Steamhammer niedawno wypuścił reedycję genialnego debiutu Brytyjczyków. Szkoda, co prawda, że kiczowata okładka genialnego „Burn This Town” została zastąpiona przez nowszą, ładniejszą wersję, bo jednak mimo jej brzydoty żywiłem do tej pierwszej szacunek i pewną dozę nostalgii. Ta reedycja jednak była przedsmakiem dania głównego, czyli pierwszej od trzydziestu lat płyty studyjnej Battleaxe. Ze składu, który stworzył genialne rock’n’rollowe „Burn This Town” i „Power from the Universe” pozostali w zespole jedynie basista Brian Smith oraz wokalista Dave King. Battleaxe jednak nadal stanowi mocny punkt na mapie brytyjskiego metalu.
Już od samego początku, w którym witają nas pierwsze wersy tytułowego utworu, wiadomo, że nie będzie lipy. Mocny, melodyjny, ostry głos oznajmia przy akompaniamencie epickich organów w tle: "Behold the rock of ages! There stand the gates of steel! Where destiny awaits us... Heavy Metal Sanctuary!". Niesamowite jak przez te wszystkie lata głos Dave'a Kinga się rozwinął. Na pierwszych dwóch albumach Battleaxe był niezły, jednak teraz przechodzi samego siebie. Wokal w Battleaxe przypomina teraz nieco klasyczny heavy metal z niemieckich rejonów. Najlepiej to jak Dave King brzmi na tym albumie można określić poprzez naszkicowanie wypadkowej połączenia Biffa Byforda z zadziornością Udo Dirkschneidera.
Nie tylko wokale są tutaj zjawiskiem prawdziwej manifestacji pieśni zagłady. Gitary i perkusja to prawdziwie wchodzące w krwioobieg metalowe narzędzia terroru. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal. Oprócz bardzo dobrej produkcji, świetnego brzmienia, genialnej pracy wszystkich instrumentów i doskonałych wokali, ten album ma jeszcze jedną zaletę. Myślę, że za tak dobrym odbiorem utworów stoi fakt, ze mimo prostych riffów i patentów, kompozycje posiadają znakomite aranżacje. Jest w nich miejsce na wspaniałe przejścia oraz są w nie wstawione świetne patenty, które różnią się od przewodnich riffów. Dzięki temu utwory nie są ciasne i nie sprawiają wrażenia prostych, a jednocześnie są przestrzenne i niezwykle muzykalne. Doświadczymy tu niezwykle zadziornych i chropowatych gitar, skandujących refrenów i stalowych rzek płynnego ognia solówek.
Album jest pełen prawdziwych rock’n’rollowych imprezowych hitów, które stanowią konkretną siłę uderzeniową bezpardonowego heavy metalu. Prawdziwie błyszczą fajne, choć w większości dość proste, lecz wciąż kunsztowne i pełne energii melodyjne motywy i solówki. Melodie dość często splatają się tutaj z miażdżącymi riffami. Dźwięczny motyw w drugiej połowie trwania „Shock and Awe” jest smacznym kąskiem dla każdego, który lubi urywający dupę metal starej szkoły. „A Prelude to Battle / The Legions Unite” jest świetnym hymnem z wykrzyczanym refrenem i świetnym klimatem. Pancerna pięść riffów już nie pędzi na złamanie karku, jak w większości utworów na płycie, lecz metodycznie i stopniowo dobija pozostałych na pobojowisku rannych.
Każdy z utworów na albumie stanowi nieziemsko mocną pozycję, jednak wyraźny prym wiedzie tutaj utwór tytułowy. Można go określić jednym słowem - miazga!
Bardzo udany imprezowy NWOBHM i to zarówno pod względem brzmienia produkcji jak i samych kompozycji. Płyta jest pełna energicznych przebojów, godnych każdego heavy metalowego party. Jest to jeden z najlepszych powrotów NWOBHM z ostatnich lat, ustępujący jedynie ostatniej płycie Satan, a i to nieznacznie. Riffy są tak świetnie dobrane, że spokojnie mogłyby się znaleźć w kompozycjach z okresu najlepszych płyt Cloven Hoof, Saxon, Tank i Iron Maiden. Szybkie tempa i mocne riffy! Pod tą skromną i prostą, lecz jednocześnie wyrazistą okładką czai się prawdziwa nawałnica brytyjskiego metalu, gotowa spuścić niezłe lanie każdemu, kogo napotka na swej drodze.
Ocena: 5,5/6
Już od samego początku, w którym witają nas pierwsze wersy tytułowego utworu, wiadomo, że nie będzie lipy. Mocny, melodyjny, ostry głos oznajmia przy akompaniamencie epickich organów w tle: "Behold the rock of ages! There stand the gates of steel! Where destiny awaits us... Heavy Metal Sanctuary!". Niesamowite jak przez te wszystkie lata głos Dave'a Kinga się rozwinął. Na pierwszych dwóch albumach Battleaxe był niezły, jednak teraz przechodzi samego siebie. Wokal w Battleaxe przypomina teraz nieco klasyczny heavy metal z niemieckich rejonów. Najlepiej to jak Dave King brzmi na tym albumie można określić poprzez naszkicowanie wypadkowej połączenia Biffa Byforda z zadziornością Udo Dirkschneidera.
Nie tylko wokale są tutaj zjawiskiem prawdziwej manifestacji pieśni zagłady. Gitary i perkusja to prawdziwie wchodzące w krwioobieg metalowe narzędzia terroru. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal. Oprócz bardzo dobrej produkcji, świetnego brzmienia, genialnej pracy wszystkich instrumentów i doskonałych wokali, ten album ma jeszcze jedną zaletę. Myślę, że za tak dobrym odbiorem utworów stoi fakt, ze mimo prostych riffów i patentów, kompozycje posiadają znakomite aranżacje. Jest w nich miejsce na wspaniałe przejścia oraz są w nie wstawione świetne patenty, które różnią się od przewodnich riffów. Dzięki temu utwory nie są ciasne i nie sprawiają wrażenia prostych, a jednocześnie są przestrzenne i niezwykle muzykalne. Doświadczymy tu niezwykle zadziornych i chropowatych gitar, skandujących refrenów i stalowych rzek płynnego ognia solówek.
Album jest pełen prawdziwych rock’n’rollowych imprezowych hitów, które stanowią konkretną siłę uderzeniową bezpardonowego heavy metalu. Prawdziwie błyszczą fajne, choć w większości dość proste, lecz wciąż kunsztowne i pełne energii melodyjne motywy i solówki. Melodie dość często splatają się tutaj z miażdżącymi riffami. Dźwięczny motyw w drugiej połowie trwania „Shock and Awe” jest smacznym kąskiem dla każdego, który lubi urywający dupę metal starej szkoły. „A Prelude to Battle / The Legions Unite” jest świetnym hymnem z wykrzyczanym refrenem i świetnym klimatem. Pancerna pięść riffów już nie pędzi na złamanie karku, jak w większości utworów na płycie, lecz metodycznie i stopniowo dobija pozostałych na pobojowisku rannych.
Każdy z utworów na albumie stanowi nieziemsko mocną pozycję, jednak wyraźny prym wiedzie tutaj utwór tytułowy. Można go określić jednym słowem - miazga!
Bardzo udany imprezowy NWOBHM i to zarówno pod względem brzmienia produkcji jak i samych kompozycji. Płyta jest pełna energicznych przebojów, godnych każdego heavy metalowego party. Jest to jeden z najlepszych powrotów NWOBHM z ostatnich lat, ustępujący jedynie ostatniej płycie Satan, a i to nieznacznie. Riffy są tak świetnie dobrane, że spokojnie mogłyby się znaleźć w kompozycjach z okresu najlepszych płyt Cloven Hoof, Saxon, Tank i Iron Maiden. Szybkie tempa i mocne riffy! Pod tą skromną i prostą, lecz jednocześnie wyrazistą okładką czai się prawdziwa nawałnica brytyjskiego metalu, gotowa spuścić niezłe lanie każdemu, kogo napotka na swej drodze.
Ocena: 5,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz