sobota, 27 czerwca 2015

Metal Church – Generation Nothing




Metal Church - Generation Nothing
2013, Rat Pak Records
Po tym jak Metal Church ogłosiło zawieszenie działalności jakaś część mnie wiedziała (tak samo jak w przypadku Running Wild i Jag Panzer), że ponowne wznowienie działalności i nagranie nowej płyty jest jedynie kwestią czasu. Jedyną niewiadomą było tylko to, w jakim stylu mistrzowie amerykańskiego power/thrashu wrócą na scenę. Z pozoru wszystko wyglądało wspaniale. Genialne koncerty na 70.000 Tons of Metal i Headbangers Open Air w 2013 roku, na których zespół pokazał się z najlepszej możliwej stronie, zwiastowały glorię i chwałę muzyki metalowej. Kurdt i Ronnie zadziwiali swymi umiejętnościami i formą. W końcu otrzymaliśmy zapowiedź nowej płyty i zapewnienie, że będzie ona stylistycznie i klimatycznie trzymać się rejonów wczesnych okresów działalności zespołu. Apetyt się zaostrzał do granic możliwości i niecierpliwość rosła z każdą chwilą. No i przyszedł w końcu ten wyczekiwany dzień premiery.

Najpierw konsternacje wywołała oprawa graficzna albumu. No, nie owijajmy w bawełnę, tak brzydkiej okładki Metal Church nie miał jeszcze w swym dorobku. Nawet „Hanging In The Balance” nie była aż tak potworna. Pomimo wyzucia z pamięci fantastycznej kompozycji, która stanowiła okładkę debiutu oraz inne, mniej lub bardziej udane obwoluty wydawnictw tej potęgi metalowego grania, to okładka od "Generation Nothing" wygląda jak kiepski żart garażowego punkowego zespołu. Cyfrowa do bólu brudna blacha wysmarowana czerwoną farbą w kształt przypominający krwawą przekreśloną kiełbasę i nabazgrany tytuł losową czcionką z programu tekstowego. Nie czuję się do tego czegoś ani pociągu, ani chęci sprawdzenia co się czai w środku. Gdy jednak przezwyciężymy odruch wyparcia i zajrzymy do zawartości muzycznej krążka... okazuje się, że prawdę mówił Król Słońce twierdząc, że pierwsze odczucia są najbardziej naturalne. Wielkiej tragedii to może nie ma, ale dupy też nie urywa.

Zacznijmy jednak od pozytywnych stron tego wyczekiwanego wydawnictwa. Od razu mogę z marszu powiedzieć, że solówki są naprawdę dobre. Choć po prawdzie w większości wydają się doklejone na pałę do utworów, nie łącząc się zupełnie z resztą utworu. Wyglądają zazwyczaj na odfajkowaną część kompozycji, której nie wypadało pominąć. Są od takiej maniery jednak wyjątki, jak w interesującym "Dead City", w którym gra solowa błyszczy i dobrze się komponuje z klimatem numeru.

Same utwory są najzwyczajniej w świecie niespecjalnie ciekawe. Naturalnie znajdziemy kilka perełek, jednak problemem tutaj jest fakt, że ciekawe pomysły nie zostały rozwinięte, a raptem poupychane obok tych mniej ciekawych. Mamy 2013 rok (w chwili gdy ukazuje się ta płyta) - światło dzienne ujrzały prawdziwe majstersztyki - Warlord, Attacker, Satan, kapel które mimo analogicznie długiego stażu działalności pokazały, że można grać ciekawie i oryginalnie, promieniując kreatywnością i potęgą brzmienia. Tymczasem Metal Church dostarcza nam półśrodek, krążek na którym jest sporo fajnych pomysłów i nostalgicznych wycieczek do ery "Blessing in Disguise", a jednocześnie będący niedopracowanym dziełem, które nie wykorzystuje swego potencjału. Brakuje temu wszystkiemu tego "czegoś", co by skleiło te pomysły i patenty w epickie kompozycje i ciekawe patenty. Trochę to przykre, gdyż ten album naprawdę miał potencjał, jednak finalne kompozycje brzmią raczej na zlepek ciekawych pomysłów z tymi mniej ciekawymi. W rezultacie dostaliśmy egzotyczne danie o niezbyt wyszukanej palecie dźwięków i brzmienia.

W założeniu, jeżeli wierzyć zapewnieniom Kurdta Vanderhoofa, który dzierży władzę nad zespołem stalową dłonią, ten album miał być silnym nawiązaniem do najwcześniejszych nagrań Metal Church. Efekt końcowy niezbyt to sugeruje, jednak ziarenko prawdy w tej hipotezie roboczej znajdziemy. To wydawnictwo pokazuje poza tym, że nostalgia jest mieczem obosiecznym. Wzorowanie się na przeszłości i na swym dorobku muzycznym nie zawsze jest najlepszą rzeczą, jaką można uczynić, zwłaszcza jak się nie ma pomysłu na kreatywne ukierunkowanie tej inspiracji. Przypadek Ronny'ego Munroe na tym albumie tez jest dość kontrowersyjnym kazusem. Od wokali, przez melodie po teksty. Uświadczymy tutaj całkiem sporo wersów pisanych na odwal się jak bardzo kreatywny: "Shut your mouth, you little punk, 'cause you know just what I'll do...you pathetic, little fool", z drugiej strony mamy na przykład warstwę liryczną "Noises in the Wall", która stoi na przyzwoitym poziomie. Tematyka utworów też pozostawia wiele do życzenia. Jakbym chciał słuchać smęcenia o wewnętrznych przeżyciach, rozterkach, problemach społecznych, politycznych aspektach egzystencji i ogólnie o rzewnych morzach wylewanego angstu na nieudolną rzeczywistość, to bym włączył dowolną telewizję w porze jakiegoś talk show, trudnych spraw, dlaczego ja czy jakiś pseudowiadomości, a nie album Metal Church. To już nie jest ten sam zespół, który potrafił roztaczać wizje pełne przeszywających dreszczy i płomiennych emocji. To już nie jest era "Fake Healer", "Watch the Children Pray", "Spell Can't Be Broken", "Beyond the Black" czy "Gods of Wrath". A szkoda, bo to były prawdziwe kunsztowne kompozycje, nie tylko pod względem muzycznym, ale też w kwestii warstwy tekstowej.

Sam Ronny pokazał na koncertach, że jest wszechstronnym wokalistą, który posiada bardzo ciekawy głos i manierę śpiewania. Jego gimnastyka po strunach głosowych sprawiała, że świetnie śpiewał utwory poprzednich wokalistów Metal Church - Davida Wayne'a oraz Mike'a Howe. Sam będąc na koncercie Metal Church, widząc jednocześnie sceniczne popisy wokalisty, stwierdziłem, że ten typ nie ma sobie równych w kwestii piastowania stanowiska gardłowego w tym zespole. Jednak, jak pokazuje "Generation Nothing", jeżeli chodzi o odnalezienie własnego sprawa zaczyna się u Ronny'ego komplikować. Jego wyczyny na "Generation Nothing" nie chwytają za serce i nie porywają słuchacza. Tak jakoś to wszystko brzmi średnio, miałko i bez dużego urozmaicenia. Ronny każdy utwór śpiewa z grubsza tak samo i nie decyduje się na wycieczki w ciekawsze rejestry melodyczne. Taki obrót spraw nieco dziwi, zwłaszcza, że "A Light In The Dark" oraz "This Present Wasteland" na których śpiewał Ronny, nie są złymi płytami w dorobku Metal Church. Tymczasem mamy do czynienia z płytkimi wyczynami wokalnymi i ogólną bezbarwnością oraz niemocą twórczą wokalisty. Wyjątek stanowi jego postawa w agresywnym „Scream”, jednak to, co zaprezentował w tym kawałku już nie pojawia się na pozostałych numerach na płycie.

Samo tytułowanie kawałków wypada blado. Te niezbyt umiejętny gry słów w tytule "Suiciety"(połączenie suicide i society tak bardzo oryginalne i kreatywne) czy "The Media Horse" (chodzi o dziwki, łapiecie? "The media whores"! Jak twórczo, tyle że nie.) są tak kreatywne jak bekon na patyku z czekoladą. To by było na tyle.

Co można powiedzieć na zakończenie? Myślę, że reunion zespołu, który lubimy, nie powinniśmy przyjmować bezkrytycznie. Jeżeli znana nam nazwa znowu zaczyna być aktywna, to jeszcze nie jest powód do nagłych erekcji, spontanicznych spustów i pławienia się w szampanie. Nie będę chwalił dzieła kapel, które darzę wielką estymą, tylko dlatego, że po zakończeniu działalności stwierdziły, że jednak to nie jest koniec i należy coś jeszcze namącić na scenie metalowej. Jeżeli efekt ich pracy jest taki sobie, nie będę wmawiał sobie i innym, że jest to dobre i chwalebne. "Generation Nothing" jest albumem, który można odbierać różnie. Nie jest to jednak dzieło godne, a tym bardziej takie, które z czystym sumieniem można nazwać bardzo dobrym. Nie jest to jednak gniot, gdyż tak jak wspomniałem, ten album miał duży potencjał, który mógł być lepiej wykorzystany, a ponadto na płycie uświadczymy pewną ilość ciekawych momentów i pomysłów. To jednak za mało. Parafrazując wers z utworu "Dead City": To nie jest Metal Church, które znam.

Ocena: 2,9/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz