niedziela, 28 czerwca 2015

Judas Priest - 27.06.2015 - relacja



Redeemer of Souls Tour - Judas Priest - 27.06.2015
Atlas Arena, Łódź

W porządku, czas na prawdziwą muzyczną ucztę - koncert Judas Priest! Legenda heavy metalu zawitała do naszego kraju po raz kolejny, tym razem będąc na trasie promującej najnowsze dzieło Brytyjczyków, zatytułowane “Redeemer of Souls”. Nawet mając już na swym koncie machanie banią na koncercie Judas Priest, trudno było się nie jarać jak meczety w Angoli, na wieść o kolejnej dawce boskiego metalu - i to w wydaniu najlepszym z możliwych.


O nowej płycie można wiele powiedzieć, jednak z całą pewnością, mało kto wybiera się na koncert kultowych Dżudasów głównie po to, by posłuchać nowych wałków. W końcu to dzięki klasycznym kompozycjom ten zespół zyskał miano legendy i szpicy heavy metalowego rozpierdolu. Dlatego na łódzkiej Atlas Arenie, 27 dnia czerwca 2015, wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością na prawdziwy spektakl muzycznej apoteozy kunsztu pod auspicjami samych bogów metalu z Judas Priest


Można było przypuszczać, że koncert rozpocznie się od któregoś z utworów z nowej płyty, gdyż zespół promuje swoje najnowsze wydawnictwo - i rzeczywiście. Po tym jak przebrzmiały, jak to ktoś pieszczotliwe określił, “Warchlaki Wojny” Black Sabbath, puszczone jako intro, opadła kurtyna zasłaniająca scenę i Judasi uderzyli “Dragonautem”. “Welcome To My World of Steel!” i hajda w megachaos!

Następnie pojawił się klasyczny “Metal Gods” - prosty, a jednak niewyobrażalnie niesamowity utwór. Miarowa, potężna perkusja uderzała raz po raz przy jedynym w swoim rodzaju charakterystycznym riffie. Koncertowo numer idealny do machania banią, co zresztą polscy fani, zgromadzeni w Atlas Arenie udowodnili godnie i gromadnie. Halford jednak nie zaprezentował się w tym numerze jakoś szczególnie przekonująco. Jak się potem okazało, ten utwór w jego wykonaniu chyba wypadł najsłabiej.

Z klimatów albumu “British Steel” przenieśliśmy się w czasie o dwa lata do przodu, do czasów “Screaming For Vengeance” w postaci “Devil’s Child”. Nie powiem, zdziwiła mnie obecność tego utworu, w końcu Dżudasi mają pierdylion innych kompozycji, które chciałoby się usłyszeć na żywo. Wałek jednak wypadł koncertowo świetnie i dobrze się wpasował do atmosfery koncertu, a także stanowił naturalny element jego całości.

Następnie mogliśmy złapać nieco oddechu przy “Victim of Changes”, najstarszym utworze Judasów zagranym tego wieczoru. Kompozycja ta powstała z połączenia dwóch wcześniejszych utworów Judas Priest - “Whisky Woman”, napisanego w 1972, gdy w zespole był jeszcze oryginalny wokalista Al Atkins, oraz “Red Light Lady”. O ile mnie pamięć nie myli, jest to też jedyna kompozycja JP, w której podmiot liryczny jasno określa, że obiektem jego westchnień jest kobieta. W innych utworach Halford zawsze unikał używania zaimków osobowych “he” oraz “she”, by - jak sam stwierdził - interpretacja utworów była niezależna dla każdego słuchacza. Faulkner i Tipton świetnie razem zagrali ten numer, łącznie z niebanalnym dysonansowym intro.
Refleksyjna wymowa “Victim of Changes” nie obniżyła temperatury koncertu, więc “Halls of Valhalla” nie miał nawet czego podgrzewać. Utwór może na albumie nie zachwyca, ale na żywo brzmi godnie. Zwłaszcza prym tu wiodły gitary, które bez litości siekały dźwiękami.


Ze sceny następnie poleciał imprezowo-drogowy “Turbo Lover” oraz “Redeemer of Souls”, tytułowy utwór z najnowszego albumu Judasów, który jak się okazało, był także ostatnim utworem z nowego wydawnictwa zagranym na tym koncercie. Przy “Turbo Lover” mogliśmy podziwiać także bezkompromisowy pościg jednego z ochroniarzy za jakimś suchoklatesem. Nie wiem o co poszło, ale było ostro. Pogoń jednak się nie powiodła, gdyż ścigany pięknym, wręcz olimpijskim susem przeskoczył nad barierkami oddzielającymi trybuny od płyty i natychmiast zniknął bez śladu w tłumie. Jego prześladowca musiał obejść się ze smakiem. Gostek pewnie stał za długo na schodach, bo ochrona z nich wszystkich goniła tak, jakby od tego zależało co najmniej wynalezienie lekarstwa na raka.

Judas Priest to mistrzowie operowania nastrojem i klimatem. Dowodem na to był kolejny subtelny przystanek melancholii i refleksji w postaci przepięknej ballady “Beyond the Realms of Death”. Należy pamiętać, że mimo iż ten utwór jest balladą, to nawet w nim Judasi potrafili umieścić megawaty nieujarzmionej mocy. Na ekranach pojawiła się ziemia skąpana w płomieniach i eksplozjach (te nuklearne detonacje na Saharze...), a z instrumentów i halfordowego gardła leciały nuty żywcem wydzierające dusze z ciał.

A propos nieujarzmionej mocy, to po tym jak przebrzmiały ostatnie akordy pełnego rzewnych emocji “Beyond…”, zaczął się prawdziwy festiwal niewypowiedzianego rozkurwu. Rozpoczął go monumentalny, a przy tym niesamowicie bezpośredni “Jawbreaker”, utwór którego znaczenia lepiej się nie domyślać (i przyczyna dla której nie warto czytać wywiadów z Robem Halfordem z lat dziewięćdziesiątych), jednak który uderza z mocą kowalskiego młota. Potężny, lecz jednocześnie przebojowy. Twardy niczym skała, lecz jednocześnie tryskający energią niczym nawałnica. Prawdziwa orgia tytanicznego heavy metalu.


Wiwisekcja prowadzona przez Roba Halforda i pozostałą cześć zespołu zaowocowała hiciarskim “Breaking the Law”, a następnie nasyconym mocą “Hell Bent For Leather” z solówką wdzięczną niczym tańczące płomienie gehenny zagłady. “Crash one by one to the ground”! Standardowo już, przed tym utworem Rob pojawił się na scenie na Harleyu.


Po krótkiej przerwie, intro “The Hellion” zapowiedziało kolejny nieśmiertelny klasyk z repertuaru Priestów - “Electric Eye”. Po nim wjechał “You’ve Got Another Thing Coming”, który wyszedł niespodziewanie i nadzwyczaj ciężko. Pod koniec mogliśmy podziwiać przez dobre kilka minut solowe popisy Richiego Faulknera, który choć nie grał nic skomplikowanego, to jednak pokazał swój prawdziwy kunszt w wykuwaniu świdrujących i ognistych melodii.


Charakterystyczny perkusyjny młynek od którego ciary przebiegają po całym ciele, zapowiedział kolejny cios - “Painkiller”, czyli jeden z najlepszych metalowych hymnów w historii muzyki. Ta kompozycja jest prawdziwym ucieleśnieniem tego, co jest w metalu najistotniejsze. Przejmująca energia, mięsiste gitary, głośność lawiny i przeszywające na wskroś wokale, którym zawsze w sukurs w refrenie idzie całe audytorium. Ten utwór jest też podręcznikowym przykładem na to, że szybki utwór paradoksalnie wcale nie potrzebuje szybkich niczym byłskawica riffów gitarowych. To całość struktury kompozycji determinuje ten wewnętrzny pęd, który czyni z utworu prawdziwego drapieżnego demona szybkości. Muszę przyznać, że na żywo ten utwór wypadł całkiem niezgorzej. Na pewno o wiele lepiej niż w ostatnich latach. Podejrzewam, że to zasługa tego, że gardło Halforda odpoczęło podczas solówki Richiego Faulknera i Rob mógł znowu uruchomić całość swoich wokalnych możliwości na potrzeby tego klasyka.


Konkluzję koncertu stanowił kolejny nieśmiertelny hit - “Living After Midnight”. Była to ostatnia okazja by dać się ponieść energi tego show i razem z innymi skakać pod sceną lub machać banią.


Judas Priest nie daje słabych koncertów. Oprócz prawdziwej uczty ciężkich brzmień, ich występom towarzyszy prawdziwy spektakl świateł i tak też było i tym razem. Prawdziwa magia utworów Judas Priest polega jednak na tym, że można ich słuchać i po tysiąc razy, a i tak się nie znudzą. Owszem, w ostatnich latach forma wokalisty Roba Halforda może nie jest jakaś oszałamiająca, w końcu już ponad czterdzieści lat męczy swe gardło na scenie. Judas Priest na szczęście to nie tylko Rob Halford. Mimo to jego kondycja wokalna wypadła zaskakująco dobrze. Rob potrafił dołożyć do pieca i wspiąć się na wyżyny swojej skali. Co prawda niektóre partie utworów sobie odpuszczał, by publiczność mogła zaśpiewać je za niego, a także wpadał w jakieś dziwne pseudogrowlingi w nowych utworach, ale nie uciekał też od bardziej wymagających partii wokalnych. Falsety w “Painkillerze” wyszły dobrze, a i wrzaski w innych utworach także pokazywały nie dość, że skalę to jeszcze moc drzemiącą w gardle Halforda.

Pierwsza połowa koncertu była miarowa i pełna refleksyjnego zacięcia. Trudno ją przy tym nazwać stateczną, bo potrafiła też uderzyć hektolitrami mocy, jednak to dalsza część występu Judas Priest uwolniła prawdziwy potencjał morderczych instynktów heavy metalowego brzmienia. Hit za hitem, klasyk za klasykiem - bezkompromisowa jazda, po najlepszych metalowych szlagierach i to bez trzymanki i zbędnego pierdolenia. Zabrakło co prawda “Love Bites”, granego wcześniej na trasie, no ale cóż poradzić...


Należy jeszcze dodać, że istnieje wyraźna różnica jakościowa między numerami z nowego albumu, a tymi starszymi. Kawałki z nowego wydawnictwa na żywo były strasznie nieczytelne i nie miały przestrzeni. To była zwyczajna ściana gitar w błądzącym gdzieś tam wokalem. Nawet basu nie było słychać. W starszych utworach, które kopały dupsko, miks był już bardziej selektywny. Nie dość, że bas był słyszalny, to jeszcze można było odróżnić poszczególne gitary.


No dobra, były spusty, teraz czas na tę przysłowiową łyżkę dziegdziu. Dwa słowa o organizacji koncertu. Atlas Arena nie jest fortunnym miejscem do organizacji tego typu imprez. Takie wrażenie miałem po koncercie Slayera z Megadeth pare lat temu, takie też miałem i po tym wydarzeniu. O ile samo brzmienie to już kwestia dobrania odpowiedniego realizatora dźwięku, to jednak postawienie całej jednej budy z jednym nalewakiem i maciupkim grillem na zewnątrz hali to było jakieś nieporozumienie. W środku co prawda było lepiej, bo było kilka stoisk z jakimiś zapyziałymi zapiekankami i bieda-hotdogami, jednak trudno to nazwać dobrą aprowizacją. Już nawet nie będę przywodził tutaj do porównania tego, co można spotkać na niemieckich koncertach i festiwalach, bo się aż jeszcze bardziej smutno robi.


Na koncercie, oprócz spotkania fanów heavy metalu, można też było popatrzeć nie dość, że na koszmarny spęd brudactwa (naprawdę, i jak tu nie pałać agresją względem kuców?), glaniarstwa i pozerstwa, to jeszcze na bidne katanki naszej tej, jak to się mówi, braci metalowej, czy jak to nazywają brudy skomlące o afirmację środowiskową. No ja rozumiem, że ktoś chce uprawiać kulty cargo i na siłę grać metalowego gostka w swojej licbudzie, ale wielu chyba nie rozumie za bardzo, czym tak naprawdę są te dżinsowe serdaki z łatami w nazwy kapel. I tak mogliśmy się nacieszyć mrowiem dyletantów w katanach zajebanymi takimi entrylevelowymi kuc kapelami jak Queen, The Doors, Iron Maiden, Slayer, Behemoth, Metallica, KISS, Sabaton, Megadeth (obowiązkowo ze znaczkiem radioaktywności), Slipknot, Rammstein, Korn i innymi nazwami tego typu. Tak, byli tam goście z naszywkami Rammsteina i Korna na katanie. No ale, nie ma nic złego w propsowaniu takich kapel. Ktoś lubi takie brzmienia, jego sprawa. Jednak skoro się już z tym  tak bezceremonialnie uzewnętrznia, to już co innego. Obklejanie się logówkami zespołów, które każdy kuc poznaje jako pierwsze w podbazie czy gimbazie oraz kapelami, które z old schoolem nie mają ABSOLUTNIE NIC WSPÓLNEGO, nie ma najmniejszego sensu i wygląda słabo. "Cześć, jestem kucem i słucham stereotypowych kuc-kapel, napijesz się ze mną amareny, pozdrock?". W sumie z tego całego tłumu szanowalne battle jackety miało kilka osób, zwłaszcza jakiś starszej daty gwardzista ze zmaltretowanym ekranem kultu Onslaught - “Power From Hell”.


Skoro o ekranach mowa, to rozwalił mnie jakiś janusz metalu z naszyweczkami z taniego offsetu i ekranem Metalliki “Garage Inc.”. Rozumiem, że jak walnąłeś sobie coś takiego na plery to jest to płyta za którą zwłaszcza przepadasz. No, skoro Meta to taka supi kapelka, że ich tak propsujesz, to dlaczego najbardziej szanujesz ich album z coverami? xD


Swoją drogą, sama Łódź w weekend to też wymarłe miasto. W okolicy Atlas Areny nie ma nawet pół budy z kebabem, o jakieś knajpie nie wspominając. Jest co prawda jakiś karaluch na pobliskiej stacji Łódź Kaliska, ale ten się szybko wziął i zamknął, bo kuce wszystko wyżarły jeszcze przed godziną osiemnastą.

Na zakończenie pochwalę ochronę. Wiele jest opinii na temat Fortu zarówno pozytywnych jak i negatywnych. Ja jednak stwierdzam, i to już po raz kolejny, że są bardzo rzeczowi i profesjonalni. To nie są bezmyślne karki lecz konkret fachowcy.


Ci, którzy z jakiegoś powodu nie mogli się pojawić na sobotnim koncercie Judas Priest, mają okazję nadrobić zaległości 10 grudnia w Gdańsku, gdyż bogowie metalu pojawią się na tamtejszej Ergo Arenie. Swoją drogą podobała mi się taktyczna zagrywka, by ogłosić ten event równo o godzinie 12:00 w dniu koncertu Judasów w Łodzi. No bo po co wcześniej, jeszcze ktoś by zrezygnował z koncertu w Atlas Arena, a hajs się musi zgadzać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz