sobota, 27 czerwca 2015

Necronomicon - Invictus




Necronomicon - Invictus
2012, Massacre

Istnieje takie przekonanie, że jeżeli wokalista brzmi na bardzo wkurzonego, a gitary leją mięcho z głośników, to znaczy, że mamy do czynienia z dobrym thrashem. Jest to naturalnie humorystyczny skrót myślowy, jednak na ogół okazujący się dziwnie trafnym. Freddy ze swoją świeżą załogą (wszyscy inni członkowie dołączyli do zespołu na przestrzeni ostatnich czterech lat) łoi bezkompromisowe riffy, rozsiewając naokoło gniew i rozjuszony chaos. Muzyka na tym albumie to nie jest jakieś genialne objawienie, lecz jest szybka, jest agresywna, innymi słowy jest bardzo przyjemna dla ucha. Pędzące na pełnej szybkości tłumione tremola, przetykane mocnymi powerchordowymi riffami i przejściami w średnim tempie, przypominającymi stylowo ostatni album Minotaura. Czyż można chcieć czegoś więcej do dobrej zabawy? Zdarty głos Freddy'ego oraz bardzo dobra gra solowa uzupełniają pełny obraz destrukcji i zniszczenia. I byłoby super-świetnie gdyby cała płyta trzymała się spójnie dość wysokiego poziomu.

Niestety, obok dobrych metalowych hymnów w parze idą utwory, których jedynym celem jest ewidentnie służenie za wypełniacz. Szkoda, bo to znacznie psuje ogólne wrażenie. Szczęśliwie jest ich niewiele, można je zliczyć na palcach bardzo nieostrożnego sapera. Osobiście przyczepię się jeszcze do perkusisty. Nie, żebym miał mu coś do zarzucenia, jednak słychać, że perkusja nie robi nic więcej, prócz podążania za gitarami. Nie jest nudna, jednak tylko i wyłącznie służy za podkład, jakby panowie zapomnieli, że jednak z bębnami można czasem zmajstrować coś ciekawego i zaskakującego.

Niemcy zaskoczyli mnie jednak w innym wymiarze swoją całkiem dobrą balladą "Before The Curtain Falls". Kto powiedział, że ballady muszą być nudne? Ta taka nie jest i ponadto stanowi ciekawe uzupełnienie materiału składającego się na nową płytę. Warto także zwrócić uwagę na utwór tytułowy oraz na bonusy dołączone do wersji wydanej w digipacku. Cztery z nich to mocarne wersje live nagrane w 2011 w moskiewskim Rock House, a jeden to wersja unplugged "Possessed Again...". Nie wiem skąd pomysł na granie thrashu bez prądu, czy to widzimisie producenta czy też żart ze strony Freddy'ego, jednak wyszło całkiem zgrabnie.

Nie jest to poziom świetnego "Escalation" czy "Apocalyptic Nightmare", lecz płyta daje radę. Ot, takie dość przyjemne granie, bez wydumanych ekwilibrystyk czy zbyt unowocześnionego brzmienia.

Ocena:
4/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz