wtorek, 15 marca 2016

Eure Erben – Terror 2.0





Eure Erben – Terror 2.0
2010

Jeżeli kojarzycie Darkness, możliwe że kojarzycie także Eure Erben – zespół który stanowi bezpośrednią kontynuację tego klasyka teutońskiego thrashu. W 2010 roku ukazał się krążek zatytuowany „Terror 2.0”, na którym grali Andreas Lakaw i Arnd Klink znani z trzech dotychczasowych LP Darkness oraz Oliver Emanowski, który grał w Darkness przez krótki okres w 1989 roku. 

Jeżeli macie w pamięci „Death Squad” i „Defenders of Justice” – klasyczne łomoty spod znaku Darkness, to „Terror 2.0” będzie stanowił dla was lekkie rozczarowanie. Na albumie znajdziemy co prawda w miarę porządny thrash metal, jednak bez jakiegoś takiego definiującego go charakterystycznego rysu. Ot, w miarę poprawne granie oparte na prostych rozwiązaniach i bez zbędnych udziwnień. Po prawdzie pełno jest płyt, które także opierają swoją muzyczną zawartość na prostych patentach, a mimo to są o niebo lepsze od „debiutu” Eure Erben.

Pewnym swoistym elementem komicznym tego wydawnictwa jest fakt, że jest ono dwupłytowe, jednak na obu krążkach znajduje się dokładnie ta sama warstwa muzyczna. Jedyną różnicę stanowią wokale. Na właściwym krążku są po niemiecku, a na bonusowym po angielsku. Jest to dość ciekawe rozwiązanie i muszę przyznać, że bardzo udane, gdyż mnie osobiście po kilku chwilach trafił szlag słuchając tego germańskiego szwargolenia. Ten język jest straszny, zwyczajnie i po prostu. Żeby było śmieszniej, niemieckie wokale lepiej pasują do muzyki jaka została zaserwowana na „Terror 2.0”. To trochę tak jak z naszym „Ostatnim Wojownikiem” – angielskie wersje utworów Turbo z tego klasyka są absolutnie tragiczne i wyjątkowo sztuczne. Tutaj nie ma aż takiego rozdźwięku między jedną wersją a drugą, ale jednak niemieckie teksty mają w sobie więcej życia i energii. Co jest straszne.

Skoro mowa o wokalach, warto zaznaczyć, że za mikrofonem stanął tutaj Arnd Klink, który wcześniej w Darkness ograniczył się do wymiatania na swym sześciostrunowym wiosełku. Tutaj jednak podjął się połączenia tej absorbującej czynności razem ze zdzieraniem gardła. Wyszło mu to nawet całkiem zgrabnie i przekonująco – przynajmniej w tych „niemieckich” kawałkach. W parze z jego wokalami idą konkretne solóweczki, które wprowadzają nieco jaskrawości do tych kompozycji i odwracają uwagę od prostych riffów i obrzydliwego germańskiego narzecza.

No, dobra. Ale gdzie jest miejsce na to lekkie rozczarowanie, o którym wspomniałem na początku? Niby mamy tutaj fajne wokale, dobre solówki i generalnie niby jest w porządku, nie? No tak, jednak to wszystko nie gada tak sprawnie, tak dobrze, tak magicznie jak na „Death Squad”. Nie ma tutaj takich szczególnych, charakterystycznych punktów, które przykują uwagę słuchacza. Nie nadrabia też forma basu, której daleko do tych kosmicznych akrobacji z „Conclusion & Revival”. Samo brzmienie też pozostawia wiele do życzenia. Nie jest to szczęśliwie nowomodna pseudotechnologiczna papka pokroju nowego Sanctuary, jednak brakuje temu wszystkiemu organicznego ognia lampowych wzmacniaczy i porządnej konsolety. Należy jednak wziąć poprawkę na to, że jest to wydawnictwo w całości sfinansowane przez muzyków, bez angażowania żadnej wytwórni i koniec końców nie brzmi aż tak źle jakby się mogło z początku wydawać.


Ocena: 3,8/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz