Pokazywanie postów oznaczonych etykietą relacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą relacja. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 sierpnia 2016

Voivod, Major Kong - 15.08.2016 - relacja




VOIVOD

- Major Kong -

15.08.2016

Hydrozagadka, Warszawa


Niezależnie od tego, która odmiana muzyki metalowej do ciebie przemawia, bliższe zapoznanie się z Voivod będzie stanowiło wspaniałą przygodę i dobry pomysł na poszerzenie swego spojrzenia na sztukę. W końcu to jedna z najbardziej oryginalnych i najbardziej wpływowych kapel metalowych ostatnich trzydziestu lat. Rzeczona ekipa z Kanady wyspecjalizowała się w produkcji wszystkiego, co zawiera się między wysokoenergetycznym thrashem, a progresywnym hard rockiem spod egidy Rush. Ich albumy, nasycone do granic możliwości pionierskimi rozwiązaniami, inteligentnymi tekstami i niepokojącymi okładkami, stanowią w gruncie rzeczy jeden z istotniejszych elementów historii thrash metalu.

Voivod koncertował u nas wielokrotnie, zawsze jednak coś stało mi na przeszkodzie, by odwiedzić ich występ. Teraz jednak w końcu nadarzyła się okazja, gdy 15 sierpnia razem z Major Kongiem zagrali w warszawskiej Hydrozagadce. Sam Major Kong stanowił dość ciekawą rozgrzewkę przed Voivod. Smolisty stoner/doom w odsłonie instrumentalnej zagrany poprawnie jednak bez szału. Nie było to porywające granie, niemniej nie ma co odmawiać chłopakom dobrego rzemiosła. Jednak ci, którzy zdecydowali się sobie sam support jednak odpuścić, nie muszą rozpaczać z żalu.

Sam Voivod wypadł fantastycznie. Wiele było sceptycznych opinii na temat ich niedawnego występu na Brutal Assault. W Warszawie jednak, na kameralnym klubowym koncercie - w otoczeniu tak diametralnie innym niż wielkoformatowy festiwal - Voivod uwolnił prawdziwe kilowaty energii.

Prawie dwugodzinny występ był tak pełny mocy i młodzieńczej zapalczywości, że szok. Chewy ze Snake’iem szaleli po małej scenie Hydrozagadki, co zwłaszcza robiło wrażenie przy Chewym, który nie gubił przy tym ani jednej nuty ze skomplikowanych i złożonych kompozycji Voivod. Nie był jak inni gitarzyści technicznych i progresywnych kapel, którzy stoją jak kołki, gapiąc się tępo w gryfy swych gitarek, by tylko się nie pomylić. Snake łączył swoją żywiołowość z entuzjastyczną charyzmą, łapiąc świetny kontakt z publiką. Widać było zresztą, że całemu zespołowi autentycznie sprawia przyjemność gra. To nie było nastawienie pt. O jezu muszę spłacić kredyt więc muszę grać jakiś gównokoncert w jakimś gównokraiku.

Koncert się przeciągnął dłużej niż był planowany, bo po wieńczącym show Voivod “Astronomy Domine” publiczność wymogła na muzykach jeszcze trzy bisy - o ile nie straciłem z tego wszystkiego rachuby. Zwłaszcza ten ostatni był niezwykle spontaniczny. Nagłośnienie w Hydrozagadce było przy tym naprawdę dokoksane. I to w dodatku - jak na taki mały klub, to naprawdę zrobiło wrażenie. Voivod zagrał przekrojówkę przez swoją twórczość, a konkretnie pierwsze sześć albumów i ostatnią płytę oraz najświeższą EP. Dostaliśmy solidną porcję hitów w postaci między innymi “The Unknown Knows”, nieśmiertelnego “Voivod”, “Killing Technology”, “The Prow”, “Tribal Convictions” ze świetnym bębnieniem Awaya, “Inner Combustion”, “Ripping Headaches” czy “Order of the Blackguard” zagranego jako ostatni bis. Nowszą odsłonę Voivod reprezentował “Kluskap O’Kom” z “Target Earth” oraz “Post Society” i “We Are Connected” z najnowszej EP. W sumie niemal dwie godziny solidnego grania. Smaczku dodawały jeszcze te pokręcone, niepokojące grafiki stworzone przez Awaya, a znane z okładek i bookletów albumu Voivod, które były wyświetlane za sceną na rzutniku.

Naprawdę, Voivod dał bajeczny show i wątpię, by ktokolwiek wyszedł z niego nieusatysfakcjonowany. W dodatku ukręcono im bardzo smaczne i przestrzenne brzmienie, co nastraja mnie bardzo pozytywnie przed wrześniowym gigiem Destroyera w Hydrozagadce. Parasolka.

środa, 13 kwietnia 2016

Deströyer 666, Bölzer, Trepaneringsritualen - 11.04.2016 - relacja





DESTRÖYER 666

- BÖLZER, TREPANERINGSRITUALEN -

11.04.2016

Firlej, Wrocław



Deströyer 666 jest kapelą takiego pokroju, że relację z ich koncertu można zawrzeć w jednym zdaniu brzmiącym “Kurwa, miazga”. Nawet jakby zagrali na wzmakach zmontowanych z suszarek FAREL i nagłośnieniu rodem z festynów Sołeckiego Klubu Miłośników Pszenżyta, to i tak ich show byłby określany mianem dojebanego, zajebistego, w chuj dobrego lub po prostu zwyczajnie: tłustego jak transseksualiści w sejmie. Niech nie myli nikogo mój wulgarny język - koncert Bölzera i Deströyera 666 był nie lada wydarzeniem kulturalnym i artystycznym. Ja wiem, że jedna z tych kapel ma epkę na okładce której wilkołak jebie w dupala złapaną w kleszcze labadziarę, jednak muzycznie jest to prawdziwa uczta dla melomanów poszukujących kunsztownej sztuki. Sam koncert we wrocławskim Firleju budził emocje od dawna. Bilety schodziły jak cieplutkie bułeczki, aż w końcu sam gig został wyprzedany na kilka tygodni przed. Ci nieszczęśliwcy (hehe, frajerzy - pozdrawiam), którzy nie dostali swego biletu, mogli jedynie ukoić swe wzburzone nerwy na Gorguts, który w tym czasie grał w Warszawie lub zwyczajnie sączyć w kąciku łzy upokorzenia cicho łkając.


Wieczór rozpoczął Trepaneringsritualen. Cóż…  stwierdziłem, że choć przyszedłem do Firleja na Bölzer i Deströyera 666, to mogę przy okazji obadać, co to za hultajska heca będzie się przed nimi produkować. Nie wiedziałem na co się piszę, gdyż ten projekt muzyczny był dla mnie kompletną niewiadomą. Nie spodziewałem się jednak wiele i muszę przyznać, że się nie rozczarowałem. Przez kilkadziesiąt minut obserwowałem miotającego się po scenie gościa w oparach kopcących świeczek, krzyczącego coś niezrozumiale do przesterowanego mikrofonu do wtóru białego szumu basowych sampli, brzmiących jak bardzo pracowity dzień w fabryce drutu kolczastego. To pewnie miało być artystyczne, oryginalne, tajemnicze i w ogóle hipstersko-awangardowe, dla mnie jednak - zwykłego buca i chama - było asłuchalną breją pseudomuzycznego bełkotu. Może i bawiłbym się do tego całkiem nieźle, gdybym coś takiego ujrzał w Bolkowie, jeżeli ktoś tam kiedyś by mnie siłą zaciągnął, albo jako support Pidżamy Porno.


Fakt, że po tym całym średnim noise industrial pierdoleniu Bölzer jawił się jak jebany cios prosto z piekła. Kto by pomyślał, że dwóch gości jest w stanie zmajstrować na żywo tak dobry show. Bölzer zabrał wszystkich w mroczną podróż pełną klimatycznej wizji schizofrenicznych koszmarów, okraszoną lodowym podmuchem arktycznych lodowców. Atmosfera była nieziemska. Sama muzyka Szwajcarów jest niezwykła, gdyż ich podejście do metalu jest orzeźwiające i oryginalne. Nie jest to kolejna grupa obracająca się w sztywnych ramach black/deathu czy black/thrashu, lecz zespół, który potrafi w swej twórczości uchwycić nasycenie mrocznej atmosfery wykluczającej przy tym kicz i miernotę. Na żywo sprawdziło się to genialnie. Taki „Entranced by the Wolfshook” zgniótł mosznę wręcz wyborowo.


Bölzer sam w sobie stanowił niesamowity punkt tego wieczoru, a jeszcze czekał na nas gwóźdź programu w postaci Deströyera 666. O samym D666 można rozprawiać szeroko i długo. Jak ktoś słusznie zauważył, to takie Bathory XXI wieku, odsiewnia pozerów, która trafia w serca fanów metalu, nawet tych którzy na co dzień nie lubią akurat tego typu muzyki metalowej. Sam koncert tego kultowego już zespołu jest niczym misterium muzyki najwyższych lotów. Deströyer 666 zaprezentował prawdziwe uderzenie z otchłani. O ile Bölzer wprawił zebranych fanów w bojowy nastrój, to Deströyer sprawił, że wpadli w ekstatyczny szał bitewny. Na początek poleciały utwory z najnowszej płyty Warsluta i spółki. Nic dziwnego w sumie, koncert jest w ramach trasy promującej nowe wydawnictwo “Wildfire”, które notabene samo w sobie jest bardzo smaczną płytką. Okazało się, że na żywo tytułowy wałek z “Wildfire” oraz “Traitor” prezentują się równie znakomicie, co na samym nagraniu. Atmosfera koncertu była niezwykle żywiołowa, co zresztą widać było pod samą sceną, gdzie rozpoczął się niezły kocioł.


A Breed Apart” oraz monumentalny i epicki “I Am The Wargod” poleciały na drugi ogień. Sam “I Am The Wargod” wypadł fantastycznie, siekąc ze sceny megawatami elektryzującego majestatu. Reprezentację nowego albumu zamknął “Live and Burn”, po którym zaczęła się taka plejada wpierdolu że głowa mała. Znakomite “Sons of Perdition” w którym wokalnie wydatnie pomagali Warslutowi pozostali członkowie zespołu, “The Calling” oraz plujący trupim jadem sztandarowy “Satanic Speed Metal”. Nie było lipy, Deströyer 666 nie zawiódł i pokazał jak się gra prawdziwie ognistą muzykę.


To jednak nie był koniec. Cover “Iron Fist” pasował jak ulał do całości koncertu. Swoją drogą to niesamowite jak duch Lemmy’ego Kilmistera i Motörhead jest obecny w ekstremalnej muzyce. Było to widać zwłaszcza tego wieczoru i to nie tylko podczas występu Deströyera ale także Bölzer. Już pomijam fakt, że oba zespoły mają ten taktyczny “metalowy umlaut” w swojej nazwie. Kompozycje Deströyera czerpią całymi garściami z dokonań Motörhead, co słuchać w riffach i liniach wokalnych. Frontman Bölzer, z tym swoim dziesięciostrunowym wiosłem i wysoko zawieszonym mikrofonem na modłę, no właśnie, Lemmy’ego, też w swych partiach instrumentalnych wybrzmiewa duchową spuścizną Motörhead. Także cover “Iron Fist” był tutaj jak najbardziej na miejscu.


Po znakomicie zagranym hicie MotörheadBlack City - Black Fire” jawiło się jak świetne przedłużenie balistyki tego śmiercionośnego promienia zagłady i destrukcji zwanego Deströyerem 666. Warslut co prawda narzekał w przerwie między kawałkami na formę swojego gardła, ale wokalnie zmiażdżył. Jego żeliwne struny głosowe podołały i dostarczyły nam prawdziwą plejadę srogiego nakurwu. Powrót do epickich i podniosłych motywów nastąpił przy okazji fenomenalnego “Trialed By Fire”. Deströyer 666 ma w swym dorobku świetne kilery oraz bezceremonialne ciosy prosto w ryj, ale co najlepsze, potrafi także zaprezentować cudowne kompozycyjne orgazmy będące peanami podniosłego artyzmu jak rzeczone “Trialed By Fire” czy wspomniany uprzednio “I Am The Wargod”.


Lone Wolf Winter” z tym swoim pełnym furii riffem i agresywnym zaśpiewem? Na żywo? Mógłbym się tutaj długo spuszczać nad tym jakie to było boskie. Bo było. Zwyczajnie i prosto - Deströyer 666 z tym wałkiem pozamiatał już wszystko. Wisienką na torcie było dość niespodziewane (gdyż jak sądziliśmy z debiutanckiego krążka jednak nic nie zostanie zagrane) “Australian and Antichrist”.


Sam koncert nie zostawił wiele tematów do których można by było pomarudzić. Brzmienie było naprawdę dobre, co mnie nieco zaskoczyło, biorąc pod uwagę wyposażenie sprzętowe klubu i samą jego wielkość. Najlepiej wypadło podczas występu Bölzer, wydawało się wręcz skrojone jak przysłowiowa rękawiczka. Z kolumn lało się piękne mięso o czystej barwie i selektywnym brzmieniu. Nieco gorzej było co prawda na Deströyerze - nie było już tak selektywnie i czasem instrumenty zlewały się w całość, jednak nadal było przestrzennie.


Parę słów warto wspomnieć także o samej oprawie, gdyż to pewnie zaciekawi tych, co rozważają wybranie się na koncert do Firleja albo inny gig organizowany przez  Into the Abyss lub BlackenedArt. Pod klubem postawiono dwa food tracki z burgerami z czego jeden serwował buły wegetariańskie. Ja wiem, że to jest tak, że najpierw jest się wege, a potem homo i tak dalej, ale mi się akurat spodobało, że była dostępna taka niespotykana wręcz na koncertach metalowych możliwość wyboru. Jak ktoś miał ochotę doprawić sobie wieczór satanic speed metalu burgerem z tofu, to mógł sobie taki luksus bez żadnych kłopotów sprawić. Na pochwałę zasługuje także ochrona, która nie była upierdliwa i choć miała na wszystko oko, to nie macała każdego przy wejściu. Przy barze obsługa była miła (i nie kantowała jak w co poniektórych miejscach), a i z wyjściem w trakcie gigu też nie było problemu. Coś czego brakuje mi czasem na koncertach w Progresji. Minusem w Firleju jest za to toaleta, a raczej jej ograniczona moc przerobowa. Kolejka do klopa mogła sprawić, że jednak wizja obszczania jakiegoś krzaczka na zewnątrz wydawała się bardzo kusząca.


Także tak już kończąc te smuty - koncert był naprawdę srogi. Profesjonalnie przygotowany przez klub i organizatora, i profesjonalnie zagrany przez Bölzera i Deströyera 666. Może ten Trepanirungsjakmutam był trochę z dupy, ale w ogóle go nie brałem w rachubę, gdy się wybierał na ten show, więc nie będę tej kakofonii basów jakoś straszliwie przeżywał. Nie będę też tutaj prawił komunałów, że “łeeee najlepszy koncert ever” albo “karyna, słuchaj, koncert życia” i innych sloganów, które zasługują tylko na oplutą knagę w odbyt. Show było warte swych cebulonów i Deströyer z Bölzerem dostarczyli to, po co się ludzie na nich wybrali. Czekam na więcej takich koncertów.