Deströyer 666 – Wildfire
2016, Season of Mist
2016, Season of Mist
“Australia nie zawiodła”. Nowy Deströyer robi wrażenie. K.K. Warslut
powrócił z zupełnie nowym składem, który dopomógł mu stworzyć prawdziwą
perełkę. Najnowszy album godnie wzbogaca dotychczasowy dorobek muzyczny spod
znaku Deströyera 666.
Bez zbędnego owijania w bawełnę, można rzec, że kompozycje na „Wildfire” są naprawdę świetnie zaaranżowane. Mimo iż muzyka jaką gra D666 jest stosunkowo nieskomplikowana, to jednak nie zostaniemy tutaj potraktowani mało interesującą prostotą. Aranżacje poszczególnych kawałków są świetne - włożono w nich mnogość idealnie pasujących do siebie motywów. Tak się właśnie tworzy mocarne albumy - ich zawartość muzyczna ma być interesująca, a “Wildfire” potrafi zaciekawić słuchacza tak, by ten nie stracił zainteresowania aż do samego końca trwania krążka. Dorzućmy do tego smaczne kwintesencjonalne brzmienie, by dopełnić całokształtu zniszczenia.
Bez zbędnego owijania w bawełnę, można rzec, że kompozycje na „Wildfire” są naprawdę świetnie zaaranżowane. Mimo iż muzyka jaką gra D666 jest stosunkowo nieskomplikowana, to jednak nie zostaniemy tutaj potraktowani mało interesującą prostotą. Aranżacje poszczególnych kawałków są świetne - włożono w nich mnogość idealnie pasujących do siebie motywów. Tak się właśnie tworzy mocarne albumy - ich zawartość muzyczna ma być interesująca, a “Wildfire” potrafi zaciekawić słuchacza tak, by ten nie stracił zainteresowania aż do samego końca trwania krążka. Dorzućmy do tego smaczne kwintesencjonalne brzmienie, by dopełnić całokształtu zniszczenia.
Oprócz niszczycielskich riffów, które znakomicie odnajdują się w
zróżnicowanych tempach i częstych zmianach nasycenia klimatu utworów, mamy
przyjemność obcowania ze świetnymi solówkami. Praca gitary solowej jest tutaj
jedna z najlepszych w wykonaniu Deströyera. Leady są poutykane co i rusz w
utworach na “Wildfire”. Nie ma tutaj tak, że solówki mają swoje “obowiązkowe”
miejsce w utworach i tyle, lecz pojawiają się znienacka w najmniej oczekiwanych
momentach. Dodaje to całokształtowi kolejnych wymiarów i sprawia, że muzyka na
tym albumie wręcz żyje.
Wokalnie też dostaliśmy prawdziwą ucztę dla zmysłów. Szaleństwo wokali
Warsluta jest porażające. Co on tam wyczynia za tym mikrofonem, to głowa mała.
Jego twarda i agresywna maniera śpiewania idealnie pasuje do muzyki Deströyera,
a na tym krążku pourządzał sobie także wycieczki w wyższe rejestry w niektórych
momentach. Wyszło mu to naprawdę nieźle. Nawet w tych bardziej melodyjnych i
chóralnych partiach, jadących nieco przyspieszonym Grand Magus.
“Wildfire” nie ma żadnego słabego utworu. Cała muzyczna zawartość idealnie
ze sobą współgra, tworząc spójny kompozyt metalowej agresji. Nowy Deströyer
ucieleśnia niszczącą moc gitar i bębnów jak mało który album. Nie jest to co
prawda drugie “Unchain the Wolves” ani “Phoenix Rising” - ale to tylko dlatego,
że “Wildfire” brzmi zupełnie inaczej od tych wspaniałych peanów satanistycznego
speed metalu. Reprezentuje sobą także zupełnie inne podejście do zagadnienia muzyki
niż te albumy. Z jednej strony to plus, gdyż Deströyer 666 nie zjada własnego
ogona i dostarcza ciągle coś nowego bez zbędnego odchodzenia od stylistyki, z
drugiej strony, ci którzy uwielbiają brudną bestialskość “Unchain…” mogą czuć
lekki niedosyt. Ale tylko lekki, gdyż wigoru i elektryzującej energii
“Wildfire” nie da się odmówić, oj nie.
Ocena: 5/6
Ocena: 5/6
Za czyste wokale na tej płycie (i późniejszych wydawnictwach) odpowiada Felipe z PROCESSION, SCALD, CAPILLA ARDIENTE...
OdpowiedzUsuń