środa, 26 sierpnia 2015

Warbringer – One By One, The Wicked Fall




Warbringer – One By One, The Wicked Fall
2006
Warbringer od samego początku swego istnienia brzmiał jak nieujarzmiony thrash metalowy chaos z wokalistą, który jest opętany krwawym obłędem. Na debiutanckim mini albumie "One By One, The Wicked Fall" z 2006 roku nie jest inaczej. Przyobleczone w potwornie kiczowatą, a przy tym niezwykle widowiskową i dynamiczną, okładkę dzieło jest ucieleśnieniem czystej agresji i furii. Tyle się tu dzieje! Mimo prostej kreski, scena jaka została tutaj przedstawiona wręcz żyje własnym życiem. Tak też wygląda muzyka Warbringer. Prosta, lecz nie pozbawiony głębi, mrocznych zakamarków, dynamizmu oraz sprytnie zamaskowanej kompleksowości. Jest to muzyka, która nie odcina się od przeszłości. 
Czuć na tym nagraniu, że w Warbringerze drzemał nie lada potencjał i młodzieńczy gniew. W 2006 roku niechęć do istniejącego porządku na scenie thrash metalowej, która dopiero miała się odrodzić w bliskiej przyszłości, była ogromna. Erupcja takich nagrań zaczęła postępować lawinowo - z początku powoli i nieśmiało, a w końcu z coraz większym impetem. To wydawnictwo to zwycięstwo nad potworem stagnacji. 
W zawartość tego albumu wchodzi pięć utworów. Płyta zaczyna się klekotem perkusji, która brzmi niczym seria z ciężkiego karabinu maszynowego. Po tym motywie następuje wściekła kawalkada riffów wiedziona szatańskim tappingiem gitary prowadzącej. Tak z impetem wpada właśnie "Total War", kompozycja wspaniale zaaranżowana i ciekawie urozmaicona. Interesujące i ciekawe riffy, pełne agresji i zapalczywej nienawiści nie opuszczają nas także w dalszej części epki. "Shoot To Kill" oraz "Hell on Earth" gniotą do przodu czerpiąc garściami z Exodusa, Slayera oraz przy szybszych momentach z niemieckiego Kreatora. Perkusista gniecie co jakiś czas centrale podwójnymi stopkami aż miło - zwłaszcza, że nie robi tego cały czas, tylko w odpowiednich momentach. 
Wściekły późno exodusowy riff otwierający w Road Warrior pasuje jak rękawiczka do motywu autostradowych pojedynków rodem z filmów z serii Mad Max. Postapokaliptyczny piach i zapach rozgrzanego asfaltu promieniuje silnie z tej kompozycji. Znalazł się też tutaj świetny melodyjny motyw przed solówką. Przejścia i bridge'e w tym utworze to miód malina. 
Rysem kończącym jest "Beneath the Waves", który stanowi najsłabszą kompozycję z tej gromady. Nie jest to zły utwór, jednak nie posiada już on takiej dozy oryginalności jak pozostałe hiciory z tego wydawnictwa. 
Warto wspomnieć także o dość istotnym elemencie "One By One...", który może niestety dość negatywnie rzutować na odbiór całości. Minusem tego albumu jest jakość nagrania wokali. O ile produkcja bębnów i gitar jest zadowalająca o tyle technika zarejestrowania ścieżek wokalnych jest średnia. Jest to widoczne tym bardziej z powodu maniery śpiewania Johna Kevilla. Jego wokale są dość jednostajne i trzymają się uparcie jednego dźwięku. Sprawia to wrażenie, jakby jego wielką inspiracją była crossoverowa scena. Na szczęście John potrafi dobrze wrzasnąć i posiada odpowiednią dozę charyzmy, więc, koniec końców, tragicznie nie jest. Jak pokazało następne wydawnictwo Warbringera, czyli "War Without End", na którym znalazła się nagrana na nowo większość numerów z "One By One...", te utwory można zagrać lepiej i można do nich dołożyć lepsze wokale, co Warbringer w końcu uczynił. 
Ocena: 4,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz