Iced Earth - Dystopia
2011, Century Media
Galopująca machina, prowadzona przez charyzmatycznego i nie dającego sobie w kaszę dmuchać lidera Jona Schaffera, ma już za sobą długą i zawiłą historię, pełną nie tylko wzniosłych chwil, lecz także i niezbyt udanych momentów. Problem z tą znakomitą kapelą jest jeden. Na jej czele stoi metalowy wizjoner, naginający świat i rzeczywistość do swoich zamiarów i wizji, uparcie trzymający się wyznaczonej przez siebie ścieżki. Dlatego nie zawsze jego twórczość spotyka się ze zrozumieniem czy też przychylnością fanów. Iced Earth jest teraz właśnie tego typu zespołem - weźmy dziesięciu ichniejszych fanów i zadajmy pytanie, który album tej kapeli jest w ich mniemaniu najlepszy. Najprawdopodobniej otrzymamy dziesięć różnych odpowiedzi. Ale jak jest z tym konkretnym albumem?
Nadejście Dystopii było szczególnie o tyle wyczekiwane, gdyż na tym wydawnictwie miał się zaprezentować zupełnie nowy wokalista, nieznany wcześniej zbyt szeroko. Ponowne, już drugie, odejście najbardziej charakterystycznego dla Iced Earth wokalisty, Matta Barlowa, było szeroko komentowane w różnych kręgach. Bezsprzecznie jest on głosem, który jest od razu z miejsca identyfikowany z Iced Earth, jego barwa idealnie oddawała różnorakie emocje - od smutku po agresję - często przewijające się w motywach utworów Amerykanów. Jego zmiennik, Kanadyjczyk Stu Block, okazuje się jednak idealnym zastępstwem. O wiele lepszym od pechowego Tima "Rippera" Owensa, który, mimo znakomitego głosu i możliwości, nijak nie pasował do muzyki Iced. Stu Block ekspresją i barwą bardzo przypomina Matta Barlowa, potrafiąc śpiewać jednocześnie melodyjnie i melancholijnie, a chwile później mocno i głęboko, a przede wszystkim - jego głos pasuje do muzyki niczym rękawiczka. Idealnie to widać w obfitującym kontrasty utworach "Anthem", "V" oraz w wałku tytułowym. Naprawdę, jeżeli chodzi o wokal to Jon Schaffer lepszego wyboru zrobić chyba nie mógł.
A jak jest z resztą elementów składających się na tę płytę? Jestem zmuszony przyznać, że po ostatnich mdłych dziesięciu latach i średnich albumach Iced Earth wyszło na prostą. To jest najlepszy album od czasów "Horror Show", przywodzący mi na myśl stylistycznie "Something Wicked This Way Comes". Utwory są dobrze zaaranżowane, nie ma tego przesytu formy nad treścią, który został nam zaserwowany na "Framing Armageddon", nie ma zbędnych udziwnień. To, co jest agresywne, tętni pierwotną siłą i mięsistymi power/thrashowymi riffami, a to co ma być epickie jest dokładnie właśnie takie. Ballady i średnie tempa nie nużą oraz są dobrze przemyślane.
Szału nie ma, ale jest bardzo porządnie i mile dla ucha. Nie jest to jednak łatwy album dla przypadkowego słuchacza. W wizję Iced Earth na "Dystopii" trzeba się dobrze wsłuchać, by dostrzec ten wewnętrzny żywioł i docenić jego formę. Jest ciekawie, jest różnorodnie i przede wszystkim nie uświadczymy tu takiej bezładnej mamałygi jak na ostatnich trzech płytach. Wyrażę to bardziej dosadnie - w końcu jakaś płyta , która przywraca mi wiarę w Iced Earth!
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz