodzą.

To Serve a Man” i “The Last Rites of Edward Hawthorn” to epickie muzyczne opowieści, trwające po ponad 10 minut. W nich swoje miejsce dostały także solówki klawiszowe, między innymi w postaci trzy minutowej solówki organowej w “To Serve a Man”, która świetnie dzieli kompozycje na dwie części. Shelton zadbał o to, by w tak długich utworach nie było nudno, a przy tym, by zachowały spójność i jednolitą formułę. To nie “Book of Souls” Iron Maiden, tutaj naprawdę nie odczuwa się długości trwania rozbudowanych kompozycji. Zwłaszcza, że riffy gitarowe są bez wyjątku bezbłędne. A to jakie pandemonium się rozpętuje po rzeczonym organowym przerywniku to czysta poezja. Shelton profesjonalnie żongluje tutaj atmosferą i dynamiką.

The Galaxy Being” i fantastyczny “It’s Alive” stanowią kompromis między długością, a - z braku lepszego określenia - przebojowością. Są to kompozycje poetyckie i teatralne, a przy tym pełne metalowego okrucieństwa i dynamicznego drygu. Shelton pieczołowicie buduje w nich jasno przemyślany klimat, by potem zaskoczyć nas swymi klawiszowymi, wokalnymi i gitarowymi manipulacjami.

Czy najnowszy Hellwell jest lepszy od “jedynki”? Trudno orzec, choć pod względem muzycznym chyba tak. Samo wydanie nie jest tak bajeranckie jak w przypadku “jedynki” - nie ma w środeczku lovecraftowego opowiadania Hellwella, ani plakatu. By przeczytać opowiadanie Marka… znaczy Ernesta Cunninghama Hellwella, musimy uzbroić się w najnowszą antologię opowiadań Swords of Steel, w której pojawia się po raz kolejny jego praca. Choć nie ma efektownych dodatków, to samo wydawnictwo jest kapitalne. Wybitna muzyka, wybitne teksty, wybitna oprawa graficzna, nic tylko brać i się cieszyć.

Ocena: 5,5/6

sobota, 15 lipca 2017

Manilla Road - To Kill A King





Manilla Road - To Kill A King
2017, Golden Core Records

Nie ukrywam, że jest wielkim fanem dorobku Manilla Road z lat osiemdziesiątych. Owszem, lubię także ich wydawnictwa z XXI wieku, jednak to do ich klasycznego materiału odczuwam największy pociąg. Nie zmienia to faktu, że taki “Atlantis Rising” i “Gates of Fire” to świetne nagrania. Podobnie jest z “Mysterium” i specyficzną “A Blessed Curse”. Nie ukrywam też, że podoba mi się to, co Manilla zrobiła na “Playground of the Damned” i “Voyager”. Jednak te płyty wyraźnie odcinają się od takich klasyków jak ”Mystification”, “Crystal Logic”, “The Deluge” i tak dalej. Ciekawe jest jednak to, że najnowsze wydawnictwo trybunów epickiego metalu z Wichita w stanie Kansas jest chyba najbardziej w stylu dawnej Manilli spośród ich ostatnich dzieł. Nie czuć tego od razu, z początku przebija się to w pojedynczych motywach i riffach, ale z biegiem kolejnych utworów, coraz bardziej można się utwierdzić w takim wrażeniu, zwłaszcza na finiszu w postaci “Blood Island”.

Na “To Kill A King” konwencja jest nadal nienaruszona. Dostajemy to, czego mogliśmy się spodziewać - epicki heavy metal z klasycznym, barbarzyńskim zacięciem i poetycką aurą. Muzyka nadal jest pełna magii i tajemniczości, w różnych odsłonach dynamiki i ciężaru. Owszem - jest i szybko, ale są też momenty, w których można cieszyć się melodyjną melancholią. Shelton znów bezbłędnie skonstruował swoje kompozycje, dbając o detale, zróżnicowanie motywów, spójną konstrukcję i jak zwykle genialne, inteligentne teksty.

To, co odróżnia nowy album od jego poprzedników, to mimo wszystko większe nawiązanie brzmieniem, konstrukcją utworów i generalną wymową, do albumów Manilla Road z lat 1985-1987. Nie napiszę, że ten album spokojnie mógł powstać między “Open The Gates” i “Mystification” i nikt by się nie jorgnął, ale ewidentnie czuć w “To Kill A King” ducha tamtego okresu. Wystarczy posłuchać riffów i wokali Sheltona (tam gdzie śpiewa on, a nie Hellroadie).

Co do samych utworów, no tutaj to czeka nas istna poezja. W dodatku cieszy mnie fakt, że Manilla Road przeszła test na otwarcie albumu najdłuższym utworem z płyty. Pierwszy, zresztą tytułowy, wałek jest niezwykle epicki, a przy tym świetnie wyważony i wybitnie sprawdza się w roli otwieracza do całości. Nie jest łatwo skonstruować taką kompozycję, a tutaj proszę - mamy i aurę tajemniczości, i nutkę mistycyzmu, a przy tym takie wysycenie energią, które orzeźwia i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Ale w sumie to zawsze była jedna z wielu mocnych stron kompozycyjnego talentu Marka Sheltona - gość zwyczajnie umie pisać długie utwory, które nie męczą, nie nużą, nie usypiają, a wręcz przeciwnie.

O ile w przypadku utworów z “Mysterium” czy “A Blessed Curse” jestem w stanie wymienić swoich faworytów, o tyle z “To Kill A King” mam z tym wyraźny problem. W sumie nie ma tutaj kompozycji, które by ustępowały pozostałym klasą i kunsztem. Każda z dziesięciu ścieżek ma do zaoferowania najwyższej próby muzykę i każda z nich robi to na swój wyjątkowy sposób. Czy “The Conqueror” tętniący genialnymi solówkami Sheltona, czy rozpędzony i melodyjny “The Arena”, czy “Castle of the Devil” z tą frenetyczną pracą perkusji, czy też mocno tradycyjny “Blood Island”. Może nie ma tu hitu na miarę “Necropolis”, czyli krótkiego i zwięzłego ścigacza, ale to nie o to chodzi na tym albumie. Chociaż taką rolę spełnia poniekąd wspomniany “Blood Island”, który najpierw wchodzi solówką w mordę, a potem galopuje i ściska gardło swym konkretnym barbarzyńskim wydźwiękiem. Nie obraziłbym się, gdyby ten wałek na stałe zagościł w repertuarze koncertowym Manilla Road i mówię to całkiem serio. Warto też dodać, że jest tutaj też garść mocnych utworów w balladowym stylu: wolnych i akustycznych. Z tego typu kompozycji mamy tutaj “Never Again” i “In The Wake”. Z czego należy zauważyć, że “In The Wake” bardzo mocno nawiązuje kompozycyjnie i ekspresyjnie do utworów znanych z “Metal”, zwłaszcza gdy wchodzi ciężar przesterowanych gitar. Utwory Manilla Road mimo dość umiarkowanego tempa nadal niosą w sobie paradoksalnie dużo dynamiki i energii, co jest zasługą kompozycyjnego geniuszu Marka Sheltona. Trzeba naprawdę dobrze czuć tego typu muzykę, by tak umiejętnie poskładać poszczególne dźwięki i motywy, stwarzając coś, co będzie melodyjne, a zarazem inteligentne i ciężkie. “The Other Side” i “To Kill A King” też nie stronią od akustycznych motywów, jednak wymowa tych utworów jest już zupełnie inna.

To jest zresztą niesamowite jak w pojedynczej, spójnej i zamkniętej kompozycji, Mark Shelton realizuje wiele pomysłów na tempo, dynamikę i wymowę. Bawiąc się atmosferą i myślą, tworzy niesamowicie złożone i zróżnicowane wizje, a przez to i same utwory nigdy nawet nie zbliżają się do nudy czy sztampy. Paradoksalnie, gdyż Manilla Road nie wymyśla cudów na kiju i niestworzonych progresywnych patentów, lecz mocno siedzi w klasycznym metalowym stylu.

Nie będę tutaj bawił się w proroctwa na podstawie tego albumu. Skupię się na owocu pracy Marka Sheltona oraz jego zespołu i oznajmię, że artystyczna wizja Manilla Road okazała się znakomita i pierwszorzędna. Manilla Road nadal tworzy nieprześcigniony wzór fenomenalnego metalu złączonego w lodzie i ogniu z oprawą mistycznej atmosfery.


Ocena: 5,2/6

poniedziałek, 3 lipca 2017

Tyranex - Death Roll





Tyranex - Death Roll
2017, GMR Music Group

Kto zamawiał szybki i agresywny speed metal? Taki z thrashowymi implikacjami, heavy metalowym zacięciem, a przy tym uzbrojony po zęby w kanonady riffów? Zapraszam do obczajenia moich podopiecznych najnowszej, trzeciej już, odsłony szwedzkiego Tyranex. Zespołu, w którym brylują brutalne gitary, analogowe oldschoolowe brzmienie i nieziemski wokal Linnei Landstedt.

Tyranex deklasuje swoich rodaków z Enforcera, Katany czy innego Steelwinga. Ich muzyka to prawdziwie naszprycowany sterydami, a przy tym wyrafinowany cios zniszczenia. Jest brutalnie i energetycznie. I tak za każdym kolejnym odsłuchem. Tak się powinno właśnie aranżować warstwę instrumentalną - montując w kawałkach wiele patentów, ciekawych przejść, zmian riffów, angażujących percepcję słuchacza solówek i generalnie sprawiając, że w kompozycjach się ciągle coś dzieje. Tyranex ponadto, gdy trzeba, dodaje wokalne melodie, blasty czy syntezatorowe chóry - subtelnie, nienachalnie, sporadycznie: dokładnie tak, by urozmaicić, zaciekawić, a nie zamęczyć pretensjonalnością.

Wspomniane wokale Linnei to też silny atut Tyranexa. Wokalistka potrafi zaatakować agresywnie i chropowato, na thrashową modłę, a z drugiej strony chwilę później już śpiewa czysto i wysoko, niczym anioł błogosławiący zebranych pod sceną krzyżowców. Zderzcie Leather Leone z menstruującą Dawn Crosby, a zilustrujecie sobie poglądowo jak frenetycznie nienawistna potrafi być Linnea. No, i mimo to trafia w dźwięki.

“Death Roll” uderza na samym starcie z grubej rury dwoma świetnymi kilerami - tytułowym otwieraczem i “Blade of the Sacrificer”. Nie ukrywam, to jest prawdziwy highlight na tym albumie. W dalszej części zespół nadal trzyma bardzo wysoki poziom, ale te dwa utwory to prawdziwe perełki. W sukurs idą im rozpędzone “Berget” i “In Order To Live” (ten wysoki zaśpiew w refrenie to wokalny majstersztyk). Tyranex bawi się zmianami tempa, zachowując przy tym wysoki dynamizm utworów, jest to bardzo pożądana cecha, którą cenię w muzyce. Dzięki temu twórcy mogą urozmaicać swoje utwory, zachowując przy tym ich klimat. W samym “Order To Live” w pewnym momencie dostajemy także typowo black metalowe tremolo, razem z blastami i atmosferycznymi chórami, by następnie przejść do punkującego rytmu i klasycznej heavy metalowej solówki. To raptem jeden z takich przykładów przejść jakie znajdziemy na tej płycie, a takie patenty Tyranexowi wyszły na “Death Roll” znakomicie.

Do kawałków, które szczególnie mi przypadły do gustu dorzuciłbym “Beyond The Throes of Evil” i “Fight Them Back”. Idealnie odnajdują się na tej ornamentowej płycie, poszerzając spektrum jej wydźwięku.

Minusy? Niewiele. Czasem może drażnić antykorporacyjna prośrodowiskowa tematyka tekstów, jakby Szwecja nie miała INNYCH problemów w dzisiejszych czasach, hehe. Nie zmienia to jednak faktu, że większość liryk jest świetnie napisana i doskonale komponuje się z samą muzyką. Od strony muzycznej i wokalnej, a także i samego brzmienia, nie ma się do czego przyczepić. “Death Roll” słucha się znakomicie - i co najważniejsze, nie jest to album na jedno odsłuchanie i zapomnienie.

Poprzednie albumy Tyranexa były naprawdę spoko, ale teraz poszli jeszcze dalej i wyklarowali w pełni swoje spojrzenie na całkowite i potępieńcze zniszczenie. Czas na szaleńcze tremola, thrashowe drabinki, płomienne solówki i perfekcyjnie dobrane wokale, a wszystko to przyobleczone w ciepłe, organiczne brzmienie, świetnie pasujące do staroszkolnego metalu.

Ps. Obejrzałem kilka amatorskich nagrań live z koncertów Tyranex. Chcę to w Polsce. Jak najszybciej. Ta kapela ma wszystko to, czego brakuje Enforcerowi i Skull Fist.

Ocena: 5,2/6