wtorek, 5 kwietnia 2016

Destructor - Back in Bondage





Destructor – Back in Bondage
2016, Pure Steel Records

Destructor to kapela jedyna w swoim rodzaju. Trochę jak kanadyjski Anvil. Aż strach się bać, co by było, gdyby historia tego zespołu nie została tak przykro przekreślona w 1988 roku. Na szczęście Destructor powrócił pomyślnie jakiś czas temu i teraz mamy okazję zapoznać się z ich najnowszym wydawnictwem, zatytułowanym “Back in Bondage”, z okładki którego dumnie pręży swe walory thrashowa dupeczka Tanza z Demony.

Czuć tutaj “Maximum Overload”. Nic dziwnego, w końcu materiał z tej płyty powstał w drugiej połowie lat osiemdziesiątych z przeznaczeniem na drugi, nigdy nie dokończony album studyjny Destructora. Gwałtowna śmierć basisty skutecznie uniemożliwiła kontynuację prac nad nowym wydawnictwem, doprowadzając przy okazji do rozwiązania kapeli. Destructor powrócił w 1999 roku, z kilkoma mniejszymi wydawnictwami oraz z albumem studyjnym, zatytułowanym “Forever in Leather”. Nagrany od nowa materiał z lat osiemdziesiątych, w postaci tegorocznego “Back in Bondage” okazał się w pełni tęgim albumiksem.

Jest tutaj dużo dobrego: początek “Fight” i świetne leadowe wstawki, awangardowe przejście w środku dość prostego thrashującego “Triangle”, histeryczne zmiany w wymowie riffów w “G-Force”, żeby wymienić tylko te najbardziej charakterystyczne smaczki. Dodajmy do tego niezwykle klimatyczne “Pompeii” i klasyczny speed metalowy rozpędzacz “Tornado”. Niezła sieka i świetny metalowy rozgardiasz. No i pięknie wkomponowane solóweczki też stanowią istotny element “Back in Bondage”. Po prawdzie, zdarzają się słabsze momenty. Na przykład “Final Solution” jest niezbyt przekonujące. “N.B.K.”, choć ma swoje momenty, jest na mój gust trochę zbyt nieciekawe, a “The Shedding of Blood and Tears” jedzie jednak trochę zbyt Whitesnake’iem. Ja wiem, że to miała być melancholijna ballada, ale według mnie, nie jest ona zbyt dobra. Nie z tymi klawiszami i nie z wokalem Dave’a który nijak nie pasuje do tego typu utworów. No i solo w tym kawałku zdecydowanie odstaje od dobrego poziomu leadów, który możemy usłyszeć w pozostałych wałkach. Ciekawe, że zostaje nagle i dość nienaturalnie wyciszone, gdy zaczyna się rozkręcać w coś ciekawszego. To jednak są wszystko tylko drobne rysy.

Warto też wspomnieć o brzmieniu, bo jest ono tutaj dość istotne. W końcu materiał mógłby być genialny i w ogóle, ale wystarczy, że studio położy realizację dźwięku i stukacz bombki strzelił. Na szczęście brzmienie jest dobrze wyważone. Czuć, że jest nowoczesne, jednak w gitarach nadal tkwi ten spatyniały oldschoolowy brud. To głównie po basie i gitarach da się wychwycić charakterystyczny dryg Destructora. Perkusja, zwłaszcza werble i talerze, jest trochę zbyt sterylna i nastawiona na wysokie tony, jednak nie odstaje zbytnio od reszty. W to wszystko bardzo ładnie wpasowują się wysokie, nieco Dickinsonowe wokale Dave’a Overkilla. Kunszt wokalny możemy podziwiać zwłaszcza w “Pompeii”, między innymi w postaci bardzo długich przeciąganych dźwięków. Dave robi to równo, długo, mocno i bez fałszów.

Nie przedłużając, na zakończenie podkreślę tylko, że jest to dobry album, na którym obecna jest szczególna atmosfera i klimat. Nie jest to ani kiczowata retro inscenizacja, ani też sterylna nowomodna breja. No i w pełni można odczuć tutaj charakterystyczny klimat Destructora.


Ocena: 4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz