wtorek, 16 czerwca 2015

Cirith Ungol - Servants of Chaos




Cirith Ungol - Servants of Chaos
2001/2012, Metal Blade

Czy naprawdę trzeba przedstawiać szerzej Cirith Ungol? Zrozumiałym jest, że knypów i kuców, mieniących się metalowcami jest sporo, a ich domeną są internety, w których spinają się niemiłosiernie i w których cierpią na nieuśmieżalny ból dupy, zawsze gdy ktoś pokaże im prawdę o plebejskiej twórczości hutnera lub slipknota czy też jakiś trzecioligowych deszczy. Wiem, że to może im nieźle namieszać w dziennym grafiku, lecz w przerwach między jedną masturbacją, a drugim wyciskaniem pryszczy proponuję im dojebać do bica, a przede wszystkim puścić sobie rzeczone Cirith Ungol. Nie będę się rozpisywał jak bardzo to im pomoże w życiu i w leczeniu raka gustu oraz jakiż to jest przezajebisty zespół, bo to każdy człowiek, który ma uszy oraz artystyczny zmysł smaku, wie i rozumie. Muzyka, którą serwuje ten zespół jest jedyną w swoim rodzaju mieszanką tradycyjnego metalu i smołowatej monumentalności doomu. Natężenie testosteronu w epickich kompozycjach Cirith Ungol pokryje chłoptasiom podnoski gęstym wąsiskiem, a dzieweczkom zakrzaczy bobrze szuwary. Do inspirowania się nią otwarcie przyznaje się szereg młodych zespołów (i nie tylko młodych) grający tradycyjny metal. Ba, na sam dźwięk słów Cirith Ungol u większości prawdziwych metalowych wyjadaczy zaczyna bić szybciej serducho.

Minęło już dobre kilkadziesiąt lat odkąd światło dzienne ujrzał ostatni album zespołu. Na szczęście, zdecydowanie na szczęście, Metal Blade Records wydało ostatnio wydawnictwo wręcz mamucich rozmiarów, czyli opisywany właśnie Servants of Chaos. Nie lada gratka dla fanów Cirith Ungol oraz starego tradycyjnego grania. Dwie płyty, zapełnione po same brzegi, gdyż na wydawnictwie znajduje się aż 31 ścieżek, prawie dwie i pół godziny muzyki. Niniejszy dwupłytowy album stanowi kompilację demówek, także tych praktycznie nieznanych oraz nagrań koncertowych, które "nigdy nie miały być wydane", wszystko nagrane w latach 1978-1990. Ponadto, śmiało można stwierdzić, że nie jest to po prostu sucha składanka nigdy wcześniej nie wydanych utworów oraz wczesnych wersji wałków, które potem znalazły się na albumach długogrających. Słysząc to jedyne w swoim rodzaju połączenie wczesnego metalu z progresywnym rockiem (!) oraz to, co wyewoluowało z niego na przestrzeni lat, czyli to charakterystyczne brzmienie, z którego jest znane Cirith Ungol, ma się wrażenie, że przed nami leży swoista antologia, która może służyć jako antropologiczne studium heavy metalu. Mamy też tutaj przykłady tego jak Cirith Ungol we wczesnych latach eksperymentowało z brzmieniem, dodając efekty dźwiękowe i syntezatory. Momentami wręcz w sposób przesadny. Jest to ciekawostka, której jednak słucha się całkiem przyjemnie. Ogólnie całego tego albumu słucha się bardzo pozytywnie. Nie jest to, co prawda, płyta dla każdego. Muzyka Cirith Ungol nigdy przecież nie była muzyką dla przeciętnego, niewymagającego słuchacza.

Zagłębiając się w szczegóły muszę przyznać, że trudno mi jest wyrazić słowami uczucia, które mi towarzyszyły słuchając tych dwóch płyt. Brzmienie muzyki Cirith Ungol potrafi wpłynąć na słuchacza, wypełniając jego serce nostalgią i burzą emocji. Nie ma nic lepszego na deszczowy dzień niż wygodny fotel, ciepła herbata i słuchawki z których leją się epicko-doomowe klimaty muzyki Cirith Ungol. Bynajmniej nie mamy tutaj do czynienia z ckliwymi i wolnymi walcami. Amerykanie potrafią też dać ognia tak, że głowa sama lata do tyłu i do przodu. Wracając już do bardziej szczegółowego opisu zawartości, muzyka na płytach jest podzielona z grubsza na cztery bloki tematyczne. Połowę pierwszej płyty zajmują wczesne demówki, za to drugą połowę wypełniają intrumentalne nagrania, gdzie głównie słyszymy wspólne przebieżki gitar z syntezatorami. Te utwory instrumentalne (których część notabene też się znalazła na pierwszych demach Cirith Ungol) brzmią tak, jakbyśmy słuchali jammujący zespół na próbie, który sam do końca nie wie jak finalnie będzie wyglądać końcowy efekt granego właśnie utworu. Te eksperymenty brzmią naprawdę interesująco jako ciekawostka, tak i muzyczna jak i historyczna.

Na drugiej płycie mamy sześć wersji demo utworów, których późniejsze wersje potem znalazły się na "Paradise Lost", wczesną wersję “Death of the Sun”, która była na składance "Metal Massacre One", dwa covery oraz garstkę mocarnych nagrań live, utworów z pierwszych dwóch płyt zespołu. Przy takich hitach jak “Fallen Idols”, “Paradise Lost”, “Join the Legion” palec samoistnie dusi przycisk powtórzenia utworu. I to nie raz!

W podsumowaniu podkreślę raz jeszcze, że mamy do czynienia tutaj z niebagatelną gratką, swoistym workiem pełnym ciekawostek, którego można porównać do mieszka pełnego szlachetnych kamieni. Co prawda, nie wszystkie te kamienie są diamentami, nie wszystkie błyszczą pełnym blaskiem, jednak nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że mamy tutaj świetnie zagrany heavy metal z epickim zacięciem i z licznymi eksperymentami, który jednak stanowi bardzo ciekawy przegląd historyczny tak i zespołu jak i gatunku muzyki, który wszyscy uwielbiamy. To jest zdecydowanie coś więcej niż zwykła kompilacja demówek.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz