Shreds Not Dead - Skull Fist, Evil Invaders - 09.06.2015 Progresja, Warszawa
Mieliśmy po raz kolejny
przyjemność gościć w Warszawie żywiołowych Kanadyjczyków ze Skull Fist. Razem z
nimi pojawili się belgijscy speed metalowcy z Evil Invaders, promujący swe debiutanckie
wydawnictwo „Pulses of Pleasure”. Mimo, że koncerty Skull Fist to zawsze jest
fajny show i dużo dobrej zabawy, to nic nie zapowiadało, że ten wieczór będzie
na swój sposób historycznym wydarzeniem.
Trzecim zespołem, który miał się
pojawić tego wieczoru miał być łódzki Hybris. Choć kapela pasowała do gigu jak
kebab do filharmonii, gdyż obraca się w diametralnie innych rejonach muzyki
metalowej, to i tak stanowiłaby ciekawy dodatek, stanowiąc urozmaicenie tego
heavy/speed metalowego konglomeratu. Hybris jednak się nie pojawiło. Swoistą
tajemnicą poliszynela w środowisku jest to, co było powodem takiego stanu
rzeczy, jednak nie będziemy teraz wchodzić w sfery prywatne poszczególnych
muzyków, bo i w sumie po co. Wystarczy powiedzieć, że Hybris w aktualnym
składzie raczej nie zagra koncertu ze Skull Fist z takiego samego powodu
dlaczego Skull Fist nie zagra prędko wspólnego gigu z Enforcerem. W każdym
razie koncert składał się z występów dwóch grup – Evil Invaders i Skull Fist.
Tuż po godzinie 20:00 na pierwszy
ogień poszedł belgijski Evil Invaders. Choć osobiście nie jestem w stanie
wytrzymać dłużej niż kilka minut przy nagraniach studyjnych tej kapeli, to ich
koncert prezentował już zupełnie inny poziom. Tu można było poczuć jak bardzo
przepełniona energią i wewnętrzną siłą jest ich muzyka. Muzycy nie stali w
miejscu jak kołki, lecz rozbijali się po scenie w gniewnym akcie speed
metalowego rozpierdolu. Nie były to jakieś śmieszkowe harce w stylu Lost
Society, ale prawdziwy barbarzyński spektakl pełen furii i agresji. I o to
chodzi w metalu. Na płytach może ich nagrania brzmią średnio (albo wręcz
słabo), ale na w koncertowym wydaniu twórczość Evil Invaders jest bardzo
smaczna. Można było nawet przymknąć oko na to, że niektóre utwory są do siebie
bardzo podobne albo, że pośrednio lub bezpośrednio czerpią patenty z takich
kapel jak Exciter, Agent Steel, Bathory czy nawet undergroundowy Glacier. Można
nawet zażartować, że nie trzeba jechać tysiąc kilometrów na koncert Excitera,
wystarczy przejść się na Evil Invaders. No, ale dość uszczypliwości. Koncert
rozpoczął się singlem promującym nową płytę, czyli „Fast, Loud ‘n’ Rude”. O ile
na płycie wokale Joego są skrajnie irytujące, o tyle na żywo świetnie pasowały
do oldschoolowego brzmienia gitar. W dodatku koncert Belgów wyglądał tak jakby
zespół w ogóle się nie męczył, mimo morderczego tempa kawałków i niebotycznie
wysokich zaśpiewów. Bezkompromisowo było aż do samego końca. Ze sceny leciał
cios za ciosem. Evil Invaders skupiło się głównie na kawałkach z „Pulses of
Pleasure” – między innymi „Master of Illusion”, „Stairway To Insanity”, “Shot
To Paradise” i tytułowym – ale pojawił się także akcent z ich pierwszej EP.
Oprócz tego fenomenalnie zagrali cover „Faboulus Disaster” Exodusa, nic nie
ujmując jego sile i przebojowości.
Poprzeczka jaką po sobie
postawili Evil Invaders była dość wysoko zawieszona i niełatwe zadanie stało
przez załogą Jackiego Slaughtera. Jednak trzeba przyznać, że Skull Fist
podołał. Nie dość, że energia bijąca z ich występu biła niewyobrażalna, to
jeszcze dynamika samych muzyków i ich prezencja sceniczna nie pozostawiały
złudzeń, że Skull Fiści czerpią niesamowitą radość z samego grania swoich
utworów. Niby z ich perspektywy był koncert na drugim końcu świata, ale forma
jaką zaprezentowali to był stu procentowy nakurw bez stulejarskiego
opierdalania się i z w dodatku z bananem na ryju. Można sobie żartować, że
Skull Fist to niemęskie granie, przecukrzone, słodkie, melodyjne, wręcz
pedalskie – jednak na żywo jest to czysta energia i prawdziwe megawaty mocy. Pojedynki
gitarowe, energiczne miotanie się na scenie i prawdziwy metalowy szał. Mało
która kapela death metalowa potrafiłaby rozpętać takie piekło na scenie jak
właśnie Skull Fist.
Na sam początek ich występu
poleciały, przynajmniej według mojej opinii, dwa najlepsze utwory Skull Fist -
epicki „Sign of the Warrior” i „Ride The Beast”. Nie ukrywam, że o ile ich
płyty studyjne nie powalają, o tyle pierwszą epkę „Heavier Than Metal” szanuję bardzo
i zawsze się świetnie bawię do utworów z tego wydawnictwa. Następnie uderzyły
takie hity jak „Get Fisted” (zadedykowany zgromadzonym paniom), „Commit To Rock”,
„Bad For Good” oraz dwa covery – „Attack Attack” Tokyo Blade i „Angel Witch”
Angel Witch”. Fajnie, że chłopaki zdecydowali się zagrać jakiś utwór Tokyo
Blade, bo wrażenie, że „gdzieś się to już słyszało na jakimś albumie Tokyo
Blade” przy utworach Skull Fist jest dość powszechne.
Fajny motyw pojawił się podczas
odegranie „Head of the Pack”, gdyż do Skull Fist na scenie dołączył Pisston –
basista Hybris. Ja wiem, że bilet do Cyrku Zalewski można dostać już za
trzydzieści złotych i nie trzeba przy tym słuchać wycia wokalisty, ale Skull
Fist przebiło wszystkie sceniczne wyczyny przy okazji grania tego utworu. Nie
dość, że standardowo Johnny znalazł się na ramionach Jackiego, podczas gdy
naturalnie obaj grali na gitarach, to jeszcze Casey podniósł Pisstona grającego
na basie. Był to bardzo fajny ukłon w stronę kapeli, która nie mogła zagrać
tego wieczoru. Na zakończenie Skull Fist zagrało kolejne swe dwa sztandarowe
utwory – „Blackout” oraz „No False Metal”.
No i tutaj nastąpiła kulminacja
wieczoru. Gdy próbuje oddać się to słowami, ta scena wypada blado i jakoś tak
beznamiętnie. Nie da rady przelać w słowa emocji, które towarzyszyły temu
wydarzeniu. W środku „No False Metal” zespół zrobił przerwę, a z głośników poleciało
nagranie motywu fortepianowego (bodajże autorstwa Hisashiego). Na scenę została
przyprowadzona dziewczyna Jackiego, czyli Rose, nota bene nasza polska
koleżanka. Jackie bardzo sprytnie zaplanował oświadczyć się swojej dziewczynie
pod koniec koncertu Skull Fist w Warszawie. Nie ukrywam, że wszyscy byli
zaskoczeni, bo wtajemniczeni byli tylko członkowie zespołu Skull Fist. Ani
techniczni, ani dźwiękowcy, ani fani, ani Evil Invaders, ani sama Rose – nikt nie
spodziewał się takiego spontanicznego odpału ze strony Jackiego. Nie powiem,
był to dość ekstrawagancki akcent i na pewno szybko o nim nei zapomnimy. Kto
wie, może Jackie zapoczątkuje nową modę w ten sposób. Zwłaszcza, że było to
szczere i bardzo romantyczne, a nie chłodno skalkulowane na zagarnianie
atencji. W każdym razie, gdy po kilku minutach wiwatów i gratulacji zespół
dokończył swój występ ostatnim kółkiem „No False Metal” wszyscy patrzyliśmy na
siebie z tym samym wyrazem twarzy pod tytułem „Co się tu właśnie odkurwiło…”.
Koncert dziesięć na dziesięć.
Trzeba przyznać, że także fani
nie zawiedli. Dzień wcześniej w Krakowie ponoć frekwencja nie dopisała. W
Warszawie jednak fani heavy metalu zjawili się tłumnie i szli w sukurs zespołom
swym szaleństwem pod sceną. Ochrona, co prawda starała się ściągać ludzi z
crowdsurfingu, gdyż Noise Stage w Progresji nie ma fosy i nie jest
przystosowany do bezpiecznego lądowania z takiej przejażdżki, jednak sromotnie
przegrywała. Nie zabrakło także motywów komicznych jak wtedy, gdy ochroniarz starał
się ściągnąć dziewczynę siedzącą „na barana” na swoim chłopaku. Ta nie dość, że
sobie nic nie robiła z jego gestów i świecenia latarką, to jeszcze za plecami
rzeczonego ochroniarza, jak w tandetnej slapstickowej kreskówce Looney Tunes
czy innego Texa Avery’ego, parę nastoletnich kuców, węsząc brak wtopy, zostało
wrzuconych na tłum pod sceną. Dodam jeszcze, że mimo iż średnia wiekowa
plasowała się niewiele wyżej od przeciętnego koncertu Sabaton, to widziałem
paru młodzieniaszków dumnie wracajacych z koncertu ze świeżo zakupionymi
winylami Evil Invaders bądź Skull Fist.
Trzeba przyznać, że po koncercie
Skull Fist i Evil Invaders, które w sumie nie cieszą się jakimś poważaniem i
często są utożsamiane z tą słodkopierdzącą stroną heavy metalu, graniem dla
dziewczyn lub kataniarskich nowociot, nie spodziewałem się tak dobrego koncertu
i tylu popierdolonych motywów. Trzeba przyznać, że było grubo i było godnie.
Kiwam głową z uznaniem na samo wspomnienie tego wieczoru. O ile byłem już na
kilku koncertach Skull Fist, a także na dwóch koncertach Evil Invaders, to ten gig
bije tamte występy na głowę. Następnych płyt tych kapel może i nie kupię, ale
na koncert pójdę bez dwóch zdań, bo tam dopiero czuć jak bardzo żywa i
energetyczna jest ich muzyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz