Destructor – Back in Bondage
2016, Pure Steel Records
Destructor to kapela jedyna w swoim rodzaju. Trochę jak
kanadyjski Anvil. Aż strach się bać, co by było, gdyby historia tego zespołu
nie została tak przykro przekreślona w 1988 roku. Na szczęście Destructor
powrócił pomyślnie jakiś czas temu i teraz mamy okazję zapoznać się z ich
najnowszym wydawnictwem, zatytułowanym “Back in Bondage”, z okładki którego
dumnie pręży swe walory thrashowa dupeczka Tanza z Demony.
Czuć tutaj “Maximum Overload”. Nic dziwnego, w końcu
materiał z tej płyty powstał w drugiej połowie lat osiemdziesiątych z
przeznaczeniem na drugi, nigdy nie dokończony album studyjny Destructora.
Gwałtowna śmierć basisty skutecznie uniemożliwiła kontynuację prac nad nowym
wydawnictwem, doprowadzając przy okazji do rozwiązania kapeli. Destructor
powrócił w 1999 roku, z kilkoma mniejszymi wydawnictwami oraz z albumem
studyjnym, zatytułowanym “Forever in Leather”. Nagrany od nowa materiał z lat
osiemdziesiątych, w postaci tegorocznego “Back in Bondage” okazał się w pełni
tęgim albumiksem.
Jest tutaj dużo dobrego: początek “Fight” i świetne leadowe
wstawki, awangardowe przejście w środku dość prostego thrashującego “Triangle”,
histeryczne zmiany w wymowie riffów w “G-Force”, żeby wymienić tylko te
najbardziej charakterystyczne smaczki. Dodajmy do tego niezwykle klimatyczne
“Pompeii” i klasyczny speed metalowy rozpędzacz “Tornado”. Niezła sieka i
świetny metalowy rozgardiasz. No i pięknie wkomponowane solóweczki też stanowią
istotny element “Back in Bondage”. Po prawdzie, zdarzają się słabsze momenty.
Na przykład “Final Solution” jest niezbyt przekonujące. “N.B.K.”, choć ma swoje
momenty, jest na mój gust trochę zbyt nieciekawe, a “The Shedding of Blood and
Tears” jedzie jednak trochę zbyt Whitesnake’iem. Ja wiem, że to miała być
melancholijna ballada, ale według mnie, nie jest ona zbyt dobra. Nie z tymi
klawiszami i nie z wokalem Dave’a który nijak nie pasuje do tego typu utworów.
No i solo w tym kawałku zdecydowanie odstaje od dobrego poziomu leadów, który
możemy usłyszeć w pozostałych wałkach. Ciekawe, że zostaje nagle i dość
nienaturalnie wyciszone, gdy zaczyna się rozkręcać w coś ciekawszego. To jednak
są wszystko tylko drobne rysy.
Warto też wspomnieć o brzmieniu, bo jest ono tutaj dość
istotne. W końcu materiał mógłby być genialny i w ogóle, ale wystarczy, że
studio położy realizację dźwięku i stukacz bombki strzelił. Na szczęście
brzmienie jest dobrze wyważone. Czuć, że jest nowoczesne, jednak w gitarach
nadal tkwi ten spatyniały oldschoolowy brud. To głównie po basie i gitarach da
się wychwycić charakterystyczny dryg Destructora. Perkusja, zwłaszcza werble i
talerze, jest trochę zbyt sterylna i nastawiona na wysokie tony, jednak nie
odstaje zbytnio od reszty. W to wszystko bardzo ładnie wpasowują się wysokie,
nieco Dickinsonowe wokale Dave’a Overkilla. Kunszt wokalny możemy podziwiać
zwłaszcza w “Pompeii”, między innymi w postaci bardzo długich przeciąganych
dźwięków. Dave robi to równo, długo, mocno i bez fałszów.
Nie przedłużając, na zakończenie podkreślę tylko, że jest to
dobry album, na którym obecna jest szczególna atmosfera i klimat. Nie jest to
ani kiczowata retro inscenizacja, ani też sterylna nowomodna breja. No i w
pełni można odczuć tutaj charakterystyczny klimat Destructora.
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz