DESTRÖYER 666
- BÖLZER,
TREPANERINGSRITUALEN -
11.04.2016
Firlej,
Wrocław
Deströyer 666
jest kapelą takiego pokroju, że relację z ich koncertu można zawrzeć w jednym
zdaniu brzmiącym “Kurwa, miazga”. Nawet jakby zagrali na wzmakach zmontowanych
z suszarek FAREL i nagłośnieniu rodem z festynów Sołeckiego Klubu Miłośników
Pszenżyta, to i tak ich show byłby określany mianem dojebanego, zajebistego, w
chuj dobrego lub po prostu zwyczajnie: tłustego jak transseksualiści w sejmie.
Niech nie myli nikogo mój wulgarny język - koncert Bölzera i Deströyera 666 był nie lada wydarzeniem
kulturalnym i artystycznym. Ja wiem, że jedna z tych kapel ma epkę na okładce
której wilkołak jebie w dupala złapaną w kleszcze labadziarę, jednak muzycznie
jest to prawdziwa uczta dla melomanów poszukujących kunsztownej sztuki. Sam
koncert we wrocławskim Firleju budził emocje od dawna. Bilety schodziły jak
cieplutkie bułeczki, aż w końcu sam gig został wyprzedany na kilka tygodni
przed. Ci nieszczęśliwcy (hehe, frajerzy - pozdrawiam), którzy nie dostali
swego biletu, mogli jedynie ukoić swe wzburzone nerwy na Gorguts, który w tym czasie grał w Warszawie lub zwyczajnie sączyć
w kąciku łzy upokorzenia cicho łkając.
Wieczór rozpoczął Trepaneringsritualen.
Cóż… stwierdziłem, że choć przyszedłem
do Firleja na Bölzer i Deströyera 666, to mogę przy okazji obadać, co to za hultajska heca będzie się
przed nimi produkować. Nie wiedziałem na co się piszę, gdyż ten projekt
muzyczny był dla mnie kompletną niewiadomą. Nie spodziewałem się jednak wiele i
muszę przyznać, że się nie rozczarowałem. Przez kilkadziesiąt minut
obserwowałem miotającego się po scenie gościa w oparach kopcących świeczek,
krzyczącego coś niezrozumiale do przesterowanego mikrofonu do wtóru białego
szumu basowych sampli, brzmiących jak bardzo pracowity dzień w fabryce drutu
kolczastego. To pewnie miało być artystyczne, oryginalne, tajemnicze i w ogóle hipstersko-awangardowe,
dla mnie jednak - zwykłego buca i chama - było asłuchalną breją
pseudomuzycznego bełkotu. Może i bawiłbym się do tego całkiem nieźle, gdybym
coś takiego ujrzał w Bolkowie, jeżeli ktoś tam kiedyś by mnie siłą zaciągnął,
albo jako support Pidżamy Porno.
Fakt, że po tym całym średnim noise industrial pierdoleniu Bölzer jawił się jak jebany cios prosto
z piekła. Kto by pomyślał, że dwóch gości jest w stanie zmajstrować na żywo tak
dobry show. Bölzer zabrał wszystkich
w mroczną podróż pełną klimatycznej wizji schizofrenicznych koszmarów,
okraszoną lodowym podmuchem arktycznych lodowców. Atmosfera była nieziemska.
Sama muzyka Szwajcarów jest niezwykła, gdyż ich podejście do metalu jest
orzeźwiające i oryginalne. Nie jest to kolejna grupa obracająca się w sztywnych
ramach black/deathu czy black/thrashu, lecz zespół, który potrafi w swej
twórczości uchwycić nasycenie mrocznej atmosfery wykluczającej przy tym kicz i
miernotę. Na żywo sprawdziło się to genialnie. Taki „Entranced by the Wolfshook” zgniótł mosznę wręcz wyborowo.
Bölzer sam w
sobie stanowił niesamowity punkt tego wieczoru, a jeszcze czekał na nas gwóźdź
programu w postaci Deströyera 666. O samym D666 można rozprawiać szeroko i długo. Jak ktoś słusznie zauważył,
to takie Bathory XXI wieku,
odsiewnia pozerów, która trafia w serca fanów metalu, nawet tych którzy na co
dzień nie lubią akurat tego typu muzyki metalowej. Sam koncert tego kultowego
już zespołu jest niczym misterium muzyki najwyższych lotów. Deströyer 666 zaprezentował prawdziwe uderzenie z otchłani. O ile Bölzer wprawił zebranych fanów w bojowy
nastrój, to Deströyer sprawił, że
wpadli w ekstatyczny szał bitewny. Na początek poleciały utwory z najnowszej
płyty Warsluta i spółki. Nic dziwnego w sumie, koncert jest w ramach trasy
promującej nowe wydawnictwo “Wildfire”, które notabene samo w sobie jest bardzo
smaczną płytką. Okazało się, że na żywo tytułowy wałek z “Wildfire” oraz “Traitor”
prezentują się równie znakomicie, co na samym nagraniu. Atmosfera koncertu była
niezwykle żywiołowa, co zresztą widać było pod samą sceną, gdzie rozpoczął się
niezły kocioł.
“A Breed Apart” oraz monumentalny i epicki “I Am The Wargod” poleciały na
drugi ogień. Sam “I Am The Wargod” wypadł fantastycznie, siekąc ze sceny
megawatami elektryzującego majestatu. Reprezentację nowego albumu zamknął “Live and
Burn”, po którym zaczęła się taka plejada
wpierdolu że głowa mała. Znakomite “Sons
of Perdition” w którym wokalnie wydatnie pomagali Warslutowi pozostali
członkowie zespołu, “The Calling” oraz plujący trupim jadem
sztandarowy “Satanic Speed Metal”. Nie było lipy, Deströyer
666 nie zawiódł i pokazał jak się
gra prawdziwie ognistą muzykę.
To jednak nie był koniec. Cover “Iron Fist” pasował jak
ulał do całości koncertu. Swoją drogą to niesamowite jak duch Lemmy’ego
Kilmistera i Motörhead jest obecny w
ekstremalnej muzyce. Było to widać zwłaszcza tego wieczoru i to nie tylko
podczas występu Deströyera ale także
Bölzer. Już pomijam fakt, że oba
zespoły mają ten taktyczny “metalowy umlaut” w swojej nazwie. Kompozycje Deströyera czerpią całymi garściami z
dokonań Motörhead, co słuchać w
riffach i liniach wokalnych. Frontman Bölzer,
z tym swoim dziesięciostrunowym wiosłem i wysoko zawieszonym mikrofonem na
modłę, no właśnie, Lemmy’ego, też w swych partiach instrumentalnych wybrzmiewa
duchową spuścizną Motörhead. Także
cover “Iron Fist” był tutaj jak najbardziej na miejscu.
Po znakomicie zagranym hicie Motörhead “Black City - Black Fire” jawiło się
jak świetne przedłużenie balistyki tego śmiercionośnego promienia zagłady i
destrukcji zwanego Deströyerem 666. Warslut co prawda narzekał w
przerwie między kawałkami na formę swojego gardła, ale wokalnie zmiażdżył. Jego
żeliwne struny głosowe podołały i dostarczyły nam prawdziwą plejadę srogiego
nakurwu. Powrót do epickich i podniosłych motywów nastąpił przy okazji
fenomenalnego “Trialed By Fire”.
Deströyer 666 ma w swym dorobku świetne kilery oraz bezceremonialne ciosy
prosto w ryj, ale co najlepsze, potrafi także zaprezentować cudowne
kompozycyjne orgazmy będące peanami podniosłego artyzmu jak rzeczone “Trialed By Fire” czy wspomniany
uprzednio “I Am The Wargod”.
“Lone Wolf Winter”
z tym swoim pełnym furii riffem i agresywnym zaśpiewem? Na żywo? Mógłbym się
tutaj długo spuszczać nad tym jakie to było boskie. Bo było. Zwyczajnie i
prosto - Deströyer 666 z tym wałkiem pozamiatał już
wszystko. Wisienką na torcie było dość niespodziewane (gdyż jak sądziliśmy z
debiutanckiego krążka jednak nic nie zostanie zagrane) “Australian and Antichrist”.
Sam koncert nie zostawił wiele tematów do których można by
było pomarudzić. Brzmienie było naprawdę dobre, co mnie nieco zaskoczyło,
biorąc pod uwagę wyposażenie sprzętowe klubu i samą jego wielkość. Najlepiej
wypadło podczas występu Bölzer,
wydawało się wręcz skrojone jak przysłowiowa rękawiczka. Z kolumn lało się
piękne mięso o czystej barwie i selektywnym brzmieniu. Nieco gorzej było co
prawda na Deströyerze - nie było już
tak selektywnie i czasem instrumenty zlewały się w całość, jednak nadal było
przestrzennie.
Parę słów warto wspomnieć także o samej oprawie, gdyż to
pewnie zaciekawi tych, co rozważają wybranie się na koncert do Firleja albo inny
gig organizowany przez Into the Abyss
lub BlackenedArt. Pod klubem postawiono dwa food tracki z burgerami z czego
jeden serwował buły wegetariańskie. Ja wiem, że to jest tak, że najpierw jest
się wege, a potem homo i tak dalej, ale mi się akurat spodobało, że była
dostępna taka niespotykana wręcz na koncertach metalowych możliwość wyboru. Jak
ktoś miał ochotę doprawić sobie wieczór satanic speed metalu burgerem z tofu,
to mógł sobie taki luksus bez żadnych kłopotów sprawić. Na pochwałę zasługuje
także ochrona, która nie była upierdliwa i choć miała na wszystko oko, to nie
macała każdego przy wejściu. Przy barze obsługa była miła (i nie kantowała jak
w co poniektórych miejscach), a i z wyjściem w trakcie gigu też nie było
problemu. Coś czego brakuje mi czasem na koncertach w Progresji. Minusem w
Firleju jest za to toaleta, a raczej jej ograniczona moc przerobowa. Kolejka do
klopa mogła sprawić, że jednak wizja obszczania jakiegoś krzaczka na zewnątrz
wydawała się bardzo kusząca.
Także tak już kończąc te smuty - koncert był naprawdę srogi.
Profesjonalnie przygotowany przez klub i organizatora, i profesjonalnie zagrany
przez Bölzera i Deströyera 666. Może ten
Trepanirungsjakmutam był trochę z dupy, ale w ogóle go nie brałem w rachubę,
gdy się wybierał na ten show, więc nie będę tej kakofonii basów jakoś straszliwie
przeżywał. Nie będę też tutaj prawił komunałów, że “łeeee najlepszy koncert
ever” albo “karyna, słuchaj, koncert życia” i innych sloganów, które zasługują
tylko na oplutą knagę w odbyt. Show było warte swych cebulonów i Deströyer z Bölzerem dostarczyli to, po co się ludzie na nich wybrali. Czekam
na więcej takich koncertów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz